sobota, 30 marca 2013

49. Pippin: Ampacity, Encounter One














Ocena: * * * 1/3


Zakładam, że statystyczny czytelnik 67 Mil po zauważeniu, iż nową odsłonę poświęciliśmy zespołowi Ampacity, pierwszą myśl miał taką samą jak ja, gdy przed laty usłyszałem nazwisko Jerzego Buzka, jako kandydata na premiera. Czyli: Kto to jest i skąd oni go wzięli? Poniekąd słusznie, bo zespół to młody, nieznany i właśnie debiutujący.
Muzyka grupy bardzo wdzięcznie i pomysłowo jest przez samych członków określana jako rock regresywny i to słychać – pomijając produkcję i niektóre ozdobniki brzmieniowe, ta płyta spokojnie mogłaby być nagrana w latach siedemdziesiątych. Nie znaczy to, że zespół brzmi staroświecko. Nie, brzmi raczej... uniwersalnie.
Mało jest gatunków muzycznych, przy których pierwszym skojarzeniem będzie zazwyczaj ten sam zespół. Nie ma tego w hardrocku czy heavy metalu, nie ma w disco, nie ma też mimo wszystko w grunge’u – bo pewnie większość w pierwszej kolejności wymieni Nirvanę, ale nie będzie to większość przytłaczająca. Inaczej jest z tzw. space rockiem – tu prawie każdy od razu powie: Hawkwind. I właśnie Hawkwind i space rocka jako swoją główną inspirację podają chłopaki z Ampacity – i to słychać. Płyta jest Hawkwindem wręcz przesiąknięta. Trzy kompozycje, o średnim czasie trwania około czternastu minut, a dwie z nich instrumentalne. Ważna rola syntezatorów, ale nie takich pejzażowych spod znaku Tangerine Dream (choć i takie fragmenty się znajdą – jak prawie całe „Asimov’s Sideburns”), tylko pędzących przez Kosmos naprzód z motoryką spod znaku, dajmy na to, Deep Purple. Są zwolnienia i fragmenty bardziej improwizowane (zaznaczmy, że płytę nagrano na tak zwaną setkę), ale głównie słyszymy gitarowe riffy, nadające ton całości. Członkowie zespołu wymieniają jako drugą swoją inspirację stoner rock, ale gdy wsłucham się w całość, w to połączenie space rocka z ostrymi gitarami, to bardziej słyszę tu Rush, te ich długie kompozycje typu „2112”.
Całość, mimo swego tempa, kojarzy mi się z muzyką raczej ilustracyjną i stąd może podstawowe wrażenie – wolałbym to usłyszeć na koncercie. W małej, ciemniej sali, chętnie z jakimiś wizualizacjami. Bo słuchanie w domu trochę nuży. Chyba że w mroku, tuż przed snem.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Pustynna burza na otwarcie „Masters of Earth”.
2. Najgorszy moment: Mało oryginalności.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Płyta głównie instrumentalna, więc pewnie i tak każdy wspomni o Asimovie. Z jego dorobku najbardziej polecam opowiadanie „Nastanie Nocy”.
4. Skojarzenia muzyczne: Zespół, którego nazwa padła w recenzji trzy razy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ucieczka Hana Solo „Sokołem Millennium” przed flotą Imperium.
6. Ciekawostka: Zespół założono po to, żeby zagrać jeden koncert, z przeróbkami klasyki space rocka jako repertuarem.
7. Na dokładkę okładka: Przypomina polską szkołę plakatu z lat osiemdziesiątych.

49. Basik: Ampacity, "Encounter One"

Ampacity - Encounter One
Ocena: * * *1/2

Wszyscy chcą grać stoner rocka. Obserwując to, co dzieje się na scenie w klubach a także śledząc sporadyczne wydawnictwa widać, że gatunek w Polsce wychyla głowę ze swojej niszy. Ludzie są spragnieni i powoli dostają to, czego potrzebują. Ba! Mimo to, że stonerowy statek kosmiczny podchodzi dopiero do lądowania to mnóstwo kapel (czy to mainstreamowych czy podziemnych) przykleja sobie łatkę tego gatunku zaocznie. Dla nich jedna uwaga. Jeśli uważacie, że do takiej samooceny wystarczy to, że bębniarz kupi sobie 22-calowy ride a gitarzysta zagra hewimetalowy riff w triolowym rytmie to jesteście w błędzie, misie-pysie.
Jeśli natomiast chcecie wiedzieć jak naprawdę powinien naprawdę smakować ten gatunek z pogranicza hard-rocka i psychodelii to sięgnijcie po debiut Ampacity. Quasi-instrumentalny „Encounter One” wypełniają trzy kompozycję w długościach 13, 10 i 19 minut. Lwią część utworów budują fragmenty improwizowane, kosmiczne przestrzenie i długie pociągnięcia „pędzlem”. Punkty stałe to mocne zapętlone riffy o blues-rockowej podstawie. Cieszy to, że zespół dorzuca instrumenty klawiszowe, które dodają lekkości muzyce i stanowią o pewnej dawce oryginalności i niejednoznaczności materiału. Wokal pojawia się tylko w utworze nr 3, ale i tak potraktowano go tutaj, jako dodatkowy instrument i kolejny kolor do tej jakże barwnej płyty. Świetną sprawą jest to, że materiał powstał na „setkę” (innej możliwości nie widzę grając takie odloty). Tą żywiołowość, zgranie i ten „czuj” zespołowy po prostu słychać.
W sumie powstała bardzo zacna i wciągająca rzecz, po którą powinni sięgnąć nie tylko miłośnicy gatunku. Na koniec cytat: „Technicians of Space Ship Earth! This is your captain speaking…”

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Masters Of Earth” zrywa kudły z pleców. Poza tym czekam na koncert w Krakowie!
2. Najgorszy moment: dziennikarze i tak napiszą, że „pustynny piasek wylewa się z butelki po Jacku Danielsie”.
3. Analogia z innymi element kultury: Bliskie spotkania trzeciego stopnia.
4. Skojarzenia muzyczne: Colour Haze, Hawkwind, wczesny Monster Magnet, Deep Purple.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Graliśmy wczoraj po nocy w planszówkę ze Świata Dysku. Mimo, że klimat fantasy ma się nijak do skojarzeń z muzyką Ampacity, to soundtrack był wyborny. Koledzy palili i też im się podobało.
6. Ciekawostka: Za miks i mastering płyty odpowiada gitarzysta Ampacity. Zdolny koleś.
7. Na dokładkę okładka: Świetny "plakatowy" koncept. Co prawda nikogo to nie obchodzi, bo płyty CD kupuje siedem osób.

49. Azbest: Ampacity "Encounter One"

Ampacity - Encounter One
Ocena: * * * *

Dziennik pokładowy, data gwiezdna 20130331.
Płyta debiutancka, ale nie da się ukryć, że Ampacity ma już swoja historię. Zespół powstał przez przepoczwarzenie się i rozszerzenie składu Black Betty. Jest pod tym szyldem jest to ich pierwsze wydawnictwo. Zazwyczaj w takich przypadkach pisze się, że debiut jest obiecujący. Ten nie - płyta jest po prostu udana, a zespół już gra na poziomie.
"Encounter One" to solidna dawka muzyki będącej wypadkową stoner rocka i space rocka (z przewaga tego drugiego, kosmicznego składnika). Oprócz tego w tych dźwiękach można również doszukać się wpływów rocka psychodelicznego, post rocka czy nawet tradycyjnego hard rocka, ale to tylko domieszki. Słuchacza ogarnia granie najczęściej żwawe, oparte na partiach gitary, ale te nie ograniczają swojej roli jedynie do powtarzania riffów. Znacznie częściej starają się osiągnąć przestrzeń kosmiczną. Dzielnie w tym sekunduje im klawisz dodający muzyce dodatkowej przestrzeni.
Pustynna atmosfera stonera jest obecna na płycie jednak dzięki spowijającej ją kosmicznej aurze łagodzącej ciężar riffów mamy wrażenie, że to nie pustynia Mojave, ale piaski Marsa. A może jeszcze bardziej egzotyczne miejsce.
Tworząc kawałki Panowie z Ampacity się nie rozdrabniali – mimo że płyta trwa prawie trzy kwadranse to zawiera tylko trzy utwory (czas trwania 13:09, 9:50 i 19:05). Na szczęście długość kawałki nie sprawia, że zaczynają nużyć, a nabierają epickiego rozmachu. Są wciągające i sporo się w nich dzieje – utwory po kilka razy zmieniają charakter. Zmian nie jest jednak tyle by można się w nich pogubić.
Materiał z debiutanckiego krążka Ampacity może nie odkrywa Ameryki, ale brzmi interesująco i świeżo. Wiele w tej muzyce życia (pozaziemskiego?) co zapewne jest efektem tego, że płytę nagrano na setkę. Tak czy siak powstał udany album, dzięki któremu przez chwile można znaleźć się pośród kosmicznych, bezkresnych dal.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
dużego wyboru nie ma, ale "Ultima Hombre" zdecydowanie najlepszy.
2. Najgorszy moment: "Asimov's Sideburns" nie jest zły, ale robi najmniejsze wrażenie.
3. Analogia z innymi element kultury: wspomniany powyżej "Asimov's Sideburns" to nawiązanie do Isaaca Asimov.
4. Skojarzenia muzyczne: Hawkwind z dodatkiem Black Sabbath i domieszka wczesnego Pink Floyd.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jak piasek i kosmos to tylko "Diuna". W dowolnej ze swych licznych wersji.
6. Ciekawostka: Płyta w większości instrumentalna - śpiew słychać przez moment w jednym kawałku.
7. Na dokładkę okładka: Kosmonauta z eksplodująca głową?

49. pilot kameleon: Ampacity, Encounter One



***1/4

„Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniami geografii niebieskiej.” Tak Bruno Schulz wkraczał w kosmos w tytułowym opowiadaniu z tomu „Sklepy cynamonowe”. Ta przestrzeń wydaje się równie ważna dla zespołu Ampacity. Domena nieskrępowanej wyobraźni, gdzie dowolnie można kształtować plazmę muzyczną. To tam muzycy zespołu uwili sobie pierwszą bazę nazwaną „Encounter One”. Materiały informacyjne na ich temat jasno określają terytorium, po którym porusza się formacja: space rock. Padają też nazwy Hawkwind czy wczesny Pink Floyd, wspominają również o stonerze. Samodzielna definicja nad wyraz trafna. I niestety moim zdaniem ograniczająca, choć innej niestety skonstruować nie można. Rozległe plany muzyczne, pogłosy, ciepły klawisz, trochę zgiełku, powolne budowanie napięcia podane są w sposób interesujący, fragmentami nawet fascynujący, niemniej jednak brakuje w tym prawdziwej indywidualności czy też szaleństwa, które tuninguje taką muzykę. Jednym słowem brak tu elementu, który zassa słuchacza w czarną dziurę. Zassa i nie puści. To niestety problem takiej muzyki i jej odbioru w zaciszu domowym, gdzie kolejna podróż kosmiczna wydaje się taka sama jak kilka poprzednich. Fajny start, a potem raz na jakiś czas atrakcja. Symulator jest w tym wypadku zawodny. Co innego kupić bilet i wejść na pokład statku nazwanego Ampacity. Tam może się dziać…
Powyższe zarzuty nie dyskwalifikują tego materiału. „Encounter One” to bardzo przyjemny album. Obstawiam jednak, że sceniczne prezentacje w przeciwieństwie do płyty studyjnej mogą kasować słuchacza. Wszak taka muzyka w wersji live to nic więcej jak tylko punkt wyjścia do odlotu, którego nie normuje nośnik, kiepski sprzęt, sąsiedzi, szczekający pies, widmo Petera Cushinga, szef firmy, w której pracujesz, żebrak, czy niewygodne łóżko.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Odpowiednia długość materiału. Mogli zapodać 80 minut, bo przecież dlaczego nie?
2. Najgorszy moment: Nie widziałem ich na żywca.
3. Analogia z innymi element kultury: Dorzućmy kategorię fantastyki naukowej. Kompozycja „Asimov’s Sideburns” pozwala nam to uczynić.
4. Skojarzenia muzyczne: Ale to już było, jak śpiewała Maryla Rodowicz. Space rock, Hawkwind, wokal w kilku fragmentach (te „refrenowe”, że się tak wyrażę) trzeciej kompozycji odbił mi się echem Mastodona.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wsiadasz w auto, masz do przebycia 600 kilometrów, a pod ręką tylko jedna płyta. Najlepiej nie w Polsce.
6. Ciekawostka: Album ukazuje się pod banderą wytwórni Nasiono Records. Warto zerknąć na ich stronę internetową.
7. Na dokładkę okładka: Astronauta zbyt wiele myślał. A tak bardziej serio, to polskie plakaty kinowe sprzed wielu lat. Bardzo fajnie zrobione.

środa, 20 marca 2013

48. Basik: Metal, którego nie musisz się wstydzić

Poza die-hard fanami chyba wszyscy, mają chyba świadomość, jakim obciachem jest słuchanie metalu. Gatunek ten kojarzy się przeciętnemu słuchaczowi z piosenkami o piciu krwi dziewic w pełni księżyca, pieśniami zagrzewającymi do epickiej bitwy na konie, miecze i zaczarowane pioruny albo generalnie śmiertelnie poważnymi inkantacjami do Pana Szatana. Za warstwę instrumentalną dla nie wprawionej pary uszu robią: odkurzacz (black metal) albo pralka (thrash – pranie wstępne, death – pranie zasadniczne, grindcore – wirowanie). Skojarzenia słuszne, lecz częściowo. W każdym, nawet najbardziej kretyńskim gatunku muzycznym znajdą się rzeczy, które można polecić bez żenady. Poniżej subiektywna lista dziesięciu płyt, których nie trzeba ściągać z półki, kiedy w odwiedziny przychodzą krótkowłosi koledzy i koleżanki słuchające Bryana Adamsa albo Billy’ego Joela.

Various Artists – “The Judgment Night: Music From the Motion Picture” (1993)
Mimo wcześniejszych prób mieszania gatunków to właśnie ta ścieżka dźwiękowa przynosi pełnowymiarowy mezalians świata hip hopu z muzyką metalową i rockową. Teraz to już nikogo nie dziwi, ale wtedy zestawienie tych nazw ryło łeb. Efekt końcowy wyjątkowo bezwstydny.

Type O Negative – “Bloody Kisses” (1993)
Metal gotycki, który nie jest obciachowy? Udało się to niewielu. W przypadku Type O Negative to zbyt słabe stwierdzenie bowiem „Bloody Kisses” to absolutne arcydzieło i klasyk gatunku (łącznie z następnym albumem „October Rust”). Mrok, śmierć, erotyka, itd. – kiczu udało się uniknąć dzięki bezpretensjonalnie romantycznemu urokowi Petera Steele i jego poczuciu humoru. Requiescat in pace.

Paradise Lost – "Seals The Sense" (1994)
To również pionierzy metalu gotyckiego ale po naszej stronie Atlantyku. Jest bardziej surowo, agresywnie, ale utwory ozdobiono fantastycznymi melodiami a płyta posiada wyjątkowy nastrój. Na reprezentanta „chlubnego metalu” wybrałem co prawda minialbum, ale wstyd nie sięgnąć po „Draconian Times” wydany rok później.

Prong – "Cleansing" (1994)
Kwadratowe poszatkowane riffy, mechanicznie grająca sekcja rytmiczna to prosty przepis na energetyczny, pchający słuchacza do przodu album. Niezwykle oryginalny styl stworzony przez sam zespół osiąga tu swoje wyżyny.

Sepultura – “Roots” (1996)
Unikalne połączenie ciężkiego grania oraz brazylijskiej muzyki tradycyjnej. Nie mówimy tu o karnawale w Rio ale o muzyce rdzennych Indian. Mocno „perkusyjna” rzecz. Album wytyczał nowe ścieżki w muzyce metalowej, także poprzez sposób produkcji. Obecnie jest to mocno niedocenia płyta Brazylijczyków, częściowo przez to, że młodzieży kojarzy się niesłusznie z nu-metalem a dla starej ekipy metalowców to zbyt duży odchył od normy.
 
Primus nigdy nie nagrał obciachowej płyty, a ta znalazła się tutaj ponieważ jako jedyną mogę przyczepić metalową łatkę. Z jednej strony to ich najcięższych album, z drugiej jest on najbardziej przystępny z całej pokręconej dyskografii zespołu. Z wszystkich płyt Primus, które są właściwie nie do zaszufladkowania, tej właśnie najprościej przykleić etykietkę. Fuzja funku i metalu, albo po prostu muzyki rockowej w krzywym zwierciadle. Komiksowa i zwariowana.
Opeth – “Blackwater Park” (2001)
Zespół ten jest pewnym fenomenem. Pomimo masy mocarnego growlu, i opętanych blastów perkusyjnych słuchają go ludzie, których na co dzień muzyka metalowa przyprawia o ból głowy. Niech to posłuży za najlepszą rekomendację i dowód, że jest to „metal szlachetny”. „Blackwater Park” to wyraźny krok na przód w rozwijaniu stylistyki. Zespół tchnął sporo świeżości zarówno w muzykę metalowową jak i rock progresywny (Nie od dziś wiadomo, że rock progresywny może być równie obciachowy co metal). Metal, który podoba się dziewczynom.

Guess Why – “Road To Horizon” (2001)
Polski a do tego bardzo silny akcent na niniejszej liście. Płyta niemal zapomniana a przecież przełomowa, niezwykle oryginalna i ponadczasowa. Synkretyczna i bardzo „post”. Dowód na talent kompozytorski Perły, który granie niestety odpuścił.
 
Wymyślili na nowo rock/metal progresywny i zniknęli pozostawiając czarną dziurę. Pisząc „progresywny” nie mam na myśli neoprogowców – pretensjonalnych klonów Genesis. Tool to ideologiczna reinkarnacja awangardy rockowej jaką był King Crimson, choć z muzyką legendy nie ma zbyt wiele wspólnego. Mógłbym wstawić na tą listę dowolną pozycję z dyskografii grupy.

The Dillinger Escape Plan – “Ire Works” (2007)
Eksperymenty bazujące na ogranych patentach takich jak matematycznie połamane rytmy, darcie mordy przełamywane czystym śpiewem powinny być niewypałem. Przecież słyszeliśmy to już setki razy. Dillinger nie uprawia jednak „sztuki dla sztuki” i potrafi napisać całkiem wciągające kompozycje przy, których zapominamy o tych wszystkich sztampowych środkach wyrazu. Na plus robi też niejednorodność albumu od wulkanicznych wyziewów po ładne, melodyjne piosenki.

(linki do klipów w tytułach)

48. pilot kameleon: Metal, którego nie musisz się wstydzić



Jesteś w stanie tego słuchać? - zapytał Pangloss. Tak. - odparł spokojnie Kandyd. Chodź, pokażę Ci mój notatnik, sekretne pisma. Używam go przede wszystkim jako scroblera offline, ale czasem popełnię tam recenzję czy zmontuję jakąś listę… Lubię mieć coś takiego pod ręką - dodał. I poszli.

Jak widać z metalem miał problem sam Wolter. Wiadomo, że ta stylistyka jest bolesna i częstokroć przykra, więc nic w tym dziwnego. Do rzeczy jednak. Spośród miliona okropnych metalowych płyt, jakie dane mi było kiedykolwiek posłuchać wybieram luźno dziesiątkę, której nie musiałbym się wstydzić przy kolegach jawnie gardzących tą stylistyką. Mamie jednak tych płyt bym nie puścił… Kolejność alfabetyczna, podejście do tematu bardzo swobodne, upodobania raczej klasycznie-dziewięćdziesionowate.

Anathema „Pentecost III” (1994). Smutny metal i jedyny słuszny skład tego zespołu. Z Darrenem na wokalu, ale już po wyśpiewaniu „Serenad”. Potem chcieli zostać Pink Floyd i wielu twierdzi, że im się udało. Moim zdaniem przestali być Anathemą, a Flojdom mogliby co najwyżej sprzęt nosić.

Black Sabbath „Master Of Reality” (1971). Fundatorzy. Na swojej drugiej i trzeciej płycie wymyślili wszystkie odmiany metalu. Tablica Mendelejewa uzupełniona została o ich odkrycia, a płyta „MoR” prezentowana jest przy okazji omawiania tego tematu na zajęciach z chemii. 

Fantômas „The Director's Cut” (2001). Żeby kawałek Komedy zrobić lepiej niż Komeda, to trzeba mieć jaja z metalu…  Fantômas na tej płycie na nowo zdefiniował znaczenie płyty z kowerami, rozszczepił atom i odkrył dwa nowe kosmosy.

God Machine „Scenes From the Second Storey” (1993).  Choć to metal raczej lżejszy, czy wręcz zapomniany, to jednak wartościowy. Dlaczego słuchasz Huntera zamiast The God Machine? Opamiętaj się!

Immolation „Close to a World Below” (2000). Zło jest złe. A ta płyta paradoksalnie jest świetna. Jedno z najlepszych rozdań w historii brutalnego death metalu.

Kobong „Kobong” (1995). Że też takie coś wykiełkowało w Polsce… Robert Sadowski miszcz! Nie ogarniam. Nie ogarniam też akcji, że album kosztuje obecnie około 500 za sztukę, a do reedycji nikt się nie garnie. A to Polska właśnie!

Ministry „Filth Pig”(1995). „Brudna kierda” w swoim chlewie upasła się na metalu oraz wysoce industrialnej paszy. Ciężarem przegoniła okaz nazwany „Psalm 69”. Hodowcy byli z niej dumni, ale jury na Międzynarodowych Targach Trzody Chlewnej wyraziło dezaprobatę. Świnia przepadła, choć kilku koneserów jej tuszy nadal błąka się po świecie.

Pantera „Far Beyond Driven” (1994). „Vulgar Display Of Power skierował metal lat 90. na nowe tory. Ale Vulgar wcale nie był taki pałer, bo zmaksymalizowanie brutalności nastąpiło na dwóch kolejnych płytach. Bez popadania w siermiężną wioskę, z której ta kapela wykiełkowała.

Slayer „Undisputted Attitude” (1996). Frajerzy mówią, że jeśli nie ma na pokładzie Lombardo, a w repertuarze są właściwie tylko przeróbki, to nie ma się co pochylać nad taką płytą Slayera. Co za brednie… Najlepszy Slayer. Czy tego chcesz czy nie.

Voivod „Phobos” (1997). Była osobna mila, ale nie da się nie powtarzać tego aż do zajebania. „Phobos” to najlepszy album Voivod i jedno z faktycznie niewielu arcydzieł muzyki metalowej.

Jeśli chcesz poznać listę rezerwową, skontaktuj się ze mną.

48. Count Azbest: Metal, którego nie musisz się wstydzić

Jak w tym powiedzeniu - jeśli coś już robisz to się tego nie wstydź. Jeśli się wstydzisz to nie rób. Nie mam zamiaru odpuszczać sobie słuchania poniższych płyt więc wstydzić się ich nie będę. Kolejność brutalnie alfabetyczna:


 Asphyx - The Rack
Asphyx "The Rack"

Potrafili się też rozpędzić, ale o sile tej płyty decydują cuchnące Hellhammerem morderczo powolne partie. Ich ciężar i miażdżące tempa sprawiają, że zacierają się granice między death metalem, a doomem. Szybsze części są nie tylko znakomitym urozmaiceniem ale przez kontrast podkreślają potęgę utworów.


 Beherit - The Oath of Black Blood
Beherit "The Oath of Black Blood"

Na tle pozostałych płyt z mojej listy ta mocno się wyróżnia. Brzmienie do bani, kompozycje prostackie, umiejętności techniczne żadne, a okładka... Okładka coś w sobie ma. I na dobra sprawę to nie pełnoprawna płyta, ale składanka sprokurowana przez wytwórnię (tu zeznania są sprzeczne). Ale nic nie poradzę - lubię.


  Celtic Frost - Morbid TalesCeltic Frost - Emperor's Return
Celtic Frost - "Morbid Tales/Emperor's Return"

Jeden z kamieni milowych ekstremalnego metalu. Najbardziej widoczny jej wpływ jaki wywarli na powstanie death i black metalu. Równie (a może bardziej) istotne jest to, że nie bali się eksperymentując poszerzać ramy gatunku (choć nieraz prowadziło ich to na manowce - "Cold Lake"). A te miażdżące riffy! Aaaargh!


 Darkthrone - Transilvanian Hunger
Darkthrone "Transilvanian Hunger"

Podczas gdy większość sceny postawiła na rozwój Fenriz i Nocturno Culto uderzyli w prymityw. Płyta zimna i majestatyczna jak Karpaty w samym środku zimy. Prościej i bardziej surowo bez popadania w śmieszność już się nie da. Regressive black - o tak!


 Fear Factory - Demanufacture
Fear Factory "Demanufacture"

Muzyczna ilustracja konfliktu człowiek vs technologia. I wygląda na to, że człowiek przegrywa to starcie. Fear Factory stworzyli płytę-cyborga. Bezduszna i w dużej mierze sztuczna, ale przy tym zarazem piekielnie agresywna. I jak to bywa ten technologiczny terror niesie śmierć i zniszczenie.


 Godflesh - Streetcleaner
Godflesh "Streatcleaner"

Na potęgę zrzynali ze Swans, ale udało im się stworzyć coś swojego. Hałaśliwe i ciężkie gitary oraz przypominający kafar automat perkusyjny sprawiają, że utwory są jak walec - miażdżący słuchacza powoli, ale nieubłaganie. Powstała ponura i przytłaczająca płyta.




 Gorguts - Obscura
Gorguts "Obscura" 

Bezlitośnie brutalna płyta. I nie mam na myśli wyłącznie ciężaru czy agresji, choć tego nie brakuje. Pierwszy kontakt z tą płytą oszołamia. Kawałki są tak połamane, że ucho nie chce ich przyjąć. Dziwaczne rytmy sprawiają, że te połamane kawałki mają więcej wspólnego z teoria chaosu niż strukturą zwrotka-refren-zwrotka.


 Mayhem - De mysteriis dom Sathanas
Mayhem "De Mysteriis Dom Sathanas"

Gdybym miał wybrać tylko jedną blackową płytę, to byłaby ta. Zimne gitarowe riffy, perkusyjne kanonady i nawiedzone zawodzenia splatają się w morderczą całość. Rozmachem i podniosła atmosfera też nie szkodzą tej płycie. Kwintesencja gatunku, i to nie tylko ze względu na związaną z nią historię.


 Napalm Death - Scum
Napalm Death "Scum"

Początkowo nie brałem tego nawet pod uwagę przy układaniu - przecież to panczur, nie żaden tam metal. Kiedy przekonałem się do jakiego stopnia nie kłaniała się ortodoksji reszta "redakcji"... Jak już wspomniałem punk, ale zagrany tak szybko, agresywnie i hałaśliwe, że etykietka ta przestała być adekwatna i konieczne stało się stworzenie nowej szufladki - grindcore.


 Slayer - Hell Awaits
Slayer "Hell Awaits"

Przy okazji debiutu pokazali, że choć brakuje im miłosierdzia to potencjału mają aż nadto. Przy "Hell Awaits" zespół okrzepł i nie potrzebowali już taryfy ulgowej. Wiedzieli czego chcą i jak tego dokonać - niszczyć. No i tutaj mamy jedno z najsłynniejszych zastosowań backmaskingu

48. Pippin: Metal, którego nie musisz się wstydzić

Metal-śmetal – powiedział Tomasz Budzyński, jakoś w 1999, gdy, wespół z dwoma kumplami, robiliśmy z nim wywiad do fanzinu. Owo sformułowanie jest na tyle enigmatyczne, że każdy może sobie do niego dorobić dostateczną ilość własnych ideologii i wszystko będzie pasować. Moja egzegeza jest taka: Kiedyś metal był super, zasłuchiwałem się na okrągło w różnorakie odmiany, a dziś patrzę nań raczej z sympatycznym uśmiechem, który raz przybiera postać „Dobrze, brawo!”, a innym razem „Ładnie się, dzieci, bawicie”.
No ale niektórych albumów się nie wyprę. Jedziemy. Chronologicznie.

Black Sabbath (1970) – nie ma łomotu, szaleńczych temp czy zdzierania gardła. Ale jest co innego – wyznaczone raz na zawsze podstawa, podwaliny i kierunek. Aksjomat. 

Metallica "And Justice for all" (1988) – Między arcydziełami thrashu, o których, mam nadzieję, któryś z kolegów redaktorów wspomni, a uproszczeniem formy i zawojowaniem świata, chłopaki nagrali płytę najbardziej pokombinowaną, z rozbudowanymi formami i niemal progresywnym zacięciem. Może tylko produkcja, zwłaszcza w temacie basu, mogłaby być lepsza.

Slayer "Seasons in the Abyss" (1990) – trochę podobnie, jak panowie z pozycji wyżej. Nie stracili agresji ani impetu, ale, że się tak wyrażę, wyszlachetnieli. Melodia „Dead Skin Mask” jest niemal przebojowa, a utwór tytułowy to, jak na nich, wręcz suita.

Faith No More "Angel Dust" (1992) - mistrzowsko połączyli metal z rapem. Choć twardogłowi fani obu tych gatunków powiedzą, że ani to prawdziwy metal, ani prawdziwy rap. A oni jeszcze dodali klawisze. I do tego Mike Patton – człowiek który potrafi zaśpiewać wszystko i na każdy sposób.

Kyuss "Welcome to Sky Valley" (1992)  – pustynny, przytłumiony ciężar o niemal psychodelicznej aurze. Na gitarze Josh Homme, ale wartością dodaną, dla której wolę Kyuss od Tej Kolejnej Słynnej Grupy Josha jest John Garcia na wokalu.

Alice in Chains "Dirt" (1992) – Że co? Że grunge to nie metal? Tak, wiem, harley to nie motor, a piwo to nie alkohol. Riffy jednak ewidentnie ze szkoły Black Sabbath, a wokalne duety Cantrella i Staleya jednocześnie brudne i piękne. Kompletu dopełniają depresyjne teksty, zwłaszcza te, w których uzależniony od narkotyków główny wokalista opowiada o sobie i swoim życiu.

Nine Inch Nails "The Downward Spiral" (1994) – piękno w autodestrukcji. Wraz z Trentem Reznorem i jego bohaterem , przy industrialnym hałasie, pogrążamy się coraz głębiej w otchłani rozpaczy. Aż do „Hurt”, jednego z utworów wszechczasów.

Armia "Triodante" (1994) – wędrujemy w odwrotnym kierunku niż przed chwilą. Budzyński wciela się w Dantego i prowadzi nas z Piekła do Nieba. Przy dźwiękach metalowych riffów o iście symfonicznym rozmachu.

Killing Joke (2003) – spotkanie legendy nowej fali z legendą grunge’u zaowocowało najlepszą płytą Killing Joke od lat, ostrzejszą i agresywniejszą niż wszystkie poprzednie. A pierwsze wejście bębnów („Listen to the drums!”) wgniata w ziemię.

Mastodon "Crack the Skye" (2009) – dowód, że mimo plotek, metal ani nie umarł, ani nie pogrążył się w kopiowaniu tych samych schematów. Inspirując się w równej mierze klasycznym metalem, co rockiem progresywnym, czterej panowie z Atlanty udowodnili, że sporo jeszcze w tym nurcie można powiedzieć.

poniedziałek, 18 marca 2013

47. Pippin: David Bowie, The Next Day




Ocena: * * * 1/2


Chyba mało kto wierzył. Ja też raczej nie. Milczał dziesięć lat, ze zdrowiem bywało niewesoło, miał swoje prywatne życie. A jednak – w styczniu, w dniu swoich urodzin David Bowie ni stąd, ni zowąd opublikował nowy utwór i zapowiedział, że już na przedwiośnie nowa płyta.
Najpierw zatem mieliśmy „Where are we now?”. Pochylmy się nad tym utworem z dwóch perspektyw. Po pierwsze – muzyka. Ballada. Nawet bardzo ładna. Ale od razu niepokój – już trzy ostatnie płyty były nie dość, że spokojne, to jeszcze raczej średniawe. Zatem – kurczę, piosenka zacna, ale znów będzie nudził? W końcu jak płytę zapowiada balladka, to jakiejś petardy nie ma się co spodziewać. Na szczęście drugi singiel rozwiał obawy. Ważniejsza wszakże jest treść rzeczonego „Where are we now?”. Oto bowiem David wraca do Berlina, do miejsca, gdzie mieszkał i gdzie powstały jego najlepsze (zdaniem wielu, w tym wyżej podpisanego) płyty. Odwiedza stare śmieci i z perspektywy dwudziestu kilku lat duma – co nam zostało z tamtych lat? Gdzie teraz jesteśmy? Dociekliwi poligloci mogą się wsłuchać w dość pocieszny akcent, z jakim Bowie wymawia nazwy niektórych miejsc w stolicy Niemiec.
Nie jest to jedyna na nowej płycie wycieczka do czasów berlińskich. Są jeszcze dwie, acz tym razem już tylko muzyczne. Po pierwsze „Love is lost”, z wkręcającym się w głowę basowo-klawiszowym motywem, niczym wyjętym z pierwszych stron „Low” i „Heroes”. Po drugie, zamykające album, „Heat”. To już z kolei powrót do drugich stron tych albumów. Do klawiszowych, awangardowych powolnych impresji. Różnica tkwi tylko w tym, że „Heat” nie jest czysto instrumentalny ani nie oferuje nam wokaliz w nieistniejącym języku. Tekst i śpiew są jak najbardziej klasyczne, choć w głosie Davida mogłoby być nieco mniej patosu.
To najciekawsze fragmenty płyty. A reszta? Reszta kojarzy mi się najbardziej z „Black Tie, White Noise”, który był albumem już nie popowo-osiemdziesionowatym, a jeszcze nie elektronicznym wybuchem „1. Outside”. Był czymś pomiędzy i taki jest też „The Next Day”. Piosenki nań (tak, „piosenki” to idealne słowo – żadna nie osiąga pięciu minut) są podelektryzowanym poprockiem, całkiem melodyjnym czy wręcz przebojowym, jak najbardziej przyjaznym radiu, utrzymanym w tempach średnioszybkich, z jednym wyjątkiem, w postaci kolejnej ładnej ballady – „You feel so lonely you could die”. Instrumentarium typowo rockowe, z rzadka urozmaicone saksofonem barytonowym, czy zaaranżowanymi smyczkami. Bowie nie odkrywa nowych terytoriów (ale kto twierdzi, że musi?), za to serwuje nam swoisty przegląd swej dotychczasowej twórczości – sprawne ucho wyliczy, który utwór z którym etapem kariery się najbardziej kojarzy (będzie tego masa, zapewniam) i w których momentach wydaje się nam, że już słyszeliśmy u Davida, czy to tę melodię („How does the grass grow?”) czy to ten motyw muzyczny („I’d rather be high”). Swoistym przegięciem jest w tym temacie otwierający album utwór tytułowy, który brzmi jak odnaleziony po latach bliżniak „Beauty and the beast” – otwarcia „Heroes”.
Ale co tam. Grunt, że ciągle nie zdziadział.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Trzy utwory berlińskie.
2. Najgorszy moment: Bowie wydał płytę! Nie mam serca zbytnio marudzić.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Valentine’s Day” to popularne Święto Zakochanych. Tanio się wykpiłem z tego punktu, prawda?
4. Skojarzenia muzyczne: Są dwa. Na początku „Valentine’s Day” melodia przypomina „Być tak blisko” Kasi Kowalskiej. A riff „Dancing out in space”, nie dość, że trochę Cure'owy, to może się kojarzyć z riffem utworu „My Grave” zespołu Morbid Blood. Zespół ów istniał w moim mieście rodzinnym, a kapela, w której ja grałem, dzieliła z nimi gitarzystę i gitarę basową.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ciągle moim pierwszym skojarzeniem jest „Where are we now?”. Czyli wiadomo – znajdujemy jakiś ważny etap swojego przeszłego życia, i wracamy do niego myślami. Albo i fizycznie.
6. Ciekawostka: W ramach gruntownych przygotowań do napisania niniejszego tekstu, odbyłem jakieś dziesięć godzin temu spacer po polskich śladach Davida Bowie. Czyli, jak się domyślacie, przeszedłem się z dworca Warszawa Gdańska na Plac Wilsona i z powrotem.
7. Na dokładkę okładka: Estetycznie raczej brzydka, ale sam pomysł kapitalny.