czwartek, 29 września 2011

11. Pippin: Morphine, Cure For Pain


 Ocena: **** 1/4

Nazwanie mnie twardogłowym rockmanem byłoby chyba pewną przesadą, ale nie ma powodu ukrywać, że płyty bez udziału gitary rzadko goszczą w moim odtwarzaczu. A tu proszę – zagościła i całkiem nieźle jej tam. Morphine.
Zespół istniał praktycznie przez całe lata dziewięćdziesiąte, ale przyznaję – nie pamiętam ich z tamtych czasów. Słuchani dziś po latach są obdarzeni dość oryginalnym brzemieniem, jakim jest legenda lidera zespołu, Marka Sandmana. Wokalista i basista Morphine zmarł bowiem na scenie, podczas koncertu we Włoszech, wskutek ataku serca. Nieczęste, prawda? Ale przejdźmy do muzyki.
Instrumentarium ascetyczne jak rzadko. Podstawa to perkusja, bas i saksofon. Saksofon, podkreślmy, najczęściej barytonowy, czyli o niższym brzmieniu, niż w Kulcie, czy Brygadzie Kryzys. Gitara gdzieś tam z rzadka się pojawia, ale raczej jako ozdobnik i trzeba mocno się wsłuchać, by ją odnaleźć. Szczytem szaleństwa jest zatem użycie mandoliny w „In spite of me”.
Saksofon? A, to pewnie jazz grają – ciśnie się na myśl skojarzenie. W sumie niezbyt słusznie, raczej brakuje tu jazzowego ducha improwizacji, partie instrumentów wydają się szczegółowo zaplanowane. To już raczej jakiś surowy blues, zminimalizowany folkrock, a gdy gitara basowa jest na pierwszym planie (jak w „Candy”), potrafi wygrywać pochody niemal zimnofalowe. Z kolei w takim „A head with wings” saksofon gra niemal riffowo, zamknij oczy i spróbuj podstawić sobie w jego miejsce gitarę – jak najbardziej pasuje. W „Thursday” w podobnej roli występuje bas. A do tego wszystkiego głos Sandmana – niski, ciepły, przyjemny nawet. Bardzo miło słucha się tej płyty. A zarzuty? Tylko jeden, ale dość ciężki. W tak subtelnej formule nietrudno o powtórki i podobieństwa – przy pierwszych odsłuchach płyty, im bliżej końca, tym częściej miałem wrażenie „Zaraz, czy tego utworu już nie było?”.
Ale nie ma co marudzić. Bardzo ładna płyta. Oddech, uspokojenie, zaduma. Posłuchajmy.

1. Najlepszy moment: „Candy”. Trochę zmieńmy aranżację i mamy niemal Joy Division.
2. Najgorszy moment: „Mary, won’t you call my name”. Trochę zbyt roztańczone, odstaje od reszty.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Płytę wieńczy utwór „Miles’ Davis funeral”, co jest ciekawe z dwóch powodów. Pierwszy – piszę te słowa w dwudziestą rocznicę śmierci Milesa Davisa. Drugi – rok przed „Cure for Pain” ukazał się album „Congregation” grupy Afghan Whigs, który zakończony był kompozycją zasadniczo niezatytułowaną, ale znaną jako „Miles iz dead”. Jakaś ówczesna moda?
4. Skojarzenia muzyczne: Spokojniejszy jazzrock, raczej ten piosenkowy, bliższy bluesa, niż ten z instrumentalnymi szaleństwami.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Wieczór, półmrok, noc po ciężkim dniu.
6. Ciekawostka: Sandman zmarł dokładnie w rocznicę śmierci Jima Morrisona. Ciekawostka numer dwa – teledysk do „Thursday” można było wypatrzeć w jednym z odcinków przygód Beavisa i Butt-Heada.
7. Na dokładkę okładka: To chyba chmury. Ładne dopełnienie nastroju płyty.

11. Basik: Morphine, "Cure For Pain"

Morphine - Cure for Pain

Ocena: * * * * 1/2

Ciężko opisywać takie płyty… Płyty, które pochłaniają niczym czarna dziura w konstelacji Cygnus X-1. Pożerają cię, obgryzają aż do kości pozostawiając coś, co niektórzy naiwniacy nazywają duszą. Mowa o drugiej płycie Morphine „Cure For Pain”. Fascynujące jak nuty na tym albumie sugestywnie potrząsają wyobraźnią i manipulują (moją) percepcją. Każdy utwór oprócz samego dźwięku i słów ma tutaj smak, zapach, kolor i kształty. Mark Sandman i ekipa chyba odkryli jakiś mistyczny przełącznik uruchamiający wszystkie zmysły podczas słuchania ich muzyki. Pod tym względem „Cure For Pain” jawi mi się jako album „absolutny”, czyli taki który splata muzyków, muzykę i słuchacza w jakiś jeden nieopisany organizm. Piękne!
Dobra, koniec tej egzaltacji. Napiszę to, co powyżej w telegraficznym skrócie i w języku normalnych ludzi: po przesłuchaniu tego albumu leżałem rozpierdolony na podłodze.
Nie odpowiem na pytanie, dlaczego ta płyta mnie tak przyjemnie poturbowała emocjonalnie za to mogę napisać, dlaczego jest ona wyjątkowa. Po pierwsze nieszablonowe instrumentarium, które bardziej wskazuje na zespół jazzowy niż rockowy. Nietypowe power trio: saksofon barytonowy, śpiewający basista oraz bębny. Mało! Trzeba dodać, że Mark Sandman miał zaburzenia gitarowo-basowej tożsamości, o czym świadczy granie na dwustrunowym basie bottleneckiem. Inna sprawa, jaki wariat wrzuca efekt wah-wah na solo saksofonu („All Wrong”)? Po drugie zespół napisał naprawdę wyśmienite piosenki. Bardzo proste, zazwyczaj oparte na basowym riffie i bujających partiach bębnów, ale w tej prostocie genialne. Po trzecie głos Marka Sandmana. Niezbyt oryginalny, ale bardzo przyjemny, kojący. Mam wrażenie, że on właściwie nuci sobie te nie nachalne melodie niż „śpiewa”. Ostatecznym (i nie wiem, czy nie najważniejszym) składnikiem są zupełnie rozbrajające teksty. Romantyczne. O kobietach, o związkach, miłości i różnych dziwnych sytuacjach z niej wynikających. Większość przesiąknięta delikatnym erotyzmem, który wychodzi na powierzchnie dopiero w zestawieniu z interpretacją wokalną i pełną napięcia grą i barwą saksofonu. Naprawdę warto wgryźć się w warstwę słowną szczególnie, ze nie jest bardzo skomplikowana.
I znów nie jestem zadowolony z mojej recenzji, bo nadal wydaję mi się, że nie kumacie, dlaczego ten album jest tak miażdżący. Ciężko opisywać takie płyty…

1. Najlepszy moment: może „All Wrong”? Albo „In Spite of Me”. Wiem! „Sheila”. Albo…
2. Najgorszy moment: moment, w którym nie słucham zespołu Morphine
3. Analogia z innymi elementami kultury: Motyw diabła, kusiciela w tekście „Buena”. Elementy eskapistyczne w „Let’s Take a Trip Together”.
4. Skojarzenia muzyczne: dziwne połączenie Dave Matthews Band i The Bad Seeds, czyli zapach siana w pełnym słońcu versus wyziew z dwutygodniowej popielniczki.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do nocnych podróży samochodem „przed siebie” po autostradach w Nevadzie.
6. Ciekawostka: Bogusław Linda na płycie Świetlików śpiewał „Spotykamy się w każdy czwartek, czwartek”. Mark Sandman śpiewa „We used to meet every Thursday, Thursday” a tematem tej piosenki jest również zdrada małżeńska i pokątne schadzki w mieszkaniu niewiernej żony. Zbieg okoliczności? Jeśli nie, to dlaczego w czwartek?
7. Na dokładkę okładka: Nie wiem, co napisać, bo tam jest zdjęcie chmur z góry.

11. pilot kameleon: Morphine, Cure For Pain


Ocena: ****

Związek chemiczny zwany morfiną stosowany jest przede wszystkim w walce z bólem. Przy całej swojej dobroczynności substancja ta potrafi jednak uzależniać. Podobnie rzecz ma się z zespołem Morphine założonym w 1990 roku Cambridge w Stanach Zjednoczonych, gdyż ich płyta „Cure For Pain” potrafi zarówno uzależnić, jak i jednocześnie ukoić słuchacza. Dochodzi do tego dzięki specyficznym połączeniom kilku elementów. Na instrumentarium składa się perkusja, bas i saksofon barytonowy, który swoim charakterystycznym niskim brzmieniem odgrywa większość riffów, ale jest również instrumentem solowym. Z chęcią modyfikuje też dźwięk przykładowo bawiąc się efektem wah-wah. Basista posługuje się niezbyt często praktykowaną na tym instrumencie techniką sidle, a na dodatek gra na dwustrunowym instrumencie nie popadając w dźwiękowe oczywistości. Rytmy proponowane przez perkusistę wydają się spajać to wszystko. Jest jeszcze kojący głos basisty niejednokrotnie przywołujący skojarzenia z psychodelią. Całość naoliwia wszechobecny ciężar uzyskany w naturalny sposób. Power trio pełną gębą! Z tych kilku składników powstaje właściwie nieoczywista nowa jakość.
Cały album spowijają opary bluesa. Jest on obecny zarówno w muzyce, choć znacznie więcej go w niesamowitym oraz delikatnie smutnym nastroju, jaki zespół potrafi wytworzyć. Morphine potrafi połączyć ukojenie z podskórnym niepokojem, zwiewne „In Spite Of Me” sąsiaduje z wręcz noise’owym „Thursday”, smętne „Miles Davis’ Funeral” znajduje się obok prężnego utworu „Sheila”. Jest w tej muzyce potężna dawka dynamiki rozpięta pomiędzy delikatnymi utworami ulokowanymi w kilku miejscach płyty. Nad wszystkim unosi się jednak cudowna melancholia.
Morphine swoją unikalnością wyabstrahowaną z oczywistości potrafią wciągnąć słuchacza do swojego świata. Lekarstwem na ból może być tylko kolejna dawka medykamentu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Iniekcja.
2. Najgorszy moment: Uzależnia, ale czy to źle?
3. Analogia z innymi elementami kultury: Czy południowa część Stanów Zjednoczonych może w jakikolwiek sposób kojarzyć się z nowoczesnością oraz inteligentnymi ludźmi? W wielkim uogólnieniu chyba nie, ale bystrych muzyków Morphine ulokowałbym właśnie w tamtej lokalizacji. 
4. Skojarzenia muzyczne: Power trio. Bez gitary? Ba! Czad jest straszny i bez niej!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: paczki fajek, szklanki whisky i samotnego wieczoru spędzonego ze samym sobą. Basik, wybacz, ale tym razem również muszę sięgnąć po alkoholowe skojarzenie.
6. Ciekawostka. 1. Za ścianą w biurze często gęsto gra Morphine. Była nawet kiedyś prośba, bym zaproponował recenzję na blogu. Nie zaproponowałem, Pippin mnie wyręczył. 2. Legendarny zespół Popsuli Samolot miał w planach wzięcie na warsztat jakiegoś utworu Morphine. Jak o tej pory temat nie wszedł w fazę realizacyjną.
7. Na dokładkę okładka. Chmury nie było. A właściwie była.

11. Azbest: Morphine "Cure for Pain"

Morphine - Cure for Pain
Ocena: * * * *

Pierwsza rzecz - koncertowo położona została produkcja płyty. Zmiksowanie jej tak żeby kompletnie nie było słychać gitary to już wyższa szkoła jazdy. Może brzdąknie w jednym kawałku czy coś, ale to tyle. Takiej fuszerki w życiu nie słyszałem. Wycięcie basu z płyt The Doors to przy tym dziecinne psoty.
Co zabawne muzyce Morphine jakoś specjalnie to nie zaszkodziło. Ograniczona do saksofonu, basu i perkusji broni się i nie sprawia wrażenia, że jakiegoś elementu tu brakuje.
No właśnie – bas. Brak gitary sprawia, że inaczej niż to zazwyczaj bywa jest wyraźnie słyszalny. Tyle tylko, że jest to zagrane raptem na dwóch strunach. Tak jakby basista pozbył się reszty z obawy, że się pogubi w ich gąszczu. Ale mimo swoich minimalistycznych umiejętności gra ciekawie. Jego partie są czymś pomiędzy tradycyjnym basowym groovem a gitarowym riffem – jednocześnie napędzają utwór i tworzą melodie.
W procederze tym bierze również udział saksofonista. A gra nie na byle czym. Żaden tam sopran i nie alt ani nawet tenor - saksofon barytonowy. Wydobywa z niego niskie i tłuste, kojące ucho dźwięki. A słysząc cytat z „T.V. Eye” The Stooges jaki zagrał w „Thursday” miałem łzy wzruszenia w oczach. Prawie.
Dyabelnie przyjemne granie. Muzyka Morphine jest oszczędne ale wyrazista. Piosenki są melodyjne i bujające. Nawet jakby delikatnie ocierając się o lekki transik. A, że zagrane w niskich rejestrach to i nieprzeciętnie nastrojowe.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "A Head with Wings"
2. Najgorszy moment: "Dawna" - nie pasuje mi do reszty płyty
3. Analogia z innymi elementami kultury: W "Candy” słyszymy słowa "Candy Says". Skojarzenie oczywiste, ale Lou Reed miał całą serię piosenek "[wstaw żeńskie imię] Says".
4. Skojarzenia muzyczne: Primus poezji śpiewanej
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Refleksyjny wieczór z odrobiną wódeczki
6. Ciekawostka: Bankowo ktoś (najprawdopodobniej Pilot) się będzie mądrzył, że ich saksofonista grywał na dwóch rurach jednocześnie. Ale co z tego? Roland Kirk dymał w trzy. Eksperymentował tez z gwizdkiem w nosie, ale zmarł.
7. Na dokładkę okładka: Panowie muzycy próbują nas przekonać, że dragi mogą coś uleczyć. Taa... Wokaliście tak pomogły, że serducho nie wytrzymało.

poniedziałek, 19 września 2011

10. Basik: John Frusciante, "Niandra LaDes and Usually Just a T-Shirt"

John Frusciante - Niandra LaDes and Usually Just a T-Shirt

Ocena: * * * 1/2

Przyznaję, że pierwszy odsłuch tej płyt, a właściwie przesłuchanie fragmentaryczne przeprowadziłem w konkretnym stanie upojenia alkoholowego. Podobało mi się bardzo. Z następnymi podejściami - już na trzeźwo - było coraz gorzej. Bałaganiarska, improwizowana forma kompozycji, szkaradne brzmienie i irytujące linie wokalne – jednym słowem męka. Mimo to starałem się zagłębiać „Niandrę” i nie skreślać na starcie. I znów zażarło tym razem ze słuchawkami na uszach, przysypiając w samolocie gdzieś pomiędzy niebem a ziemią. Muzyka po prostu rozpływała się w uszach. Chaos królujący w strukturze tych piosenek zaczął intrygować. Nie byłem w stanie przewidzieć, co czai się za kolejnym dźwiękiem, refrenem i to wciągało. Riffy i motywy muzyczne rodziły się i przenikały całkiem płynnie i naturalnie. Podobne doświadczenia przeżyłem słuchając i relaksując się na opustoszałej plaży przy łagodnym szumie morskich fal.
Z powyższych przemyśleń wynika jasno, że jest to płyta dedykowana odmiennym stanom świadomości (nieważne, jaką drogą zostaną osiągnięte). Po prostu trzeba przynajmniej w niewielkim stopniu wejść na poziom percepcji, na którym był Fru w trakcie nagrywania tego materiału. A brzmi on tak jakby chłop siedział uwalony na kanapie z gitarą i przygrywał do kaseciaka (słychać szum taśmy) to, co mu w danej sekundzie przyjdzie do głowy. I tu rodzi się pytanie: czy tak faktycznie było? Czy ta cała bałaganiarska forma, te kolaże dźwiękowe są nagrane z premedytacją czy jest to dzieło przypadku? Przeglądając wypowiedzi artysty na temat nagrywania tego albumu można raczej skłaniać się ku temu, że jego koncepcja jest przemyślana, choć na pewno nagrana na wspomaganiu z innego wymiaru.
Płyta podzielona jest na dwie części: bardziej zwartą i piosenkową w klimacie amerykańskich folkowców z lat 60tych „Niandrę” oraz „Usually Just a T-shirt” – idącą w stronę większej improwizacji i rozmycia formy, ale także posępniejszą w swoim wyrazie.

1. Najlepszy moment: Been Insane
2. Najgorszy moment: fragmenty Usually Just a T-Shirt, jednak trochę irytującego bełkotu tam jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: tytuł piosenki „Mascara” został zainspirowany spotkaniem Frusciantego z Victorem Haydenem aka Mascara Snake, współpracownikiem Cpt. Beefhearta na „Trout Mask Replica”
4. Skojarzenia muzyczne: Neil Young, Bob Dylan, Jimi Hendrix (linie wokalne), Captain Beefheart (forma)
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do podróży po wymiarach astralnych
6. Ciekawostka: Na tej płycie mamy kolejny dowód na to, że Frusciante inspiruje się Black Sabbath. „My Smile is a Rifle” brzmi jak interpretacja „Solitude” brytyjczyków. Sabbath pojawiał się też w „Give It Away” RHCP („Sweet Leaf” również z Master Of Reality)
7. Na dokładkę okładka: Chyba tylko Fru ją rozumie.

10. pilot kameleon: John Frusciante, Niandra LaDes And Usually Just A T-Shirt



Ocena: *****

Wyciągnęli go z nicości w 1988 roku. Ponoć wcześniej chciał grać u Zappy, a przed angażem do Red Hot Chili Peppers przez dwa tygodnie terminował w Thelonious Monster. Faktycznie jednak zaistniał na papryczkowym „Mother’s Milk”. Zaistniał, ale po nagraniu tego albumu satysfakcji nie zaznał. Ciągłe utarczki z producentem, bardzo młody wiek oraz krótki staż w zespole sprawiły, że powstała płyta tylko dobra. Genialna miała być następna. Wystarczyło czasu na zgranie, aklimatyzację, skomponowanie odpowiedniego materiału oraz wymyślenie zespołu na nowo. Pod skrzydłami Ricka Rubina zespół osiągnął szczyt. Niemały w tym sukces Frusciantego. Dostarczył podobno ponad ¾ materiału. Pasję nagrywania doskonale widać na dokumencie „Funky Monks”. Jakże radosnym człowiekiem był wtedy gitarzysta RHCP. Wydanie „Blood Sugar Sex Magik” okazało się sukcesem, którego ciężaru Frusciante jednak nie udźwignął. Rozstał się z zespołem na długich sześć lat.
Materiał na swój debiutancki album artysta zaczął nagrywać jeszcze podczas swojej bytności w RHCP. Jednak to co zaprezentował na tej płycie diametralnie różniło się od dorobku macierzystej formacji. W dużym uproszczeniu można napisać, że to kompozycje zaśpiewane przy akompaniamencie gitary akustycznej (lub fortepianu) i nagrane w bardzo partyzancki sposób. Często gitary lub wokalizy bywają dublowane, modulowane, czy deformowane. Daleko tu jednak do tradycyjnie pojmowanych utworów. Płyta rozpada się na dwie wyraźne części i o ile pierwsza może być określona mianem bardzo wykoślawionych piosenek, o tyle druga to swobodne improwizacje, które z piosenką nie mają w zasadzie nic wspólnego. Nie wiem na ile świadomie, ale Frusciante zaproponował na tej płycie muzyczną odmianę strumienia świadomości. Technika ta powszechnie stosowana w literaturze po raz pierwszy została zaproponowana przez Eduarda Dujardina w powieści „Wawrzyny są ścięte”, a do perfekcji doprowadził ją James Joyce w słynnym „Ulissesie”. Strumień świadomości jaki zaproponował Frusciante jest bardzo swobodnym, pozornie niekontrolowanym zapisem muzycznej myśli i samego procesu tworzenia się muzyki. Pominięty zostaje natomiast moment świadomego przefiltrowania i uporządkowania muzyki przed jej wyartykułowaniem. Takie swobodne podejście jest główną barierą w odbiorze tej płyty. Bez zrozumienia oraz akceptacji tych zasad trudno przebić się przez te wszystkie wrzaski, bełkotliwe śpiewy, fałsze gitarowe czy odwrócone solówki. Bałagan staje się naczelną zasadą tej konstrukcji.
Technika, choćby nie wiadomo jak nowatorska jest tylko jedną stroną medalu. Tutaj forma bardzo silnie połączyła się z treścią. „Niandra” jest dla mnie obrazem powolnego schodzenia w głąb i odzwierciedleniem rozpadu muzyki oraz osobowości samego artysty. Ten album pokazuje drogę Frusciantego po odejściu z RHCP. „Blood Sugar Sex Magik” jest wierzchołkiem, „Niandra” jest powolnym zejściem oraz  zatraceniem się w narkotycznym nałogu. Całkowite odcięcie od rzeczywistości następuje na albumie „Smile From The Streets You Hold”, gdzie muzyk dociera do kresu własnej oraz muzycznej egzystencji. Potem nastąpił powrót do żywych, ale z muzyki ulotnił się ten element szaleństwa czy też obłędu, który sprawiał, że dno Frusciantego było jego muzycznym szczytem.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Spośród ponad 70 minut muzyki wyróżniam „Untitled 12” z frazą „Blind your head in catastrophe icicles/ No-one’s fed in cycles led by cycles dead”.
2. Najgorszy moment: Drugi element układanki, czyli „Smile From The Streets You Hold” jest właściwie niedostępny płycie. Były zapowiedzi, że to się zmieni. Niestety…
3. Analogia z innymi elementami kultury: „(…)I yes to say yes my mountain flower and first I put my arms around him yes and drew him down to me so he could feel my breasts all perfume yes and his heart was going like mad and yes I said yes I will Yes.”
4. Skojarzenia muzyczne: Captain Beefheart. Emocjonalnie natomiast blisko stąd do „Closer” Joy Division. Zabrakło tylko tragedii, by takie porównanie otrzymało namaszczenie rzeczywistości.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: depresji, złego tripu, nieudanego wieczoru spędzonego z samym sobą. Schyłkowe sytuacje idealnie się nadają.
6. Ciekawostka. Kupiłem ten album zimą 2002 roku w Paryżu. Podczas powrotu do akademika spotkałem z siostrą Chucka Norrisa. Oczywiście zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. I wcale ten album nie kojarzy mi się z tą sytuacją, ale mało kto wie o tym zdarzeniu, więc niniejszym informuję.
7. Na dokładkę okładka. To podobno Frusciante. A Clara z dedykacji to córka basisty RHCP. Na późniejszych wydaniach zmieniona na Toniego Lovingvi. Album ma tekturową okładkę. Pachnie jak wytłaczaka do jajek. Nawet 9 lat po zakupie.

10. Pippin: John Frusciante, Niandra Lades and Usually Just a T-Shirt










Ocena: ***1/2
John Frusciante miał dwadzieścia jeden lat i rockowy świat u swoich stóp. Jego macierzysty zespół stał się wielką światową gwiazdą po wydaniu płyty „Bloodsugarsexmagik”, a młodego gitarzystę obwołano wybitnym talentem i idolem nie tylko równolatków. Czy to jednak ze względu na różnice artystyczne, czy niemożność poradzenia sobie z wielką sławą, czy inne problemy – w każdym razie nasz bohater opuścił Red Hot Chili Peppers, zaszył się gdzieś, a w 1994 zaprezentował światu solową płytę.
Płytę dziwną. Intrygującą, momentami olśniewającą, momentami nużącą. Brzmiącą jak wprawki, jak zapisy z prób. Mamy tu pianino, syntezator, nawet flet, ale przede wszystkim Johna i jego gitarę. A ta tworzy dziwny, oniryczny nastrój, potrafi zachwycić, potrafi zadziwić, potrafi i zirytować. Raz zagra delikatnie, innym razem przyspieszy, jak Jimi Page w „Gallows Pole”, a potem przetworzy ją jakiś rozdzierający uszy efekt, by wreszcie wszystko zwolnić i rozciągnąć w czasie. Na tym tle Fru wyśpiewuje luzackie melodyjki, często nierówno, będąc wyraźnie obok tonacji. No właśnie – celowo, czy nie, ale płyta brzmi jak szkic. Jak zabawy gościa, który ma dość sławy, chce zrobić wszystkim na przekór, niechlujnie, nie przejmując się komercyjnymi konwenansami. Podejrzewam, że mocno przy tym eksperymentując z różnymi substancjami poszerzającymi świadomość. Na dłuższą metę jest to męczące, a płyta niestety jest długa. Mało tego, pierwsza jej połowa broni się całkiem nieźle, jest jakiś urok w tych chorych piosenkach, ale druga część, w dużej mierze pozbawiona wokalu, to już obniżające ocenę albumu dziwactwo.
Mimo, że zespół potem znacznie obniżył loty – wolę Johna w Red Hotach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Been insane”. Krótko, ładnie, bez zbędnych szaleństw.
2. Najgorszy moment: Druga część płyty. Nawet pomysłów na tytuły zabrakło.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Ciężko żeby piosenka o Arabie na plaży nie kojarzyła mi się z debiutanckim singlem The Cure. A pośrednio z „Obcym” Camusa.
4. Skojarzenia muzyczne: Syd Barrett zastępuje Roberta Planta na trzeciej płycie Led Zeppelin. Zgadza się na pójście w akustyczną stronę, ale chce mieć większy wpływ na kompozycje.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Masz pusty dom w dolinie, wychodzisz wieczorem na zewnątrz, bierzesz gitarę i butelkę whisky – po czym grasz, patrząc na zachodzące słońce. Tylko nie wychodź na werandę, bo wtedy trzeba grać bluesa.
6. Ciekawostka: Na płytę nagrano również utwór, w którym wokalistą był River Phoenix – młoda nadzieja Hollywood, zmarła w wyniku przedawkowania narkotyków. Ostatecznie utwór pojawił się jednak dopiero na kolejnym albumie Johna.
7. Na dokładkę okładka: Dziwaczna, jak i zawartość.

10. Azbest: John Frusciante "Niandra LaDes and Usually Just a T-Shirt"

John Frusciante - Niandra LaDes and Usually Just a T-Shirt
Ocena: * * * 1/2

Solowy debiut Frusciante to trudny orzech do zgryzienia. Próba porównywania go z płytami jakie nagrał wraz z Red Hot Chili Peppers jest bezcelowa – brak między nimi punktów wspólnych. Można by uznać, że to zbiór przypadkowych demówek wydanych celem zasilenia funduszu na rzecz finansowania nałogu twórcy. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja jeśli przyjrzymy się płycie znając okoliczności jego odejścia z zespołu. Wówczas przyjdzie uznać, że wydanie tego albumu było jak najbardziej logiczną kontynuacją jego działań.
Nagły sukces „Blood Sugar Sex Magic” sprawił, że Frusciante był przytłoczony niechcianą popularnością. Co więcej uważał, że w ramach zespołu nie może w pełni rozwinąć skrzydeł. Presja sprawiła, że koniec końców rzucił grupę. Zaszył się w domu i po pewnym czasie wydał płytę solową - "Niandra LaDes and Usually Just a T-Shirt". Okazała się ona doskonałą odtrutką na jego bolączki.
Płytę wypełnia przedziwna, psychodelicznie rozwichrzona muzyka. Mnóstwo w niej świeżości i swobody. Większość utworów to tylko gitara i głos, ale tu i ówdzie słyszymy też fortepian. Pojawia się też dużo dziwacznych efektów dźwiękowych czy wręcz hałasów. Frusciante wydobywa ze swojego instrumentu intrygujące brzmienia (chwilami przypomina banjo czy bałałajkę). Awangardowo luźna struktura utworów nieodparcie kojarzy się z Captain Beefheartem. Sprawia to wrażenie, że mamy do czynienia nie z gotową płyta, ale zaledwie demówką, zbiorem dźwiękowych pomysłów do późniejszego wykorzystania. Efekt ten pogłębiony jest przez brzmienie materiału nagranego w estetyce lo-fi. Zamiast w profesjonalnym studiu utwory zostały zarejestrowane w spartańskich warunkach, przy użyciu zwykłego czterośladu. Uzyskał surowe i szorstkie brzmienie, doskonale pasujące do tej muzyki i dodające jej autentyzmu.
Najsłabszym elementem składowym płyty są wokale - Frusciante fałszuje, śpiewa zupełnie obok muzyki, a chwilami głos kompletnie mu się łamie. Na dobra sprawę pasuje to do stylistyki albumu, ale nie oznacza to, że dobrze się go słucha.
Warto też zwrócić uwagę, że ta płyta to na dobrą sprawę kompilacja dwóch wydawnictw: ”Niandra LaDes” oraz „Usually Just a T-Shirt". Nie da się ukryć, że ta druga część jest słabsza. Trudniej w niej o melodię czy nawet muzykę. Zbyt wiele w niej bezwładnego brzdąkania i przypadkowych dźwięków.
Mimo że powstał bardzo ciekawy materiał autor dołożył jednak wszelkich starań by jego muzyka nie poruszyła mas. Te barwne pomysły dźwiękowe są podane w nieukończonej formie. Na płycie można znaleźć prawdziwe dźwiękowe diamenty czekające tylko na końcowy szlif mający wydobyć z nich pełnię blasku. Efekt końcowy w równym stopniu budzi uznanie swoją świeżością i spójnością jak rozczarowuje zmarnowanym potencjałem tej muzyki.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Your Pussy's Glued to a Building on Fire"
2. Najgorszy moment: Niech ten pan już nie śpiewa...
3. Analogia z innymi elementami kultury: "Untitled 5" kojarzy mi się z "Happiness is a Warm Gun", "Big Takeover" natomiast to przearanżowany (do granic wandalizmu) utwór Bad Brains.
4. Skojarzenia muzyczne: W połowie drogi między Beefheartem a Barrettem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Spacer nad lekko wzburzonym morzem
6. Ciekawostka: Tytuł "Your Pussy's Glued To A Building On Fire" okazał się w pewnym sensie proroczy - kilka lat później Frusciante ledwie uratował się z pożaru swojego domu. Jego kolekcja gitar tyle szczęścia nie miała.
7. Na dokładkę okładka: Tytułowa Niandra LaDes to alter ego Frusciante i on też widnieje na okładce. Co ciekawe nie w T-shircie.