poniedziałek, 29 kwietnia 2013

52. Azbest: Jello Biafra and The Guantanamo School of Medicine, "White People & the Damage Done"

Jello Biafra and The Guantanamo School of Medicine - White People and the Damage Done
Ocena: * * * 1/2

Po rozpadzie The Clash, muzyka najwyraźniej przestała być priorytetem dla Jello Biafry. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcał gadaniu niż śpiewaniu (trochę czasu poświęcił tez na procesowanie się z eks-kumplami z zespołu). Oczywiście nie zerwał z nią zupełnie. W tym czasie romansował m.in. z Nomeansno, D.O.A. czy Melvins. Nie mniej jednak były to efemerydy – płyta i do widzenia. Najbliższy regularnego składu był Lard zmontowany wraz z obrzydliwcami z Ministry. Do czasu. Obejrzenie urodzinowego koncertu z okazji sześćdziesiątki Iggy Popa podrzuciło mu pomysł na własny zespół wieku średniego. Był to właśnie początek działalności jego Guantanamskiej szkoły medycznej.
"White People and the Damage Done" (Jello od zawsze lubował się w długaśnych tytułach. Z wiekiem mu nie przeszło) to drugi pełnowymiarowy krążek zespołu (po drodze złapali jeszcze minialbum/EPke). I najlepsza, a przy okazji najprzystępniejsza ich odsłona. Porównania z najsłynniejszym zespołem Biafry oczywiście nie da się uniknąć. Trzeba mu jednak oddać, że w odróżnieniu od reszty zespołu (jak sam ich nazywa "the world's greediest karaoke band”) nie oddaje się entuzjastycznemu pochłanianiu własnego ogona. Ta muzyka ma własny charakter – kawałki są wolniejsze, mniej w nich ciężaru, ale więcej melodii. Chwilami robią się bezwstydnie wręcz chwytliwe. Warto tez wspomnieć, że sporą role odgrywa bas, na którym wyżywa się sam Andrew Weiss (Rollins Band! I nie tylko.).
Tekstowo to wciąż zaangażowana, walcząca retoryka w prześmiewczym jak to u Biafry wydaniu ("Everyone was terrified of Doug. (...) He used sarcasm. He knew all the tricks, dramatic irony, metaphor, bathos, puns, parody, litotes and satire."). Obrywają politycy, biznes, media itd. Nie da się jednak ukryć, że jak na jego standardy to mało tu jadu. Ujęło mnie jednak przedstawienie finansistów z Wall Street jako wilkołaków. Odświeżający pomysł – znaczniej mniej oczywisty wybór niż wampiry.
Można trochę kręcić nosem, że płyta na pół gwizdka i zanadto ugładzona, ale słucha się bezboleśnie. I jest to o niebo ciekawsze niż w gatunku melodyjnego punku ma do zaoferowania Green Day chociażby. A na pewno jest duuużo lepsza od żenującej ostatniej płyty The Stooges.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Crapture".
2. Najgorszy moment: "Mid East Peace Process", "Hollywood Goof Disease".
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty kojarzy się oczywiście z Neilem Youngiem.
4. Skojarzenia muzyczne: słychać tu i ówdzie Dead Kennedys.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wizualizacja ostatecznego krachu systemu korporacji.
6. Ciekawostka: Jeszcze tylko jeden dzień na złożenie PITa. Dasz radę czy czujesz się hardkorem i nie składasz?
7. Na dokładkę okładka: The Return of the Daughter of the Plastic Surgery Disaster.

52. Basik: Jello Biafra and The Guantanamo School of Medicine, "White People & the Damage Done"



Ocena: * * * 3/4

Stańczyk. Przeżył panowanie Aleksandra Jagiellończyka, Zygmunta I Starego i Zygmunta II Augusta. Jello Biafra. Zaliczył kadencje Cartera, Reagana, dwóch Bushów, Clintona i Hussajna Obamy II. Zestawienie bohatera słynnego obrazu Matejki z wokalistą kultowego Dead Kennedys nie jest przypadkowe. Biafra to inteligent od lat ganiający po amerykańskiej scenie muzycznej w przebraniu błazna. Punktując patologie demokracji ucieka się do skrajnych szyderstw i bezlitosnych drwin a język ma cięty niczym miecz Damoklesa i brzytwa Ockhama razem wzięte. Po rozpadzie Dead Kennedys i niezłych kolaboracjach z takim legendami jak Nomeansno, Melvins, Ministry czy D.O.A. odnalazł – wydaje się – na stałe pozycję, z której może tryskać wściekłym jadem na światowy establishment. Mowa o Jello Biafra and The Guantanamo School of Medicine.
Płyta “White People & the Damage Done” przynosi muzykę najbardziej zbliżoną do pierwszej formacji lidera z wszystkich nagranych pod szyldem Guantanamo albumów. Tym razem jest prosto i bez odlotów. Dużo wkurwionego i szybkiego punk rocka skrzyżowanego z rock’n’rollowym czadem. Rasowy hc punk odzywa się w „Road Rage” albo w „Mid East Peace Process”. Za echa kennedysowych zagrywek niech świadczy temat gitarowy z „Hollywood Goof Disease”. „John Dillinger” mógłby równie dobrze pojawić się na płycie nagranej z D.O.A. w 1990r. W kwestiach wokalnych jest bardziej melodyjnie i przystępnie niż kiedykolwiek („Schock-U-Py!”, „Crapture”) mimo groteskowej maniery Biafry. Jello (czyli tak naprawdę Eric Boucher) opisuje „White People” jako concept album spojony warstwą tekstową odzwierciedlającą tytuł płyty. Tematyka niezbyt zaskakująca, ale napisana w prześmiewczym tonie Biafry robi genialne wrażenie.
Słowny wpierdol dostaje się bankierom, którzy porównani są do żadnych ludzkiego mięsa bestii, skorumpowanym politykom-przestępcom, środowisku mediów i telewizyjnych celebrytów robiących odbiorcom wodę z mózgu a także sekciarzom czekającym na nadejście swojej apokalipsy. Biafra ma w tym wszystkim dobre wyczucie i odsuwa „politykowania” i ideologię na rzecz bardziej uniwersalnego przekazu osadzonego w tym samym anarchistycznym duchu jak twórczość Dead Kennedys sprzed 30 lat.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Brown Lipstick Parade”, „John Dillinger”, “Warewolves of Wallstreet”, “Road Rage”
2. Najgorszy moment: „Burgers of Wrath” (ale tytuł świetny)
3. Analogia z innymi element kultury: „Occupy!” to ruch społeczny skierowany przeciwko globalnemu kapitalizmowi, korupcji i nierównościom społecznym powstały w USA w 2011r („Shock-U-Py!”)
4. Skojarzenia muzyczne: Biafra lubi sięgać po cytaty. W „Crapture” mamy riff z… „Space Truckin’” Deep Purple. W „Brown Lipstick Parade” bas gra coś podobnego do „Yankee Doodle”, czyli amerykańskiej pieśni z czasów wojny o niepodległość.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wypełniania PITa.
6. Ciekawostka: „Corruptosaurus Rex” pojawiający się w tekście „Brown Lipstick Parade” to niezwykle drapieżny i skorumpowany dinozaur.
7. Na dokładkę okładka: wygląda jak przestroga Kościoła przed „in vitro”

52. Pippin: Jello Biafra and The Guantanamo School Of Medicine, White People And The Damage Done



Ocena: * * * ¼
Jello Biafra? To on jeszcze żyje? A owszem, żyje, ma się nieźle i wciąż nagrywa. Od kilku lat towarzyszy mu w tym zespół o jakże wdzięcznej nazwie The Guantanamo School of Medicine i towarzystwo to właśnie uraczyło nas nową płytą.
Powiedzmy sobie jasno – czytelnicy 67 Mil mogą już by trochę znudzeni, bo znów gadać im będziemy o nowej płycie weterana, który prochu nie wymyśla i niczego nowego nie odkrywa. Tak było z wujkiem Nickiem,tak było z Bowiem, tak było z Mudhoney, tak jest z kolegą Biafrą. Bo co – myślicie, że zaczął grać pościelówy, psychodelię albo country? Gdzie tam, łoi to, z czego słynie od dawna. Ultraszybkie... wróć, ultraszybkie to one były w czasach debiutu Dead Kennedys, zatem – szybkie utwory lokujące się gdzieś między punkiem a hardcorem (oddajmy sprawiedliwość – być może bez Biafry termin „hardcore” by w ogóle masowo nie zaistniał), gdzie gitary preferują riffy nad solówki, a perkusista też nie zapodaje rytmów szczególnie wyrafinowanych technicznie. Jeśli myślicie, że mój zgrubny opis jest trochę na odwal się i tyczyć się może miliona kapel, to dodać muszę, że The Guantanamo School of Medicine od miliona kapel odróżnia wokal Jello Biafry, nieporównywalny z niczym innym. Skandowanie i charakterystyczny zjadliwy ton głosu od lat nie pozwalają pomylić gościa z nikim innym. I zawsze jak słucham niektórych utworów Faith No More, ze szczególnym naciskiem na „Ugly In The Morning”, nie mogę się oprzeć skojarzeniu wzorowania się na Biafrze.
Jako się rzekło, urozmaiceń i udziwnień w utworach nie będzie. OK, jest motyw kojarzący się z tykaniem zegara w „Mid-East Peace Process” (a może z bombą zegarową? Tytuł zobowiązuje!), jest kilka razy ten sam patent, polegający na wokalu Biafry z towarzyszeniem wyłącznie perkusji, jest głupawa melodyjka w „Road Rage”, ale to naprawdę wyjątki. Jedni powiedzą – monolit, inni ziewną i orzekną że nuda i jedno podobne do drugiego. Mimo wszystko posłuchać warto, stary Biafra gra ciągle to samo, ale wigoru mu nie brakuje, więc szacuneczek.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Otwierający riff. Nie że lepszy niż wszystko inne, ale usłyszeć pierwszy utwór, to jak usłyszeć całą płytę.
2. Najgorszy moment: Koledzy Redaktorzy, przystopujmy z nowościami.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Słowa „Hey Hey Hey, That’s What I Say!” w końcówce „The Brown Lipstick Parade” brzmią dziwnie znajomo.
4. Skojarzenia muzyczne: Mam dość pisania, że weteran brzmi jak on sam, poddaję partię.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zjazd wspominkowy weteranów Jarocina 1984.
6. Ciekawostka: Cytat z Biafry dał tytuł jednej z fajniejszych płyt Kultu.
7. Na dokładkę okładka: Dlaczego okładka jest w barwach Jagiellonii Białystok? Nie mam pojęcia.

52. pilot kameleon: Jello Biafra and The Guantanamo School Of Medicine, White People And The Damage Done

 
***2/3
Biafra od ponad trzydziestu lat uderza może niezbyt regularnie, ale za to bardzo konsekwentnie. Krótkie przypomnienie: Dead Kennedys, pauza, atak na przełomie lat 80. i 90. XX wieku (Lard, Tumor Circus, kolaboracje z Nomeansno i D.O.A.), pauza, duet z Mojo Nixonem, długa pauza, incydentalne The No WTO Combo, kontynuacja pauzy poprzedniej, dwupłytowa akcja z Melvins, pauza i w końcu projekt, który pozwala sądzić, że wieloletnie przerwy i roszady zespołowe znikną, czyli The Guantanamo School Of Medicine. Pauza fajna była tylko w szkole.
Najbliżej z Guantanamo do Dead Kennedys. Z poprawką, że trzy dekady w międzyczasie uciekły. Kolaboracje z innymi formacjami zawsze owocowały pewnymi zaburzeniami stylu. Były one jednak tym cenniejsze im bardziej odchylały się od podstawowego nurtu. Guantanamo wraca do klasycznej linii programowej. Chwytliwa propozycja zawarta na „White People and the Damage Done” zachęca do wielokrotnego odsłuchu, niemniej jednak jej przyswojenie może zająć kilka dni. Może nie każdemu, ale ja trochę musiałem przysiąść nad tym materiałem. Przestrojenie ślimaka i głowy jednak się udało. Nie żebym Biafry nie lubił, ale w początkach kwietnia 2013 roku było mi z nim nie po drodze. Kamerton jednak zadziałał. Potem wchłaniałem już łapczywie bliskotliwe kompozycje, czasem nawet nienachalnie urozmaicane akustycznymi podbiciami, które ładnie dopełniają i urozmaicają dźwiękową przestrzeń. Doskonale współbrzmią dwie gitary. No ale jeśli na jednej gra Ralph Spight znany z Victims Family, to nie może być inaczej. Sekcja się nie wychyla. Potrafią, ale nie chcą tego robić. Wyczucie mają doskonałe. Sprawdzeni muzycy zapewniają stylowy i chwytający za serce podkład. Klasyka hc/punk. Bez niepotrzebnych niespodzianek. Biafra dodatkowo gwarantuje natychmiastową rozpoznawalność. Oraz sporą ilość publicystycznego przekazu, w którym tryska jadem jak rozjuszony wąż. Połączenie doskonałe. Sprawdzone tak, jak sprawdzone są ziemiaki i schabowy. Zero niespodzianek. wszyscy znają, ale nikt nie marudzi gdy wjeżdżają na stół.
Dodatkowym atutem jest to, iż Jello Biafra And The Guantanamo School Of Medicine funkcjonuje regularnie i nie stroni od scenicznych prezentacji również w naszym rejonie. Portret artysty z czasów dojrzałości nie uległ zmianie. Kolory na płótnie nie wyblakły. Kotlet na talerzu to nie rewolucja, ale gwarancja sprawdzonego posiłku.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Doskonała współpraca gitarzystów. Polecam spotkanie z tym albumem w intymnym splocie z słuchawkami.
2. Najgorszy moment: To co dzieje się po „Shock-U-Py!” można śmiało odpuścić. Ale bieda się z tego powodu nie dzieje, bo to raczej bonusowe historie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Więzienie Guantanamo znajdujące się na terenie Kuby, administrowane przez Stany Zjednoczone ze względu na swój charakter, a w szczególności na długotrwałe przetrzymywanie więźniów bez wyroku sądowego oraz stosowanie tortur w trakcie przesłuchań przez obrońców praw człowieka bywa określane jako obóz koncentracyjny. Dnia 22 stycznia 2009 roku prezydent USA Barack Obama nakazał jego zamknięcie w ciągu jednego roku. Placówka jednak nie zakończyła swojej działalności. [Źródło: Wikipedia]
4. Skojarzenia muzyczne: Kaczor Donald.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Najlepiej siadł mi ten album gdy przejeżdżałem przez Konin pociągiem TLK relacji Warszawa – Poznań. Pociąg zatrzymał się na stacji, Biafra zrobił w tym momencie firmowe "hihihihihihihihihihi" i cały przedział promieniami X przeszył moją głowę.
6. Ciekawostka: Jello Biafra And The Guantanamo School Of Medicine regularnie nawiedzają Polskę. Byli już dwa razy i niestety zawsze się z nimi minąłem. Do trzech razy sztuka?
7. Na dokładkę okładka: Coś się wysypało przy eksporcie pliku, a w drukarni nie zareagowali.
 

wtorek, 16 kwietnia 2013

51. Azbest, Mudhoney "Vanishing Point"

Mudhoney - Vanishing Point
 Ocena: * * * 3/4

Nawet się nie starają. Na pierwszy rzut ucha kolejna w tym roku (lekko) rozczarowująca płyta znanych i uznanych. Nie da się jednak uniknąć refleksji, że przecież przez ćwierć wieku nie robili nic innego. No bo spróbujmy wyobrazić sobie taką sytuację - Steve Turner wyraźnie podekscytowany wpada na próbę i rozentuzjazmowany ogłasza "Panowie - teraz nagramy przełomową płytę!". A wyobraźnia podpowiada, że reszta w odpowiedzi wybuchem szyderczego śmiechu i gratuluje mu poczucia humoru. Taki to zespół i był czas przywyknąć. Nie kto inny jak sam Arm w jednym wywiadów radził "Im mniej stawiacie sobie celów tym mniej czeka was rozczarowań".
Na "The Vanishing Point" Mudhoney graja po swojemu to co zawsze grali. Kolejna brudna, bezpretensjonalna, leniwa, niechlujna, wyluzowana płyta. Słychać to na każdym kroku - nawet w tekstach. Przecież singlowy "I Like It Small" to wręcz manifest mudhoneyowskiego minimalizmu i mamtogdziesizmu. Oczywiście zespół ciągnie ten wózek tak długo, że mimo woli musieli się trochę rozwinąć i dojrzeć. Ale właśnie - „trochę”. To nie Pearl Jam. Okopali się na swoich pozycjach i mimo delikatnych, ewolucyjnych zmian wytrwale kontynuują swoją misję. Wciąż ich muzykę czuć garażem, wciąż unosi się punkowy duch. Brzmią tak jak przyzwyczajali nas przez ostania dekadę.
Nowy album jest co prawda słabszy niż "The Lucky Ones", ale za to lepszy niż "Under a Billion Suns". Nie rzucił mną o glebę, ale jak to u Mudhoney słuchałem z zadowoleniem. Tylko czy za 10 lat o tej płycie będzie pamiętał ktoś oprócz fanów zespołu? Nawet się nie starają. Czy będziesz bluźnić, czy dziękować prosto w niebo?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "I Like It Small"
2. Najgorszy moment: "In This Rubber Tomb" najmniej fajny.
3. Analogia z innymi element kultury: Arm przywołuje GG Allina, Billy Prestona, mamy też mrugnięcie w stronę Hendrixa. Ponadto już sam tytuł to nawiązanie. "Vanishing Point" to przecież tytuł wczesnego (1997) filmu Viggo Mortensena.
4. Skojarzenia muzyczne: Zdecydowanie Mudhoney, ale w "I Don't Remember You" bezwstydnie zżynają ze Ścianki. Jak nic chcą ich sprowokować do wydania płyty.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: układanie akt (o dziwo).
6. Ciekawostka: Niebawem nowe Melvins gdzie Arm udziela się w "Set It On Fire”. Swego czasu Mudhoney grali "We Had Love" - inny kawałek Scientists (lider zespołu Kim Salmon w połowie lat osiemdziesiątych określał swoją muzykę jako... grunge)
7. Na dokładkę okładka: Tutaj coś nowego - ruiny syryjskiego miasta Apamea, w 1152 roku zniszczonego przez trzęsienie ziemi.

51. pilot kameleon: Mudhoney, Vanishing Point




**1/2

Uszło gdzieś powietrze z Mudhoney. Może zbyt wielkie nadzieje pokładałem w tej nowej płycie? Tak dużo, tak mocno, tak bardzo... Z albumu „Vanishing Piont” wyłania się niestety niezbyt wesoły obraz zespołu. Na pierwszy rzut ucha wszystko jest w porządku. Wszystko sprawdzone, wszystko znane, ale od pierwszego utworu Jagon szepce do mego ucha, że coś jest nie tak. I ja mu wierzę. Najbardziej trujące są partie wokalne Marka Arma. Do tej pory nie przeszkadzała mi jego niechlujna maniera czy fałsze. Ba, to przecież jeden z jego znaków rozpoznawczych. Przy pierwszym kontakcie z „Vanishing Point” wokale mnie oskalpowały. Słuchanie ich w „Slipping Away” czy „What to Do with the Neutral” przypomina wizytę u dentysty lub w gabinecie szefa. Jechana bez znieczulenia, do zaorania. Chciałoby się powiedzieć: chłopie, nie zabijaj Mudhoney! Nie rób tego! W innych fragmentach bywa na szczęście nieco lepiej, ale po niespodziewanej defloracji otrząsnąć się nie mogę. Niestety nie ma też tutaj wielkich pomysłów na kompozycje. Te nie są oczywiście złe, ale do przyzwoitej średniej, jaką ten zespół zawsze reprezentował jest niestety daleko. Taki Mudhoney ze szrota trochę. Utworów całe szczęście nie ma wiele, co w pewnym sensie uratowało materiał od zagłady całkowitej. Wątpliwe to jednak usprawiedliwienia. Zatem ugór leży odłogiem, ale to paradoksalnie daje nadzieję, że prawdziwe plony pojawią się w następnych sezonach. Może.
Brakuje mi w tym momencie koniecznego dystansu, a zranione ucho trudno błagać o litość. Kocham ten zespół, nie kończę swojej znajomości z tym albumem i chciałbym, żeby kiedyś mi się odmieniło. Na ten moment jednak uszło gdzieś powietrze. Możliwe, że ze mnie również.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Fajnie się czekało na ten album. Jedna z niewielu płyt, których faktycznie wyglądałem każdego dnia.
2. Najgorszy moment: wokale Marka Arma. Cóżeś Ty uczynił, żem tak nagle pobladł?
3. Analogia z innymi element kultury: Nikt nigdy nie odnalazł prelacji pomiędzy dorobkiem Mudhoney a kompozytorską spuścizną Beli Bartóka. Pewnie dlatego, że takich powiązań nie ma.
4. Skojarzenia muzyczne: Sub Pop, grunge, The Stooges, punk rock, alternatywa amerykańska końca lat 80., superfuzz, bigmuff, wzmacniacze lampowe, garaż, Seattle. A dalej na zasadzie kontekstu Nirvana, Pearl Jam, Mother Love Bone, Tad, Alice In Chains, Mad Season, Soundgarden, Green River, Wipers i wielu innych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: filmu „Znikający punkt”? Nie. Album o takim charakterze popełniło po latach Primal Scream. Ich „Vanishing Point” lepszy niż ten od Mudhoney.
6. Ciekawostka: 1. Perkusista Mudhoney, Dan Peters, grał kiedyś w Nirvanie. 2. KAŻDA inna regularna płyta Mudhoney jest lepsza niż „Vanishing Point”. Też mi ciekawostka... 3. Widziałem ich na żywo w 2009 roku w warszawskiej Proximie. Życiówka to była.
7. Na dokładkę okładka: Tu im się udało. Idealny autoportret: powolny rozkład samego siebie.


51. Pippin: Mudhoney, Vanishing Point




Ocena: * * * 1/2


Marek Oramus, jeden z moich dawnych guru, pisarz i publicysta, powiedział niegdyś, że ma taki sentyment do starej, klasycznej fantastyki naukowej, że wystarczy, iż ktoś zamacha mu przed oczami rakietą, a on od razu jest przeszczęśliwy. Podobnie rzecz ma się ze mną, gdy w grę wchodzi subgatunek muzyczny, określany potocznie jako grunge, sytuowany niegdyś głównie w Seattle i okolicach.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że prawdziwy grunge zdał klucze około roku 1996, a później ciężko w ogóle mówić o dalszym istnieniu gatunku, zwłaszcza w obliczu śmierci Cobaina i Staleya, rozwiązania Soundgarden i rozmaitych zmian stylistycznych w Pearl Jam. Nie jest też tak, że wszystko, co grungem pobrzmiewa, zwłaszcza w wykonaniu okołoSeattlowskich dinozaurów, przyjmuję bezkrytycznie – wystarczy poszukać na naszej stronie recenzji ostatniej płyty Soundgarden. Nie można jednak ignorować ciągle żywego zjawiska, o nazwie Mudhoney.
Bo Mudhoney już ponad ćwierć wieku ma gdzieś, ile lat upłynęło, jaki gatunek kiedy się skończył, a jaki zaczął. Mark Arm, Steve Turner i reszta ekipy właściwie nigdy nie zawiesili działalności i nową płytą raczą nas co kilka lat. Nie serwując przy tym właściwie żadnych zaskoczeń, konsekwentnie grając swoje, czyli tenże umowny grunge, w jego bardziej garażowym, wręcz punkowym, wydaniu. Bez specjalnych przebojów, za to z niesłabnącym szacunkiem amerykańskiej sceny alternatywnej. Na najnowszym „Vanishing Point” też rewolucji nie będzie. Przybrudzony głos Arma podśpiewuje i pokrzykuje, niezbyt czysto zresztą, a Turner serwuje riffy, które równie dobrze powstać mogły dwadzieścia lat temu. Jest kilka nośnych refrenów, jest kilka z lekka psychodelicznych partii gitar, jest zwyczajowy ciężar. Czyli po staremu, co nie zmienia faktu, że całkiem przyjemnie się tego słucha – włączcie sobie choćby otwierający album „Slipping Away”, posłuchajcie tej melodyjki gitary, tych pauz i spokojniejszego interludium na perkusję i wokal albo złapcie ten niemal przebojowy refren „Sing This Song of Joy” czy pokrzykiwanie we wstępie „I Like It Small” – no nie jest fajnie? Brzmienie i ogólne celowe niechlujstwo kieruje skojarzenia głównie w kierunku The Stooges, czyli w sumie – głównie w stronę dotychczasowej kariery Mudhoney. Stąd smutna refleksja – nie wiem, czy ten album zainteresuje młodych słuchaczy rocka, bądź takich, którzy brzmienie Seattle, owszem, lubili, ale potem poszli do przodu, znaleźli sobie nowe trendy i nowych idoli. Mudhoney gra chyba głównie dla garstki starych fanów, dając im dokładnie to, czego od lat oczekują i co co kilka lat dostają.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Wyłapywanie nawiązań do Hendrixa w „I Don’t Remember You”. Ja na razie mam trzy. Kto da więcej?
2. Najgorszy moment: Czy to już zjadanie własnego ogona, czy dopiero za kilka płyt?
3. Analogia z innymi elementami kultury: Łk 7,11-17.
4. Skojarzenia muzyczne: Po rozpadzie Green River Mark Arm i Steve Turner założyli zespół Mudhoney. Posłuchajcie ich, bo fajnie grali. Czy nadal istnieją, nie wiem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Próba w garażu.
6. Ciekawostka: Green River, poprzedni zespół panów liderów, w latach raczkującego w Polsce Internetu był dla mnie swoistym Świętym Graalem. Michał – pamiętam, że dostałem tę płytę od Ciebie, dzięki!
7. Na dokładkę okładka: Jesteśmy już wykopaliskiem, ale bez obawy – nadal nieźle się trzymamy!

51. Basik: Mudhoney, "Vanishing Point"

Mudhoney - Vanishing Point 
Ocena: * * * 2/3 


Przyznałem się wczoraj A. do tego, że nie wiem jak ugryźć tą recenzję. Myślę i myślę aż mózg zmienia mi się w owsiankę i nie mogę jakoś dojść do porozumienia z samym sobą. Jak napisać o zespole, który cenię od lat bez podejrzenia o brak dystansu i „fanbojowanie”? Do tego Mudhoney porusza się w jednorodnej, wypracowanej przez lata garażowej stylistyce, gdzie nie chodzi przecież o odkrywanie nowego świata a co za tym idzie, ciężko napisać tutaj coś świeżego. Być może „Vanishing Point” to zły album, być może jest równie dobry. Nie wiem, nie dam Wam prostej odpowiedzi. Wiem, że go lubię ale zdaję sobie sprawę, ze ta pozycja raczej… nikogo nie zaciekawi. To jest rzecz zupełnie nie przystająca o standardów XXI. wieku przez co skazana zaocznie na brak zainteresowania. To już nawet nie jest nisza bo nisza to przecież ten „zły” (ale lubiany, oczywiście) brat bliźniak mainstreamu. Mudhoney żyje poza tym wszystkim w swoim małym, nieskomplikowanym świecie. „Vanishing Point” brzmi, tak jakby nagrało go czterech chłopów w weekend po pracy. I wierzę, że tak było. Surowo, właściwie bez produkcji, jakby z próby. Utwory są tradycyjnie bardzo proste, napisane pomiędzy kawa a papierosem. To też nie jest stylizacja jak dajmy na to w przypadku „The Black Keys”, oni po prostu tacy są. Mark Arm fałszuje jak nigdy dotąd. Można powiedzieć, że w śpiewaniu fałszem zrobił się arcymistrzem…i dobrze! Jego sympatyczna nieporadność idealnie wpisuję się w filozofię albumu i jest solidnym elementem jego wokalnej ekspresji.  Zauważalna jest delikatna zmiana kierunku brzmienia zespołu. Mniej tu przesterowanych „superfuzzowych” gitar a więcej czystych brzmień. Cieszy mnie bardzo ilość psychodelicznych gitarowych odlotów (będzie jazda na koncertach!). Całość w ogóle grawituje w kierunku The Stooges, ale tym drugim życzę nagrania płyty z takimi jajami jakim jest „Vanishing Point”. Bez ciśnienia, poza mainstreamem, poza wszystkim. Podoba Ci się? Nie podoba? Mam to w dupie! (jednak skończyło się na „recenzji fanboja”)

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:  Teksty. Zabawne, luzackie, sensowne. „I lick the god particle, I drink down dark matter”.
2. Najgorszy moment: nikogo to już nie obchodzi „(…) reject the nagative”
3. Analogia z innymi element kultury:  1) antykonsumpcjonizm - „(…) i’m fine with little sips”. 2) Syn wdowy z Nain to koleżka wskrzeszony przez niejakiego Jezusa Ch. w dosyć popularnej kiedyś książce pt. „Nowy Testament”.
4. Skojarzenia muzyczne: The Stooges, bardziej niż zwykle.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do:  zakupów w supermarkecie: " 'Scuse me while I fill the shopping cart" (to oczywiście parafraza z Hendrixa)
6. Ciekawostka:  „I’m like a guy in a Devo song” - prawdopodobnie chodzi o gościa z utworu „Happy Guy” grupy Devo.
7. Na dokładkę okładka: Ruiny miasta Apamei w Syrii. Po prostu ładne zdjęcię.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

50. pilot kameleon: FPH Ania, "Ciastka Bio Grunchy Orkiszowe"


Ocena: * * * *   

Najpierw okładka. Na etykiecie jak byk stoi hasło "Magia zdrowego smaku". Orkisz sprasowany z syropem ryżowym może dogodzić? Czy aby w najlepszym wypadku nie będzie to śrut? Hoho! Jakie zaskoczenie przy pierwszym kęsie! Dynamika, przebojowość i lekkość. Hit pełną gębą! I ten symfoniczny rozmach zbożowych składników. Jest pełny smak, a nie popiół, który wypala dziąsła! Gęsta, twarda i lekko wilgotna materia pełna przygód, za którymi twoje kubki smakowe oszaleją. I będą kazały ci kupować te ciastka każdego dnia. Ciastka Ania w Twoich ustach. O tak!

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Są! Przywieźli! Kupię dwa opakowania.
2. Najgroszy moment: Relacja: cena jakość. Szóstka za 180 gramów to sporo. Dlatego nota taka a nie inna.
 3. Analogia z innymi elementami kultury: Wątki rolnicze w literaturze. Żniwa w "Nad Niemnem" Orzeszkowej pasują jak ulał.
 4. Skojarzenia muzyczne: Te ciastka nie kojarzą się z punk rockiem i z ambientem. Średnio kojarzą się z hard rockiem, natomiast idealnie przegryzają się z jazzem.
 5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: spaceru. Jem je głównie w plenerze. Nie ma szans, żebym doniósł opakowanie do domu...
6. Ciekawostka: Uratowałem te ciastka przed przeterminowaniem, które niechybnie nastąpiłoby w październiku tego roku. To moja mała misja wyzwoleńcza.
 7. Na dokładkę okładka: Trzeba sporo nadrobić. Towar premium, a opakowanie nijakie. Polecałbym przepakowanie.

50. Pippin: Оболонь, Соборне














Ocena: * * * 1/2


Mogą sobie za Mekkę prawdziwego piwa uchodzić Niemcy, mogą najwyższe oceny wykwintnych piwomaniaków dostawać Belgowie - ja ponad wszystko preferuję produkty browarów Europy Środkowo - Wschodniej. Szczególne miejsce należy się, rzecz jasna, Czechom, ale powody do dumy mają też i Polska, i Ukraina.
Obołoń to najpopularniejszy, zwłaszcza poza granicami kraju, browar rodaków Szewczenki. Mimo że piwo Soborne nie jest jego czołowym produktem, bardzo przyjemnie gasi pragnienie i cieszy smakiem. Zawartość alkoholu (4,9%) lokuje się w górnych granicach mego ulubionego przedziału, a nasycenie ekstraktem chmielowym (11,5%) przekracza takowy jeno minimalnie. Nikogo nie muszę chyba pouczać, że tym samym napój nie jest ani zbyt mocny, ani zbyt gorzki. Można się przyczepić nieco zbytniego nasycenia gazem, przez co smak jest trochę mniej wyrazisty, poniekąd schowany w tle; stąd nie nazwę Sobornego wytrawnym piwem do rozkoszowania się godzinami - ale dla chwili odpoczynku w letni upał będzie to znakomity wybór.


Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Wyważone proporcje składników - zero nachalności.

2. Najgorszy moment: Wyważone proporcje składników - zero niespodzianek.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wiecie, co to jest sobór, prawda?
4. Skojarzenia muzyczne: Cysterna piwa cieszy nas / i z nią biegniemy pod sam las - śpiewał zespół Sajgon.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Letni urlop z moim ulubionym kraju.

6. Ciekawostka: W Polsce sporą popularnością cieszą się Obołoniowe piwa Białe i Pszeniczne. Są one produkowane chyba głównie na eksport, bo, odwiedzając Ukrainę kilkakrotnie, tych marek nigdy w sklepach tamtejszych nie spotkałem.
7. Na dokładkę okładka: Angielszczyzna zbędna, ale cóż - chcą do Europy.

50. Azbest: Castely "Dry Gin, 70cl"












Ocena: * * * *

Gin ma potencjał by stać się twym najlepszym druhem.
Początki mogą być trudne – jest nieco specyficzny w smaku i ta cierpkość może odstręczać. Jednak nie można się zrażać - po zadzierzgnięciu bliższej znajomości zaczyna to wręcz działać na jego korzyść. Ta jałowcowa nutka, tak niebanalna i nienachalna staje się jego wielkim atutem. W dodatku zawsze znajdzie dla ciebie chwilę, nigdy cię nie ocenia. I pasuje do wszystkiego (moje ostatnie odkrycie to sok żurawinowy – wspaniałe połączenie). Czy można sobie wyobrazić lepszy układ?
A co najlepsze - ten gatunek to brand Lidla więc znajomość z nim nie wydrenuje ci kieszeni.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
Ten posmak rozchodzący się po języku.
2. Najgorszy moment: Dno? Dopiero co otworzyłem. Albo tylko mi się tak wydaję.
3. Analogia z innymi element kultury: W „Długim pożegnaniu” (osoby nie wiedzące kto to napisał zasługują na ekstradycję z planety Ziemia) Terry Lennox podaje frapujący przepis na gimlet – gin pół na pół z sokiem limetkowym – ah!
4. Skojarzenia muzyczne: wczesny Coltrane.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dobry start do kolejnego złego dnia.
6. Ciekawostka: Długie lata gin był jednym z najczęściej spożywanych trunków – aromat jałowca pomagał tuszować niedoskonałości procesu technologicznego.
7. Na dokładkę okładka: Etykieta jak etykieta, ale kształt butelki pomysłowy.

50. Basik: Sante, "Płatki owsiane, 500g"



Ocena: * * * * 1/2

Od paru lat moje śniadanie równa się owsianka. Te płatki lubię najbardziej, bo są grube i fajnie pachną. Do tego nie są to tzw. "płatki błyskawiczne”, czyli już przez kogoś raz zjedzone, żeby nie trzeba było gotować. Nienawidzę mleka, więc płatki gotuję na wodzie (albo zalewam wrzątkiem) a następnie dodaję serek wiejski (tylko nie light!). W pochmurny lub melancholijny poranek warto na polepszenie humoru dorzucić sobie orzechy włoskie lub łyżeczkę miodu. Proponuję też zmieszać płatki owsiane z żytnimi i koniecznie posypać otrębami! 
Jak mawiał Jules Winnfield: „Hamburgers. The cornerstone of any nutritious breakfast”.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: jak znajdę w torebce taki czarny przypalony płatek. Ale pycha!!!
2. Najgorszy moment: większość sklepów zaopatrywana jest w płatki błyskawiczne 
3. Analogia z innymi element kultury: Ceres – w mitologii rzymskiej bogini roślinnego urodzaju. Stąd angielskie „Cereal” czyli generalnie „płatki śniadaniowe” albo równie ogólnie „zboże”.
4. Skojarzenia muzyczne: KLIK !
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dobry start do kolejnego złego dnia.
6. Ciekawostka: Do XVIII wieku owies uważany był za chwast.
7. Na dokładkę okładka: Etykieta jest niewielka a torba przezroczysta więc można się nacieszyć widokiem swobodnie ganiających płatków.