wtorek, 31 stycznia 2012

19. Azbest: Anthrax "Volume 8 - The Threat is Real"

Anthrax - Volume 8 - The Threat Is Real
Ocena: * * * 1/4

"Vol. 8" to trzecia już płyta zespołu nagrana z siódmym z kolei wokalistą - Johnem Bushem. Nagrany w 1995 roku doskonały album "Stomp 442" nie był promowany przez ich ówczesna wytwórnię Electrę. Zerwali kontrakt i podpisali nowy z Ignition Records. Uprzedzając bieg wydarzeń - Ignition wkrótce przestało istnieć. Ale zdążyli jeszcze wydać ósmy album zespołu, zatytułowany nad wyraz odkrywczo "Volume 8". Ten brak inwencji przy wybieraniu tytułu był chyba wyrazem ówczesnej kondycji zespołu. Płyty na pewno nie można nazwać porażką, ale Ian i gromadka ewidentnie nie mieli na nią wyrazistego pomysłu. A poprzednik postawił poprzeczkę wyjątkowo wysoko - nie da się ukryć, że "Vol. 8" w porównaniu z nim wypada dość blado.
Do pewnego stopnia ten album jest kontynuacją tamtego brzmienia - dominują ostre, motoryczne kawałki oparte na ciętych riffach. Mniej jest przy tym ciężaru i agresji. No i brakuje bardziej rasowych kompozycji. Piosenki są solidne, ale brak im czegoś szczególnego. Nieźle można przy nich pomachać głową, ale w pamięć jakoś nie chcą zapaść.
Ale Anthrax starał się urozmaicić płytę - niestety niezbyt fortunnie. A to słychać country, a to agresywna miniaturka. Granie przez zespół country to wyjątkowo poroniony pomysł - pasuje jak nie przymierzając pięść do nosa. Te króciutkie napierdalatory też jakoś nie poprawiają odbioru płyty. Świetnie by się wpasowały w repertuar reaktywowanego mniej więcej w tym samym czasie Stormtroopers of Death - tutaj są jakby nie na miejscu.
Wielkim atutem płyty jest za to głos Busha - charakterystyczny, mocny i wyrazisty. I (o radości!) w odróżnieniu od Belladonny nie bawi się w odrażające heavy metalowe zaśpiewy. Nie ma wątpliwości, że Bush na głowę bije swojego poprzednika. Wielka szkoda, że nagrał z zespołem jeszcze tylko jeden regularny album.
Przyzwoita płyta, pewnie gdybym nie znał "Stomp 442" miałbym o niej lepsza opinię.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Piss & Vinegar".
2. Najgorszy moment: country w "Toast to the Extras". A chwilami ta płyta zbyt mocno cuchnie Panterą (chociaż można to wytłumaczyć udziałem Darrella i Anselmo)
3. Analogia z innymi element kultury: W 2001 roku sam John Carpenter zaprosił ich by nagrali trochę muzyki do "Duchów Marsa". Wągliki wykorzystały trochę riffów z tej płyty. Szczególnie wyraźnie słychać motyw z "Killing Box"
4. Skojarzenia muzyczne: Anthrax to Anthrax
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: W drodze do pracy zimowa porą.
6. Ciekawostka: Jeszcze przed nagraniem "Kill'em All" Metallica proponowała Bushowi etat wokalisty. Jak wiadomo odmówił.
7. Na dokładkę okładka: Ładne nawiązanie do starych filmów science-fiction. A tytuł okazał się... proroczy.

19. pilot kameleon: Anthrax, Volume 8: The Threat Is Real

Ocena: ***1/2

Anthrax. Ostatni element składowy wielkiej czwórki thrash metalu. Chyba zasłużenie wymieniany jako czwarty. Dla mnie jednak zawsze grali w nieco innej lidze niż Metallica, Slayer czy Megadeth. Nie znając dorobku z Joey’em Belladoną w składzie Anthrax zawsze był dla mnie zespołem grającym ciężki, nowoczesny jak na lata 90. metal. Bliżej im zawsze było do Pantery, Machine Head czy Helmet niż do rezerwatu thrashowego poprzedniej dekady. A wszystko to dzięki rozbratowi z Belladonną i zaangażowaniu na jego miejsce Johna Busha. W czasie rozrywania gorsetu z dawnych lat grupa Scotta Iana świetnie połączyła stare z nowym. Mało komu tak zgrabnie udało się to zrobić. „Sound Of White Nosie” oraz „Stomp 442” były potężnymi kopniakami wymierzonymi z impetem w sflaczałe tyłki fanów retrothrashu. Celnymi, ale jak to w rzeczywistości bywa, ten co dostał, twierdził, że wcale go nie boli, a Anthrax z nowym wokalistą jest dla niego niczym. Zweryfikujmy jednak fałszywe opinie dotyczące tego tematu.
Po dobrym „Sound Of White Nosie”, świetnym „Stomp 442” i trzyletniej pauzie pojawił się ciekawy „Volume 8 - The Threat Is Real”. Atak przeprowadzony przez weteranów po raz kolejny został wykonany z pozycji znajdujących się w żywej tkance muzycznej tamtego czasu. Elementy pozostały te same co na poprzednich albumach nagranych z Bushem. Po pierwsze i najważniejsze: wokalista. Bez odlotów w stronę przeraźliwego zawodzenia, za to z charakterystycznym skandowaniem, mocno i z odpowiednią ilością agresji. Kłania się szkoła Phila Anselmo, który gościnnie udziela się na tym albumie. Bywa też łagodniej, zdarza się, nawet że nutka Seattle mignie koło ucha. Mnie to bardzo cieszy. Pod względem stylistycznym również jest ciekawie. Zespół penetrował tereny nowoczesnego thrashu. Standardowo czystość gatunkowa została jednak cudownie zmącona. Hardcore’owe wtręty, nowoczesne brzmienie, ciężkie, często toporne riffy, czasem nawet elegancka rezygnacja z klasycznego podejścia do solówek, a nade wszystko ta zadziorna melodyjność. Dodatkowo „Volume 8” osadzono na rytmicznym szkielecie, który aż pulsuje charakterystycznym groove’em. Efekt końcowy jest bardzo satysfakcjonujący pod warunkiem, że lata 80. w metalu nie są dla słuchacza ostateczną instancją. Po latach album wchodzi bez taryfy ulgowej. Szkoda tylko, że ostatnie zawirowania w zespole dowiodły, że zespołowi Anthrax Belladonna jest bliższy. Albo mentalnie albo merkantylnie.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „604”. Krótko i na temat. Może i zgrywa, ale brzmi bardzo poważnie i tak ją traktuję.
2. Najgorszy moment: Pierwsza część „Toast To The Extras”. Delikatna zabawa stylem country. Choćby nie wiem, jak było to śmieszne, to jednak nie łykam tego.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Odrzucenie przez getto.
4. Skojarzenia muzyczne: Z muzyką metalową rodzącą się i funkcjonującą w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: lektury miesięcznika Metal Hammer w czasach pierwszej klasy liceum, czyli kilkanaście lat temu. Najlepiej przed pierwszą lekcją albo w autobusie ze szkoły do domu.
6. Ciekawostka. Dwóch panterowców (Phil Anselmo i Dimebag Darrell) w składzie to żadna ciekawostka.
7. Na dokładkę okładka. „888” jednoczy się z „Ballbreaker”?

19. Pippin: Anthrax, Volume 8: The Threat Is Real













 
Ocena: * * 1/2

Nie tylko mnie Anthrax zawsze trochę odstawał od tak zwanej Wielkiej Czwórki Thrashu. Może to przez Belladonnę (swoją drogą cóż za kuriozalne nazwisko), który nierzadko jechał wysokimi rycerskimi zaśpiewami pokrewnymi Dickinsonowi? Wokalnie zawsze wolałem w tym zespole Busha, niemniej, poza rewelacyjnym „Only” czy zasadniczo całym „Sound of White Noise”, to raczej ów rycerski skład stworzył ciekawszą muzykę. A już „Volume 8” uznawany jest za najsłabszy album grupy, jeśli spuścić zasłonę milczenia na debiutancki „Fistful of Metal” i uznać, że go wcale nie było. 
Słusznie? Przecież zaczyna się całkiem dobrze. „Crush” to porządny thrash jak się patrzy – gitary wycinają jak należy, Bush nie traci formy, a i melodia wpada w ucho. Nic temu utworowi nie brakuje. Czy czegoś brakuje może drugiemu w kolejności „Catharsis”? O nie, wręcz przeciwnie, tu przygód jest za dużo. Gdyby utwór ów skończył się z początkiem czwartej minuty, nie byłby gorszy od, z przeproszeniem, otwieracza. Niestety spokojniejsza część psuje całość. Psują też całość zaskakujące zagrywki na początku trzeciej minuty „P & V”, psuje całość jakiś technotrans w „Toast to the extras”, psują całość wreszcie – uwaga – klimaty bliskie country takoż w rzeczonym „Toast to the extras” oraz w „Harms way” (no dobra, tu bardziej słychać jakieś Lynyrd Skynyrd). Albo bełkotliwe, zagonione „Cupajoe”, które trwa niecałą minutę, więc jest, jak podejrzewam, żartem, ale mało śmiesznym. A przecież potrafili przyłożyć konkretnie – jak w „Hog Tied”, czy „Born Again Idiot”, porządnych thrashowych numerach. Być może czuli, że oto kończą się lata dziewięćdziesiąte i era klasycznego thrashu mija, więc chcieli pokombinować i urozmaicić? Cóż, chyba nie tędy droga, panowie.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Pierwsze siedem i pół minuty albumu.
2. Najgorszy moment: Wspominany dwa razy „Toast to the extras”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Eee… „Primal Scream”, padające w tekście „Catharsis”, to chyba jednak nie jest nazwa zespołu, co?
4. Skojarzenia muzyczne: Thrash szukający urozmaiceń, ale średnio udolnie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Co się będę wysilał, skoro panowie sami wrzucili „Crush” do ścieżki dźwiękowej gry „ATV Offroad Fury”?
6. Ciekawostka: Wersja z bonusami zawiera przeróbkę „The Bends” Radiohead.
7. Na dokładkę okładka: Słaby jestem w bilarda, ale pamiętam, że czarną bilę wbija się na końcu. Wniosek z tego, że na okładce widzimy zwiastun ostatecznej zagłady. Na szczęście nie była to ostateczna zagłada Anthraxu, bo na jakieś wyżyny się już nie wznosili, ale dwie przyzwoite płyty nagrać dali radę.

19. Basik: Anthrax, "Volume 8: The Threat Is Real"

Anthrax - Volume 8 - The Threat Is Real

Ocena: * * * 3/4

Druga połowa lat 90. dla thrash-metalowych gigantów była niezłą próbą wytrzymałości oraz czasem rewolucji stylistycznych, związanych – w uproszczeniu – z totalnym wypaleniem gatunku. Rewolucji z początku nawet bardzo udanych jak np. „Load” Metalliki, czy tylko udanych – patrz „Criptic Writings” Megadeth. Z kolejnymi albumami było jednak coraz gorzej (łagodnie rzecz ujmując) aż do momentu, kiedy to historia zatoczyła koło i każdy chciał na nagrać swój „Reign In Blood v2”. Warto dodać, że nie wszystkim udało się to w stopniu satysfakcjonującym, ale to już inna historia…
Muzyczne podboje nowych planet przez Anthrax powiązane bezpośrednio z pojawieniem się Johna Busha za mikrofonem rozpoczęły się wcześniej, ale w odróżnieniu od „rówieśników” trzymały wysoki poziom właściwie przez cały „nowożytny” okres zespołu. „Volume 8”, czyli środkowa pozycja katologu z Jaśkiem może nie jest tak zaskakująco piękna jak „The Sound Of White Noise” czy superinspirująca jak „Stomp 442”, ale na pewno jest pozycją ciekawą i dającą sporo prostej radochy ze słuchania.
Płyta powstała w podobnym czasie co „dwójka” S.O.D., więc nie ma się co dziwić na obecność HC – szybkostrzałów jak „604” i „Cupajoe”, które przyjemnie urozmaicają album. Zacząłem od przedstawienia tych dwóch numerów bowiem rozstrzał na stylistyczny na „ósemce” jest duży. Mimo to całość siedzi i nie zgrzyta, bo spaja ją głos Busha i jakiś luzacki klimat wszystkich kompozycji. Wszystko gra. Od elektrycznego country w „Taste To The Extras”, poprzez nu – metalowe (tfu, tfu jakie brzydkie słowo) riffy w „Inside Out”, zapętlony i skotłowany „Crush”, a kończąc na stricte rockowym wymiataniu w „Catharsis”. Album w wersji europejskiej zamyka ukryty utwór „Pieces” śpiewany przez Franka Bello, a jest to akustyczna perła z wprost zapierającą dech w piersiach linią melodyczną. Takich hymnów, już w wykonaniu lidsingera jest tu zdecydowanie więcej. Życzę wszystkim gwiazdom pop takiego łba do melodii jaki posiada Bush. I nie mówię tu tylko o zabójczym refrenie w „Inside Out”. Nic dziwnego, że fani Wodza Belladonny mają w dupie płyty nagrane z Bushem skoro ten pierwszy wypada wokalnie jak Zbigniew Wodecki przy Mike’u Pattonie. Scott Ian ukręcił tu naprawdę oryginalne, dynamiczne brzmienie gitar i zasadził sporo miażdżących riffów. Takich prostych i nośnych, że noga sama lata jak zwariowana pod stołem, a w ryju usadawia się gruby banan. Ale o tym, że Rosenfeld to mistrz riffów wiemy już od dawna. Skoro o instrumentach mowa to przyczepię się tylko do topornego brzmienia bębnów. Do gry Charlie’go nie ma się co czepiać, jest ona „charyzmatyczna”, kreatywna i zwraca uwagę gigantyczną porcją energii.
Album klasa. Bardzo go lubię.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Pieces", "Harms Way", "Alpha Male"
2. Najgorszy moment: 2.5 minuty ciszy w oczekiwaniu na "Pieces"
3. Analogia z innymi elementami kultury: W tekstach dużo diabła, trochę kawy oraz... Kamień z Rosetty.
4. Skojarzenia muzyczne: America Fuck Yeah !
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: miejsca gdzie jest cieplej
6. Ciekawostka: Czy wiedzieliście, że pole widzenia kota obejmuje 280 stopni? Szok!
7. Na dokładkę okładka: Czarna bila - kolejny amerykański pop symbol - uderza na (w) Manhattan? Po 9/11 by to już nie przeszło.

niedziela, 15 stycznia 2012

18. Pippin: RZA as Bobby Digital, in Stereo











Ocena: *
Ta ocena jest niesprawiedliwa. Bo nie powinna być jedna gwiazdka, tylko brak oceny. Nawet nie zero, lecz właśnie brak.
Bo oceniać można coś, na czym się człowiek zna. Albo przynajmniej co się rozumie. A tu tego elementu brak. Że nie lubię murzyńskiego rapu/hiphopu – to mało powiedziane. Ja go po prostu nie rozumiem, nie wiem, po co i o co to wszystko i co w tym fani widzą. I nie jest to niezrozumienie szydercze, tylko obiektywne i bezradne.
Nie znam też, że się tak górnolotnie wyrażę, kontekstu kulturowego, więc nie określę – może to śmieszny epigonizm, a może kamień milowy gatunku? Może to polemika z arcydziełami nurtu, a może bezczelna zrzynka?
Po tej śmiałej deklaracji recenzenckiej niemocy – kilka konkretów, no bo coś jednak na tej płycie słyszymy. A mianowicie: nieodróżnialne rytmy, całkiem przyjemny bas, miłe instrumenty klawiszowe, czasem imitujące sekcję smyczkową oraz liczne fragmenty wokalne. W wykonaniu głównego autora płyty jest to potoczysty nieskończony słowotok, absolutnie pozbawiony jakichkolwiek śladów melodii. Lepsze wrażenie robią liczni goście na płycie, zwłaszcza śpiewające panie – wtedy robi się całkiem fajnie, ale artysta, jakby się na mnie biednego uwziął, co chwilę się w te przerywniki wtrąca. Teksty? Stereotypy to krzywdzące zjawisko, ale niestety – nadnaturalne nagromadzenie „fucków”, „motherfuckerów” i „pussy” tworzy barierę dla tekstów właściwych i nie tyle nie mam ochoty badać, o czym kolesie nawijają, ale najzwyczajniej w świecie mnie to nie obchodzi. Wyłapałem jednakowoż jeden wesoły patent – w większości kawałków Bobby Digital się przedstawia lub jest przedstawiany przez innych. Czujecie? Wyobrażacie sobie płytę, dajmy na to, Black Sabbath, gdzie każdy kawałek zaczyna się od „We are Black Sabbath”?
A generalnie – dziękuję, postoję. To ja poproszę z powrotem ten norweski black metal.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kusi żeby napisać: moment oddechu po zakończeniu znajomości z tym albumem. Ale dobrze, niech będą śpiewające panie.
2. Najgorszy moment: Pretendentów zgłosiło się sporo, ale jeden bezlitośnie wyciął całą konkurencję – „Kiss of a black widow”. Stężenie bluzgów chyba największe, a w tle uporczywie powracające sample z „Over” Portishead.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Pamiętacie „Yo! MTV Raps”?
4. Skojarzenia muzyczne: Pamiętacie „Yo! MTV Raps”?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Pamiętacie „Yo! MTV Raps”?
6. Ciekawostka: I wcale nie jestem rasistą! Uwielbiam Hendrixa, Skunk Anansie i Living Colour, jasne?
7. Na dokładkę okładka: A właśnie akurat bardzo fajna. Kojarzy się z murzyńskimi komediami, które potrafią być całkiem niezłe. Fabułę mają i w ogóle.

18. Azbest:: RZA as Bobby Digital "In Stereo"

RZA -  RZA as Bobby Digital in Stereo
Ocena: * * * *


"The beginning is a very delicate time". Robert Diggs znany jest bardziej ze swych licznych pseudonimów niż pod własnym nazwiskiem. "Call me as you wish (...) Call one of my many names". A nawet nie tyle pseudonimów co wcieleń - każdy ma swój własny "charakter". Jest więc m.in. Prince Rakeem, najbardziej znany RZA oraz własnie Bobby Digital.
Debiut Wu-Tang Clan - "Enter the Wu-Tang (36 Chambers)" zrobił duże wrażenie swoją surowym, nowatorskim brzmieniem autorstwa RZA, oraz swoistą "mitologią" grupy, przesyconą nawiązaniami do komiksów i filmów kung-fu. "I know kung fu. Show me.". Mimo, że klan liczył aż 9 członków nie było wątpliwości, że najważniejszą rolę odgrywał właśnie RZA. To on odpowiadał za muzykę i był mózgiem oraz ideologiem kolektywu. Praktycznie dyktatura. "El Presidente smokes cigars, whoever he does not like he shoots or put behind bars".
Kolejnych parę lat RZA spędził w piwnicy (dosłownie!). Większość czasu zajmowała mu produkcja płyt solowych członków Wu-Tang (i skok w bok z Gravediggaz). A w tym gatunku znaczy to coś więcej niż mogło by się wydawać - praktycznie sam stworzył całą muzykę z tych płyt. Nieraz przez parę dni z rzędu nie wychodził ze studia. "Liquid Swords", "Tical" itd, ale wszyscy czekali na JEGO płytę. "First thing you learn is you always gotta wait". A RZA szlifował swoje umiejętności i dłubał nad solowym albumem. Obwieścił nawet jego tytuł : "The Cure".
"Wtem!". Zamiast tego w 1998 roku ukazała się płyta "In Stereo" i to sygnowana nie przez RZA, ale pseudonimem Bobby Digital. Nowe alter-ego w oczywisty sposób nosi piętno przeżutych w młodości komiksów o superbohaterach. Chociaż Bobby Stevenson też tu straszy - nowe wcielenie to nic innego jak projekcja id Diggsa. "What is the Id? Id, Id, Id, Id, Id!" O ile RZA to typ uduchowiony i refleksyjny "Just because the fucker's got a library card doesn't make him Yoda!" Bobby Digital to groteskowo przerysowany, niedojrzały i agresywny osobnik "Hard as iron, sharp as steel". Napędzany popędami nihilista "Ah, that must be exhausting", hedonista "z babami sztuczki znał" megaloman, mitoman "bullsit artist" i mizogin. Jednym słowem "Big Dick Playa". Ale i w niego czasem uderza rzeczywistość – w "Domestic Violence” jesteśmy świadkiem kłótni Bobby'ego z konkubiną. "Bo to zła kobieta była". To ważny utwór bo z rzucanych mimochodem słów możemy się domyślić, że postawa protagonisty jest próbą odreagowania osobistych niepowodzeń.
Również brzmieniowo „In Stereo” odróżnia się od poprzednich dokonań RZA. Jest bardziej wygładzona i przejrzystsza niż jego poprzednie produkcje. Wciąż pojawiają się sample, ale konstrukcja utworów w znacznie mniejszym stopniu jest od nich zależna. Większość podkładów RZA nagrał samodzielnie na klawiszach. Na potrzeby tej płyty zgromadził imponujący zestaw - kilkanaście sztuk - jego prywatna syntetyczna orkiestra. I na płycie dość często słychać imitacje smyczków. Trudno oczekiwać, ze zabrzmi to organicznie, ale na szczęście nie przesadził i płyta nie jest tandetna i nie zalatuje plastikiem. Nie powinno to zbytnio dziwić gdyż jest w jakimś stopniu rozwinięciem jego ewolucji jaką można było śledzić przy okazji kolejnych płyt solowych Wu-Tangowców. Nawijka Bobby'ego nie jest finezyjna, ale porywa swoją frenetyczną energią. Na tle klawiszowych loopów ten potok słów nadaje to utworom dużego impetu. „Strofa być winna taktem, nie wędzidłem”. Są tez gościnne występy większości członków Wu-Tang Clan jak również zaskakująco dużo damskich głosów. Chwile wytchnienia dają utwory o bardziej hm... pościelowym charakterze. Ocierają się chwilami o kicz, ale nie przekraczają tej granicy.
Zaskakująca, ale udana płyta. Podoba mi się, ale trzeba pamiętać, że jest specyficzna nawet jak na ramy swojego gatunku.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Unspoken Word", "Domestic Violence".
2. Najgorszy moment: Płyta powinna kończyć się na "Domestic Violence".
3. Analogia z innymi element kultury: "Johnny Mnemonic", "Święty", "Egzorcysta", "Upiór z opery", "Star Trek", "Rodan - ptak śmierci", "Ostatni gwiezdny wojownik", "Czarownice z Eastwick", "Green Hornet", "Donnie Brasco", Kaczor Daffy, "Góra Dantego", "Od zmierzchu do świtu", "Gwiezdne wojny", "Król Lew", "Wielki Joe". Do tego garść nawiązań biblijnych, do filmów kung-fu oraz masa postaci z komiksów: Johnny Blaze, Cyclops, Doc Octopus, Dr. Doom, Dr. Strange, Tony Stark. "Check out the big brain on Brett!"
4. Skojarzenia muzyczne: "Sound of an enormous door slamming in the depths of hell".
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: generalnie imprezowanie.
6. Ciekawostka: "In Stereo" miało oczyścić umysł RZA i przygotować go do ukończenia "The Cure". Zapowiadany od lat album do dziś nie ujrzał światła dziennego. „Nie dialoguj z pokusą, bo przegrasz”.
7. Na dokładkę okładka: Nawiązujący do filmów blackxploatation komiksowy w swej estetyce obraz stworzył legendarny w komiksowym półświatku Bill Sienkiewicz.

18. Basik: RZA as Bobby Digital In Stereo

RZA -  RZA as Bobby Digital in Stereo

Ocena: * * 1/2

Bobby Digital lubi wciągać megatony dragów. Uwielbia chlać i imprezować, ale ponad wszystko bezkrytycznie zakochany jest w samym sobie. No, bo po kiego grzyba powtarza swoje imię wielokrotnie, w co drugim kawałku na płycie? Trzeba dodać, że bardzo niegrzecznie i przedmiotowo odnosi się do kobiet a na policję kładzie lachę. Jednym słowem kawał hardego chuja z niego.
Po takiej skrótowej ocenie chłopa należą się szersze wyjaśnienia. Bobby D. to wcielenie rappera RZA, znanego z hip-hopowego kolektywu Wu-Tang Clan, a obecnie chyba najlepiej kojarzonego z piątą serią serialu TV „Californication”. Cyfrowy Robert to teoretycznie postać fikcyjna i przegięta do ekstremum, więc nie ma się co oburzać na jego patologiczne zagrania. Pytanie tylko czy faktycznie celem podszycia się pod tą – dla mnie jednoznacznie negatywną – postać przez RZA miała być krytyka takich właśnie socjopatów… Słuchając albumu mam poważne wątpliwości co do tego a całość po jakimś czasie zaczyna śmierdzieć gloryfikacją agresji, bezmyślności i innych chorych zachowań. A za utrwalanie takich historii karny kutas się należy.
W ujęciu muzycznym nie jest najgorzej.Bobby jest cyfrowy, więc i utwory oparte są raczej na prostych brzmieniach automatów perkusyjnych i klawiszy niż samplach (jak np. w Wu-Tang Clan). Podkłady bujają i transują satysfakcjonująco. RZA posługuje się całkiem ciekawym, „płynącym” głosem, dzięki czemu sporo utworów słucha się z przyjemnością. Oczywiście do pewnego momentu, bo 70 minut tego typu dźwięków dla rockowego ucha staje się naprawdę trudne do zniesienia i dla mnie to spory minus. Choć to i tak nic w porównaniu z niesmakiem, jaki powodują ambiwalentne odczucia dotyczące treści. Z jednej strony widzę, że to taka „imprezowa” płyta, ale to zdecydowanie nie moja impreza.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Unspoken Word”, „N.Y.C. Everything”
2. Najgorszy moment: obleśny „Love Jones” – (choć do „Black Shampoo” z „Wu-Tang Clan Forever” jeszcze mu brakuje).
3. Analogia z innymi elementami kultury: „I scream, you scream, we all want ice cream” („My Lovin’ Is Digi”) – czyżby świadome nawiązanie do Jarmushowego “Down By Law”? W sumie pasuje mi to w kontekście współpracy RZA przy ścieżce dźwiękowej do „Ghost Dog”.
4. Skojarzenia muzyczne: może dalekie skojarzenia, ale przekrzykiwania i kłótnie rodzinne w „Domestic Violence” to trochę jak w „All In the Family” Korna albo te przerywniki na „River Runs Red” Life of Agony.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do kradzieży, pobicia, mordu itp. itd.
6. Ciekawostka: Recenzję tej płyty zaproponował Azbest. Tak, ten sam, co zasugerował Mysticum.
7. Na dokładkę okładka: To, co Bobby lubi najbardziej, czyli spluwy, laski rozchylające uda i eksplodujące samochody. W sumie z przymrużeniem oka.

18. pilot kameleon: RZA as Bobby Digital In Stereo



Ocena: brak

Ciężko wydawać wiarygodny sąd na temat zjawiska, którego się nie rozumie i którego po prostu w żadnym stopniu się nie ogarnia. Co więcej, brakuje mi nawet szczątkowej wiedzy, by móc zająć się omawianym zagadnieniem. Wezwany jednak do tablicy spróbuję napisać kilka słów na temat płyty „RZA As Bobby Digital In Stereo”.
Z muzyką hip hopową wiele wspólnego nie mam. Kilka albumów na krzyż, w tym wielki szacunek dla Beastie Boys i naszego Kalibra 44. To wszystko, ale już teraz brakuje mi pewności, czy aby nie mylę jakichś podstawowych pojęć? Wu-Tang Clan, macierzystą formację RZA, znam z nazwy, a kilkoro członków tej formacji widziałem w filmie „Coffee & Cigarets” Jima Jarmuscha. Mało, by ogarnąć rozpościerający się przede mną solowy manifest jednego z członków Wu-Tang Clanu. Grubo ponad godzinę nawijki, z której po przesłuchaniu zostaje w mojej głowie bit, frazy wymawiane przez RZA i jakieś strzępy melodii. Do tego dochodzi niezrozumienie tekstów. Gdzieniegdzie pojawia się jakiś głos kobiecy i to w zasadzie wszystko. Materiał trwa grubo ponad godzinę, więc dla nowicjusza wygląda to jak nakaz przebiegnięcia maratonu. I znikąd ratunku. Zatem porozumiewamy się stosując zupełnie inne, nieprzystające do siebie kody, co uniemożliwia nawiązanie kontaktu. Wyjątkowo zatem wypadałoby się wstrzymać od oceny, gdyż jeśli czegoś się nie rozumie, nie należy tego oceniać. I tak niech się stanie tym razem. Doceniam, ale nie rozumiem. Zainteresowanych tematem odsyłam do recenzji kolegów lub do innych źródeł.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nie od dziś wiadomo, że mono jest lepsze. A w każdym razie bardziej szpanerskie.
2. Najgorszy moment: Niestety fragmenty w stereo są słabsze, bo jak się rzekło przed chwilą mono jest lepsze.
3. Analogia z innymi elementami kultury. RZA znany jest z kilku soundtracków, m. in. „Kill Bill”, „Ghost Dog” czy „Blade”.
4. Skojarzenia muzyczne: Kojarzy mi się z całym hip hopem, czyli ze wszystkim, ale też z niczym konkretnie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Przechadzka po Nowym Jorku po miejscach, gdzie białasy nie mają wstępu.
6. Ciekawostka. Dla mnie ciekawe jest to, czym kierował się Azbest w wyborze płyty do recenzji.
7. Na dokładkę okładka. Wielka giwera zaraz wszystkich rozwali. Ja już nie żyję, a Tobie pozostało niewiele czasu.