środa, 30 maja 2012

27. Pippin: Bad Brains, Build a Nation


Ocena: *** 1/4

Bad Brains to fajny całkiem zespół był. Klimaty punkowo-hardcorowe eksplorował z energią bijącą na głowę większość zapatrzonych w Pistolsów i Exploited załóg, a gdy brał się za reggae (a brał się często), nie wypadało to wieśniacko, tylko wcale sympatycznie – a pisze to człowiek, który o swej chorobliwej niechęci do karaibskiej muzyki mógłby książki pisać. Powyższe komplementy dotyczą w zasadzie najpopularniejszego wcielenia grupy, mniej więcej do końca lat osiemdziesiątych, gdy za mikrofonem stał koleżka H.R. Po latach chudych przyjść miał powrót do tłustych, a „Build a Nation” miało być triumfalnym powrotem płytowym z „właściwym” wokalistą, o co fani modlili się latami.
Bierzemy się zatem za słuchanie – jest dobrze! Z krótkiego zaśpiewu a capella wyłania się potężny, nie za szybki, riff rozpoczynający „Give Thanks and Praises”. Gitara na „Build a Nation” naprawdę cieszy, zwłaszcza w pierwszych utworach – riff w „Jah People make the World go round” też niezgorszy, a solóweczka w „Pure Love” zaiste wyśmienita. Taaak, koledzy instrumentaliści się postarali. Wiekopomnych kompozycji nie stworzyli, ale nie ma mowy o zawodzie, fani powinni być zadowoleni. Na wysokości zadania nie stanął niestety H.R. Z jego głosem przez lata stało się coś niedobrego – brzmi płasko, nie ma dawnej energii i zaangażowania, a momentami zwyczajnie nudzi. Chyba nie o to miało chodzić. Złośliwi powiedzą, że rastafariański styl życia nie pozostaje bez wpływu na zdrowie i szare komórki. Ja, z sympatii dla dawnych poczynań grupy, tylko westchnę i rzucę retoryczne pytanie, dlaczego w żwawym „Expand your Soul” H.R. nie ryknie, jak przed laty, albo czy wokal w „Let there be Angels (just like You)” specjalnie jest tak schowany, bo nawet koledzy z zespołu tudzież producent płyty nie mogli znieść tego zawodzenia.
Taki to i problem z tą płytą. Ostre fragmenty gryzą się z wokalem i przyjemność ze słuchania znacznie opada. Niechętnie skłonić się chyba muszę do stwierdzenia, iż kawałki reggaeowe, jako nie niosące ze sobą owego dysonansu, jawią się jako lepsze. Do postMarleyowego bujania lepiej pasuje głos H.R. AD 2007, który – widzę to przed oczami – rozmarzony, a może i czymś upalony, takoż buja się w ich rytm i mamrocze swoje linie melodyczne. Znaczy napisałem, że reggae lepsze tu od czadu? To Państwo pozwolą, że zakończę tekst.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Instrumentalne partie w pierwszych trzech utworach.
2. Najgorszy moment: Wokalne partie w większości utworów.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W tekście "Natty Dreadlocks 'pon the Mountain Top" słychać w pewnym momencie słowa „dupą, dupą”. Nawiązanie do kultowej krakowskiej formacji Piotra Marka?
4. Skojarzenia muzyczne: Epigoni po Bad Brains.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Oh, Jamaica, very nice, everybody smokes cigars.
6. Ciekawostka: Płytę produkował Adam Yauch. RIP.
7. Na dokładkę okładka: Nie dajmy się zdominować Lwowi Dużemu, zauważmy na dole również dwa Lwy Małe. Jak dla mnie żywcem wzięte z herbu Czechosłowacji.

27. pilot kameleon: Bad Brains, Build A Nation


Ocena: ****1/5

Oryginalny skład Bad Brains był jak ziemia obiecana. Wzdychano do niego, modlono się, proszono o ponowne przyjście. Błagania zostały wysłuchane. Za pierwszym razem objawił się on w 1995 roku pod postacią płyty „God of Love”. Było może niezbyt równo, ale przede wszystkim przyzwoicie. Nie tak jednak wyobrażano sobie powrót tej formacji. Ziemia obiecana? Dla wielu fałszywy prorok z pustym spojrzeniem. O kolejne objawienie mało kto prosił. Łaska spłynęła nieoczekiwanie w 2007 roku pod postacią kolejnego longplaya.
Obraz wyłaniający się po przesłuchaniu „Build A Nation” pokazuje, że rzekoma jałowość „God Of Love” zamieniła się w krainę mlekiem i miodem płynącą. Miód gryczany, a mleko świeże, więc nie każdemu taki frykas będzie smakować. Jest zatem dużo dobroci, choć płyta zamyka się w skromnych 37 minutach. Sprawdźmy pod lupą jakość kilku wybranych elementów. Produkcją zajął się Adam Yauch, czyli MCA z Beastie Boys. Ukręcił im chłopak tłuste brzmienie ociekające gęstym basowym dołem, ale jednocześnie pozbawione nieestetycznego mułu. Mistrzowska robota. A co z kluczowym i najbardziej nieprzewidywalnym elementem? Wiek oraz używki odcisnęły na głosie HR swoje piętno, ale zwiewny efekt końcowy w połączeniu z gwałtowną muzyką przegryza się obłędnie. Wokal powiewa nad kompozycjami, czasem nawet się od nich odrywa, co daje naprawdę piorunujący efekt. Zespół musiał mocno przycisnąć wokalistę do muru, bo kto zna koncertowe dokonania z ostatnich lat wie, że wcale różowo nie musiało być.
No a na koniec to co stanowi o prawdziwej sile „Build A Nation”. Kompozycje. Świetne. Jest ich sporo, są zróżnicowane i dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to wysoce energetycznie czady. Dr Know funduje świetne riffy, bas je gruntuje, a perkusja spaja. Nad tym jak chorągiew powiewa głos HR. Kilka klasyków konkurujących z dawnymi szlagierami można z tej płyty wykroić bez problemu. Dobrze jest również w obozie reggae. Zostało ładnie poutykane w różnych zakamarkach płyty dzięki czemu dynamizuje cały materiał. W wielu fragmentach na klawiszu pojawia się Jamie Saft, są również perkusjonalia obsługiwane przez producenta. Zdarzają się też dęciaki. Mielizn brak.
Jest korzeń. Po długiej pauzie prorocy przemówili głosem donośnym.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Trudno wyróżnić jedną kompozycję, bo album jest bardzo równy, ale zaryzykuję i postawię na utwór tytułowy. Ten refren!
2. Najgorszy moment: Jak ta płyta może się nie podobać?
3. Analogia z innymi elementami kultury. Bad Brains to jedna z niewielu kapel, w której czarnoskórzy grają mocną, gitarową muzykę.
4. Skojarzenia muzyczne: początek utworu „Until Kingdom Come” kojarzy mi się ze wstępem do kawałka „Dusza w podróży” Izraela z płyty „Dża ludzie”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Przez długi okres czasu była pierwszą płytą włączaną przeze mnie po powrocie z pracy. Świetnie relaksowała.
6. Ciekawostka. 1. Album wydano również w efektownej i nietypowej edycji winylowej. Cztery siedmiocalowe płyty, każda w innym kolorze spakowane do eleganckiego pudełka. 2. Na składance „New York Thrash” z 1982 roku Bad Brains oraz Beastie Boys umieścili po dwie sąsiadujące ze sobą kompozycje. Wybór producenta nie był zatem przypadkowy.
7. Na dokładkę okładka. Rastafariański Lew Judy rozwala babilońskie budynki. Kolorystyka też ideologiczna. Trzeba wspomnieć, że na okładce „God Of Love” również pojawiło się to zwierzątko. W środku digipacka widać natomiast kokpit kosmicznego studia muzycznego. Universal Sound!

27. Azbest: Bad Brains "Build a Nation"

 Bad Brains - Build a Nation

* * *

"Build a Nation" to ósma już płyta tego zasłużonego zespołu i zarazem pierwsza nagrana po reaktywacji w oryginalnym składzie ("I & I Survived" to jednak coś trochę innego). Warto było czekać tyle lat? A może lepiej poprzestać na debiucie lub "Rock for Light" tudzież "I Against I"?
Krótko – tragedii nie ma, płyta trzyma pewien poziom. Nie da się jednak ukryć, że tym razem zespół pokazał zaledwie cień swojej dawnej świetności. Bad Brains znani byli z dualności swoich poszukiwań muzycznych – początkowo grywali ekstremalne hardcorowe czady jak i ortodoksyjne reggae. Ich późniejszy rozwój skomplikował sprawy – podochodziły nowe elementy i wszystko razem zaczęło się przenikać. Jednak na „Build a Nation” powrócili do pierwotnego kursu i między napierdalatory powciskali odmienny stylistycznie materiał. Rozwiązanie typu „Dr. Slayer i Mr. Odpał” nie przekonało mnie specjalnie. Wolałem kiedy próbowali połączyć te przeciwieństwa. A na tej płycie rzadko im się to zdarza.
Czadowe kawałki stały się cięższe, bardzie dosadne – metalowe wręcz. Szkoda tylko, że są pozbawione finezji, chwytliwych melodii czy choćby intensywności. Niby mają ciężkie riffy i wyścigowe tempa, ale brakuje mi w tym przekonania. Kawałki jednym uchem wpadają, drugim wylatują nie wyrządziwszy po drodze większych szkód. Panowie starają się jak mogą, ale wychodzi im w najlepszym razie średnio. Jest w tym na pewno jakaś „zasługa” wokalisty. Sposób w jaki obecnie wykorzystuje swój głos HR nie pasuje do tego łomotu. Jego natchnione w zamyśle, a zaledwie nawiedzone zawodzenia przystają do wyziewowych fragmentów jak przysłowiowa pięść do nosa.
Za to zdecydowanie lepiej komponuje się z zawartymi na płycie kawałkami reggae. Może nie robią jakiegoś kolosalnego wrażenia, ale przynajmniej całkiem znośnie bujają. Tyle tylko, że nigdy nie byłem fanem tej estetyki. A już zwłaszcza w takim kontekście.
„Build a Nation” to bardzo przeciętny album. Bad Brains nie popisali się tym razem. A przecież to oni napisali „Big Take Over”, „Sailin' On”, „Right Brigade”, „I Against I”, „House of Suffering” i masę innych klasyków. Ich współczesny materiał w porównaniu wypada blado. Mimo wszystko jest jeszcze za wcześnie na ich skreślanie. A ponoć planują na ten rok nową płytę. Może jeszcze będzie przepięknie.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Jah People Make The World Go Round" – jest wykop, ale zespołowi udało się też zawrzeć wolniejszą, bardziej melodyjną część.
2. Najgorszy moment: Płyta wybitna nie jest, ale ewidentnie beznadziejnych kawałków nie stwierdziłem.
3. Analogia z innymi element kultury: Czy "Jah People Make the World Go Round" nie jest przypadkiem odpowiedzią na "Money" z "Kabaretu"?
4. Skojarzenia muzyczne: Jakiś zespół zrzynający z Bad Brains. Tylko klasę gorzej.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ja i Ja idziemy zdjąć z półki jakąś fajną płytę.
6. Ciekawostka: Prace nad płytą trwały od 2004 do 2007. Masa czasu zważywszy przeciętność efektu końcowego.
7. Na dokładkę okładka: Najlepsza część wydawnictwa. Ten lew z zagniewaną mordką jest taki słodziutki!

27. Basik: Bad Brains, "Build a Nation"

 Bad Brains - Build a Nation
 Ocena: * * 1/2

„Nie bierzcie narkotyków” - każdy Basik wam to powie, a jak mu nie wierzycie to posłuchajcie sobie „Build a Nation” (2007). Można pokusić się o lepszy eksperyment. Najpierw do odtwarzacza wjeżdża „Rock for Light” (1983) a potem to nieszczęsne wydawnictwo. I co? Tak, to jest ten sam wokalista, który wściekle nakurwiał „Saling On”. Urwało mu jaja, zapytacie? Dredy wkręciły mu się w szprychy i wyjebał z roweru na głowę? A może startuje do dubbingowania jakiejś postaci z „muppet show”, czy jak? Nie trzeba oglądać obrazków z tomografu, żeby wiedzieć, że „miłość do Jah” zeżarła mu mózg i odebrała kontrolę nad mową.
Kawałki reggae/dub i HC dzielą płytę w proporcjach prawie 1:1 i można by podejrzewać, że ten eteryczny (to najłagodniejszy epitet, na jaki mnie stać) wokal będzie wpisywał się lepiej w utwory regałowe. Nic z tego. „Roll on”, fajne reggae, przekonałem się do niego w końcu. Buja i w ogóle a tu znienacka wskakuje ten wokal upośledzonego rastamana. ZUO. Materiał muzyczny mieści się w przyzwoitej średniej, głównie wyróżnia się świetnym brzmieniem niż samymi kompozycjami. Hardcorowe numery utrzymują się w umiarkowanych tempach, napędzanych riffami, do których świat zdążył nas już dawno przyzwyczaić. Z „Build a Nation” jednak zapamiętuje się więcej reggae, który pomimo pewnej zawartości plastiku potrafi fajnie rozluźnić jak np. w jednym z niewielu - nazwijmy to naukowo - „niezjebanych” wokalnie utworów „Peace Be Unto Thee”. Jakże ten numer jest pysznie relaksujący! 
Mam teorię, że zazwyczaj katastrofy podobnie jak sukcesy mają wielu ojców. W przypadku omawianej tutaj płyty legendarnego zespołu „Bad Brains”, brzozy w nas jeszcze nie wlatują, ale ocierają podbrzusze. Z ust wokalisty H.R. wydobywa się złowrogie szuranie. 
P.S. Nie bierzcie narkotyków.
Kwestionariusz. 
1. Najlepszy moment: tytułowy „Build a Nation”.
2. Najgorszy moment: Wokal – co za kurwa syf.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Podręcznik rastamana. 
4. Skojarzenia muzyczne: Metallica i Lou Reed – podobny efekt komediowy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: niszczenia sobie życia narkotykami.
6. Ciekawostka: polskie reggae w kategorii chujowości nadal pozostaje mistrzem.
7. Na dokładkę okładka: Nie rozumiem co robi logo browaru Ciechan na okładce, ale ok.

poniedziałek, 14 maja 2012

26. Pippin: Frank Zappa, The Man from Utopia


Ocena: * * * 1/2
Twórczość Wujka Franka Zappy znam może w jakichś dziesięciu procentach i tak jak uważam, iż był on twórcą genialnym, tak też nierzadko nie łykam niektórych jego pomysłów i eksperymentów. Dobrym przykładem mego stosunku do Mistrza jest płyta „The Man from Utopia” – trochę pigułka z Zappy. Nie na zasadzie „the best of”, lecz przeglądu niektórych muzycznych zainteresowań naszego bohatera.
Ładna melodia? Jest choćby w „Cocaine decisions”. Instrumentalny utwór z obszarów bliskich jazzrockowi? Proszę – „We are not alone” czy „Tink Walks Amok”. Awangarda, której nie zniosą ci bardziej przyzwyczajeni do zwykłego rocka, połączona z chorymi zaśpiewami? „The Radio is Broken” to świetny przykład. Dodajmy jeszcze melodeklamowany (czy raczej luzacko nawijany) „The Jazz Discharge Party Hats” i mamy jaki taki obraz mieszanki wypełniającej album. Niestety w żadnym z tych fragmentów Wujek Franek nie osiąga swych szczytowych możliwości, a co bardziej awangardowe fragmenty mogą niestety nużyć. Chlubnym wyjątkiem jest przezabawny „We are not alone”, z bajecznym saksofonem, kojarzący się z najlepszymi fragmentami słynnej „Hot Rats”.
Oczywiście te szufladki są trochę krzywdzące – bo na ten przykład w „The Radio is Broken” mamy kapitalną krótką solówkę gitary. Gitary? No właśnie, gitarzystą na tej płycie jest niejaki Steve Vai, wówczas zdobywający pierwsze szlify w muzycznym świecie (zawiedzie się jednak ten, kto poszukiwać będzie niekończących się solówek, z którymi kolega Steve będzie kojarzyć się po latach).
Inna sprawa to teksty – tu odzywa się stary dobry Franek. Nabija się z literatury science fiction, biadoli o brudnych kuchniach, jak zwykle krytykuje narkotyki, a nawet związki zawodowe, za co swoją drogą sporo oberwało mu się tu i ówdzie. Granice dobrego smaku przekracza zaś w „The Jazz Discharge Party Hats” – niech sprawdzi, kto ciekawy.
Płyta na pewno wypada dość blado w porównaniu z największymi dziełami Zappy, ale na pewno jest wcale niezłą prezentacją jego stylu. Dobra Frankowa średnia.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „We are not alone”. Nie opuszcza mnie uśmiech przy tym utworze.
2. Najgorszy moment: Przedłużające się „The Radio is Broken”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: O tekstach już było.
4. Skojarzenia muzyczne: Od jazzu przez musicale do awangardy rocka. Jak to Franek.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Oglądania z autobusu krajobrazów Turcji. Skojarzenie może i z czapki, ale w takich to okolicznościach przyrody poznawałem ten album.
6. Ciekawostka: Od 1993 album jest wydawany z zupełnie zmienioną kolejnością utworów. Po kiego grzyba?
7. Na dokładkę okładka: Franek na scenie walczy z komarami. Aluzja do autentycznego wydarzenia podczas trasy po Włoszech w 1982.

26. pilot kameleon: Frank Zappa, The Man From Utopia

Frank Zappa - The Man From Utopia
***1/2

Z tuszy po Zappie można wyciąć kilka rodzajów mięsiwa. W różnej ilości i różnej jakości się rozumie. Jest dużo pysznych połaci reprezentowanych przez pierwsze płyty nagrane z Mothers Of Invention, są jazzrockowe smakołyki z okolic „Hot Rats”, które wykształciły się później w odrębną i najpyszniejszą część dorobku artysty. Osobnym gatunkiem mięsa jest muzyka klasyczna. Która może i jest pyszna, a może wcale taka nie jest. Kwestia smaku oczywiście. I Zappy oczywiście. Koncertówki? Uuuu… Wykroić można ich całą masę. Z różną zawartością i różną jakością. Jest i chuda polędwiczka, zdarza się i głowizna, są też racice. Do tego trzeba dorzucić trochę materiału z muzyką o humorystycznym charakterze. Trochę? Może ona oczywiście przerastać inne wymienione już tkanki i właściwie stanowić o smaku całego dorobku. Mięsna analogia nie jest pełna, bo nie ma nic o podrobach czy też elementach nieczystych, ale chyba dobrze wprowadza w zagadnienie. „The Man From Utopia” z 1983 roku to płyta wyrastająca z pnia pastiszowego. Ma być zwała. A czy faktycznie jest? A jest.
Okładka jest cienka jak kompot z desek. Uff… Całe szczęście Zappa na tej płycie nie męczy buły. Jest co prawda gruba polewa o konsystencji i smaku typowym dla lat osiemdziesiątych ale zawartość w bardzo wielu fragmentach sama rozpływa się w ustach. Dużo na „The Man From Utopia” tekstów. Libretto zawiłe i długie. Zreferowane jest śmieszne, czasem nawet bardzo. Literackie tłumaczenie miało zostać dostarczone wraz z egzemplarzem recenzenckim, ale jak zwykle ktoś się nie postarał. W ostatecznym rozrachunku zostaje zatem muzyka. A tutaj mamy kiermasz i odpust w jednym miejscu, czyli dla każdego coś miłego, choć zdarza się też cepelia. Są lata pięćdziesiąte, są i lata osiemdziesiąte, a i jazzrock się znajdzie, choć nieco odmienny od tego klasycznego. Stylistyczny surfing podlany został charakterystycznym głosem lidera, który czasem zalatuje zboczeńcem pierwszego sortu. Takiego co to w płaszczu po parku paraduje. Dobra, jakbym się nie wzbraniał, to miks tego humoru i tej muzyki zdecydowanie mi dogadza. A że ponad lata 80. w dorobku Zappy przedkładam te wcześniejsze, to i ocena jest taka a nie inna.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Sex”. Teoretycznie zawsze powinien być świetny.
2. Najgorszy moment: W praktyce wcale nie musi taki być. Wtedy jest najgorszy moment.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Stany Zjednoczone lat 80. XX wieku. Zappa w komisji, Zappa w sądzie, Regan prezydentem, Biafra nie lubi MTV, Kurdt Cobain zakłada Nirvanę, metal u fryzjera, czuć ferment wszechogarniający.
4. Skojarzenia muzyczne: Zappa. Frank Zappa. Frank Vincent Zappa Jr. Porównywać go z kimkolwiek innym to jak policzek dla niego oraz dla porównującego.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Na imprezę. Na następnej jaką zorganizuję będzie w rozpisce obowiązkowej.
6. Ciekawostka. Kilka lat temu legendarny krakowski perkusista Mat Buffalo aka Ringo Star (Mikirurka, Sertyżur) prowadził internetową audycję „The Dangerous Kitchen”. Byłem jedną z czterech osób, która jej regularnie słuchała. A dobre to było.
7. Na dokładkę okładka. Ale ściek!

26. Azbest: Frank Zappa "The Man From Utopia"

Frank Zappa - The Man From Utopia
* * * 1/4

Mimo, że opiera się na (mniej więcej) piosenkowym repertuarze, "The Man From Utopia" jest bardzo eklektycznym albumem. Choć „opiera się” jest trochę zbyt mocnym sformułowanie. Piosenek jest sporo, ale nie zdominowały materiału – jest tez kilka kompozycji instrumentalnych czy jakiś dziwnotworów. Ale nawet nawet najbardziej lekkostrawne części płyty są złożone i pogięte. By nie powiedzieć wręcz połamane. Nie stwarza to jednak trudności w słuchanie gdyż są na tyle melodyjne by bezboleśnie wpadać w ucho. i nie da się ukryć, że generalnie są to najmocniejsze części płyty. Z rozmachem zaaranżowane „Cocaine decisions”, „We Are Not Alone” czy wyraźnie inspirowany reggae „Stick Together”. Bardzo fajnie brzmi też złożony z wielu partii basu „Tink Walk Amok”. Zdecydowanie przypomina zdyscyplinowaną wersję King Crimson (nie mogę nie wspomnieć, że Belew grywał wcześniej w zespole Zappy).
Płyta swa różnorodność zawdzięcza wrzuceniu do muzycznego kotła wieku składników – jest hard rocka, rock progresywny, wpływy muzyki poważnej, słychać reggae, doo-wop czy nawet jazz. Jednak chwilami innowacje za zbyt wysilone i ich sednem jest zaledwie rzucenie słuchaczowi w twarz czegoś niezwykłego. A to niekoniecznie przekłada się na jakość płyty. Pewne rozwiązania są istotnie nietypowe co nie znaczy jeszcze, że dobrze się ich słucha. Miały zaciekawić a nudzą.
Najbardziej widocznym przykładem są dwa bliźniacze w swym założeniu utwory: "The Dangerous Kitchen" oraz "The Jazz Discharge Party Hats". Składają się z melodeklamowanych monologów Zappy z akompaniamentem gitary. Ale ta nie gra żadnej melodii lecz naśladuje głos Zappy. Pomysłowe? Tak. Imponujące? W sumie tak. Potrzebne? Buahahaha. Tekst jest nie powiem, ciekawy więc można wysłuchać raz czy dwa. Później już tylko męczy. A skoro już o tym mowa - jak myślicie kto mógł porwać się jest ten gitarowy vulgar display of power? Tak jest - Steve Vai.
Teraz o tekstach - są szydercze i przesiąknięte specyficznym poczuciem humoru. Rozdają razy na lewo i prawo. Dostaje się kokainistom, związkowcom, niechlujom, ale też muzykom z zespołu i generalnie każdemu kto znajdzie się w zasięgu wzroku Zappy.
Płyta jest nierówna i nie można powiedzieć by była arcydziełem. Niektóre jej części nie zachęcają do ponownego po nie sięgnięcia. Ale znaleźć tez można kilka prawdziwych perełek więc koniec końców warto poznać człowieka z Utopii.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Cocaine Decisions"
2. Najgorszy moment: "The Jazz Discharge Party Hats"
3. Analogia z innymi element kultury: "The Radio is Broken" ewokuje filmy science fiction z czasów młodości Zappy.
4. Skojarzenia muzyczne: Tak liczne, że aż żadne
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ciąg dynamicznie zmieniających się sytuacji
6. Ciekawostka: Steve Vai wymieniony jest jako odpowiedzialny za „impossible guitar parts”
7. Na dokładkę okładka: autorstwa Tanino Liberatora twórcy Ranxeroxa, na którego stylizowany jest tu Zappa.

26. Basik: Frank Zappa, "The Man From Utopia"


Ocena: * * * 1/4

Mogę tego nie pamiętać, bo było 67 lat świetlnych temu, ale właściwie była to pierwsza płyta Zappy, którą słyszałem w życiu. W dodatku poznana w bardzo sympatycznych okolicznościach podczas cyklicznych imprez wódczanych u obywatela R.G., który to wielkim fanem FZ był, jest i będzie. Duży sentyment, zrozumcie. 
Rozmyślam sobie ostatnio, w jakim stopniu ten album nadaję się na rozpoczęcie muzycznej przygody z uniwersum Zappy i dochodzę do wniosku, że nie jest źle. Choć szeroko uznawany za jeden ze słabszych albumów, „The Man From Utopia” zawiera dostateczną ilość cech charakterystycznych twórczości FZ definiujących część jego filozofii i poglądów na rzeczywistość:
1) Obowiązkowa sprośna i głupawa piosenka - „Sex” o tym, że niektóre dziewczyny są większe niż inne. Cytaty mówią same za siebie: „Who wants to ride on an ironing board?”, albo “The bigger the cushion, better the pushin’”. Prawda, że śmieszne, nie? 
2) Pamiętamy, że Zappa był przeciwnikiem wszelakich używek (poza tytoniem), stąd naśmiewanie się z koksów w „Cocaine Decisions”. 
3) Fascynacja kinem klasy B (Corman i te klimaty) w „The Radio Is Broken”, czyli zabawna historia-klisza s-f. Cytat: „The navigator always gets killed by a bad space person” 
4) Ambiwalencja w stosunku do r’n’b. Frank już na początku swojej kariery zbuntował się przeciwko kanonom, wg których NALEŻAŁO pisać utwory. Mimo to w jego gargantuicznej dyskografii znajdzie się mnóstwo piosenek dowodzących jego miłości do doo-wop czy soul. Niech świadczy o tym wesoły utwór tytułowy (połączenie dwóch coverów) albo „podwójnie” kretyński „Luigi & The Wise Guys” 
5) Piosenkę o związkach zawodowych i strajkach w USA - „Stick Together” stawiamy na półce podpisanej „Polityka” 
6) Dla betonów którzy twierdzą, że PrawdziwyTrueZappa to tylko jazz-rock, fusion, rock progresywny itp. itd. na płycie znalazło się kilka instrumentalnych utworów, które przywołują i tę stronę mistrza. 
7) Eksperymentowanie. Zappa opracował swoją wersję operowych technik wokalnych zwanych sprechgesang i sprechstimme. Polega ona na prowadzeniu równolegle, czyli unisono atonalnej partii wokalnej i linii gitary. Melodie są właściwie improwizowane i bardzo, bardzo kwaśne. Pierwszy raz na albumie studyjnym pojawiają się właśnie w „The Dangerous Kitchen” oraz „Jazz Discharge Party Hats”. 
8) Bohaterem utworu FZ mógł zostać każdy. Polityk, piosenkarz, kaznodzieja a nawet drzewo. Zdarzało się, że byli to także sami muzycy towarzyszący Zappie. „The Jazz Discharge Party Hats” to epicka historia pewnego koncertowego afterparty nad basenem, która skończyła się wąchaniem czekoladowego kremu z dna bielizny. 
Powyższym skrótowym tekstem chciałbym nakreślić obraz „The Man From Utopia”, jako płyty bardzo zróżnicowanej (przez co nierównej), mocno popierdolonej w warstwie tekstowej i muzycznej a przede wszystkim super śmiesznej i lekkiej tematycznie. No bo jak kogoś może nie rozbawić tekst „Sometimes the milk can hurt you” w „The Dangerous Kitchen” albo bezczelne ziewający wokal Zappy (i te falsety!) w „The Man From Utopia Meets Mary Lou”?

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: „The Dangerous Kitchen” 
2. Najgorszy moment: Ponowny miks CD albumu przygotowany w 1992 roku nie obył się bez drastycznej penetracji skalpelem Franka. Pomijając edycję w ścieżkach wokalnych, podmieniono partię bębnów w „The Jazz Discharge Party Hats” i „The Dangerous Kitchen” (Chad Wackerman zamiast Vinnie Colaiuty) oraz przeprowadzono kilka pomniejszych zmian w sekcji rytmicznej. Brzmienie uległo dodatkowej sterylizacji, co stało się obiektem psioczenia (słusznego) fanów, którzy poznawali album z miksu „winylowego” z 1983 r. Powyższe ingerencje to i tak żadna kontrowersja w porównaniu z tym jak zostały zmasakrowane np. „Cruising with Ruben and the Jets”… 
3. Analogia z innymi element kultury: patrz główny tekst 
4. Skojarzenia muzyczne: Frank Zappa 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Na poprawę humoru. 
6. Ciekawostka: Zappa nie chce zdradzić kim są bohaterowie „The Jazz Discharge” ponieważ: „their girlfriends might find out”. Arthur Barrow po latach przysięga, że był na imprezie, ale akurat nie widział zajścia przy basenie. "The Dangerous Kitchen" to utwór autobiograficzny o groźnie zasyfionej kuchni w domu Zappy.
7. Na dokładkę okładka: Parodia włoskiego komiksu s-f „RanXerox” przygotowana przez samego autora Tanino Liberatore.