wtorek, 31 maja 2011

03. Basik: Rowland S. Howard, "Teenage Snuff Film"

Rowland S. Howard - Teenage Snuff Film
Ocena: * * * * 1/2
Napełniam do połowy szklankę Jackiem Danielsem i odpalam ostatniego amerykańskiego Camela. Płyta rusza. „You’re bad to me like cigarettes / But I haven’t sucked enough of you yet” – pierwsze słowa zaśpiewane przez Rowlanda S. Howarda przesączają się przez dym. “I’ve lost the power I had to distinguish / Between what to ignite and what to extinguish”. Jego głos to wywołująca dreszcze mieszanka emocji: rezygnacji i akceptacji. Bez wyrzutów skierowanych przeciwko światu, bez globalnych nihilistycznych wizji i nieukierunkowanego gniewu. To słychać w jego głosie – wie, że to on jest odpowiedzialny. Dojrzałość tekstów wprost poraża. Nie ma miejsca na użalanie się nad sobą a zamiast wylewności jest wręcz poetycka spowiedź. Postanowienie poprawy nie istnieje. Jest za to palące pożądanie oczyszczenia.
Każdy kto dotarł do bieżącego akapitu pewnie myśli, że mamy do czynienia z kolejnym singer/songwriterem – nudziarzem grającym na pudle. I właśnie mówię: Pudło! Niesamowite teksty i głos Rowlanda to tylko jedne z aspektów dla których tą płytę trzeba przesłuchać. Na „Teenage Snuff Film” instrumentalnie wspomagają go rodacy Brian Hooper (z Beasts of Bourbon) oraz Mick Harvey (…naprawdę muszę pisać skąd? Weź, sam się dowiedz). Z jednej strony post-punk od lat płynący w żyłach muzyków w postaci sprzężeń oraz chłodnych pochodów basowych (genialny „Exit Everything) z drugiej stonowany „amerykański” (chyba miałeś na myśli „australijski”) blues/rock z gitarami na głębokich pogłosach i tremolo (jak „She Cried”) a końcówka płyty czyli „Sleep Alone” to już rasowy noise. Żeby rozładować dość gęstą atmosferę dostajemy smaczną whisky-rockową przeróbkę „White Wedding” Billy’ego Idola.
Na tej płycie współistnieją prawda i brud bez grama tandety, teatru i wymuszonego dramatyzmu. „Oczyszczenie” to słowo klucz a podane w tak szczerej i wciągającej oprawie poruszają nawet największego twardziela. Jak dużo takich płyt zanotowała historia, co? Łyk!

1. Najlepszy moment: „Dead Radio”, „Breakdown (and then…)”, „Exit Everything” i „Sleep Alone”
2. Najgorszy moment: Słabych momentów po prostu brak jednak nie wszystkie utwory sięgają intensywnością i przebojowością wyżej wymienionych.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Brutalnie szczery tekst „Sleep Alone” nawiązuje do książki Louisa Ferdinanda Celine’a pt. „Podróż do kresu nocy”: „This is the journey to the edge of the night / I’ve got no companions only Celine on my side”.
4. Skojarzenia muzyczne: Gdyby Nick Cave And The Bad Seeds zamiast płyt „Let Love In”, “Murder Ballads” oraz “The Boatman’s Call” nagrali tylko jedną to brzmiałaby właśnie tak! Oczywiście nie ma się co dziwić ze względu na wspólną, bogatą przeszłość muzyków.
5. Kontekst: W pierwszej dekadzie XXI wieku Rowland S. Howard właściwie zniknął ze sceny ograniczając się do okazjonalnych występów. W październiku 2009 r. powstała druga solowa płyta „Pop Crimes” również warta uznania. Muzyk zmarł trzy miesiące później.
6. Ciekawostka: Rowland S. Howard zagrał jako muzyk występujący na scenie w trzech filmach: kultowym „Niebie nad Berlinem” (z Crime & City Solution), nieznanym „In Too Deep” (z Hugo Race) oraz gównianej ekranizacji książki Anne Rice „Królowa Potępionych” (wampir-gitarzysta).
7. Na dokładkę okładka: Imię artysty użyte w dopełniaczu w połączeniu z tytułem tworzy: „Rowland S. Howard’s Teenage Snuff Film” i sugeruje, że mamy do czynienia z plakatem filmu pokazującego prawdziwe tortury i inne okrucieństwa w reżyserii Howarda. W przenośni – reżysera swojego własnego (i nie tylko) nieszczęścia. Mocne!

03. pilot kameleon: Rowland S. Howard "Teenage Snuff Film"

Ocena: *****

Niezbadane są wyroki losu. Z wybitnej formacji jaką było The Birthday Party wyłania się inna wybitna formacja, czyli Nick Cave & The Bad Seeds. Nie wszyscy jednak wskoczyli do nowej łajby. Zespół The Bad Seeds pod przewodnictwem charyzmatycznego lidera przez lata wyznaczał nowe standardy oraz był ceniony zarówno przez słuchaczy, jak i krytykę. Rowland Howard, który wybrał własną łódkę był przez te lata również aktywny, ale pozostawał raczej na uboczu. Po różnych duetach i grze w mniej znanych zespołach nagrał płytę solową. Płytę którą można postawić w jednym szeregu z najwybitniejszymi dokonaniami Nicka Cave’a & The Bad Seeds.
Przy pierwszym odsłuchu „Teenage Snuff Film” może wydawać się albumem spokojnym. To jednak tylko pozór. Kompozycje z tej płyty skrywają w sobie niesłychane pokłady emocji. Howard zaprezentował dziesięć intensywnych utworów mocno osadzonych na grze zdyscyplinowanej sekcji rytmicznej. Na tej bazie nadbudował dwa kolejne elementy. Po pierwsze smutny i jednostajny głos, a po drugie gitarę pełniącą w nagraniach kilka funkcji. Punktem wyjścia dla tego instrumentu jest charakterystyczny, najczęściej prosty temat. Zawsze o unikalnym brzmieniu, bardzo często podany z użyciem tremola. Elementem środkowym są swobodne, niesłychanie świeże, często dysonansowe solówki grane emocjonalnie, a nie zaplanowane dźwięk po dźwięku. Punktem dojścia bywają fenomenalne, pełne emocji sprzężenia. Nie zagarniają one nigdy całej przestrzeni utworu, są raczej plamami rozsianymi po całej płycie. Ich pojawienie się można porównać do włączenia turbosprężarki. Żarliwość tej gry jest nie do opisania. W tej materii Howard osiąga poziom mistrzowski zarezerwowany dla Jimiego Hendrixa, Roberta Brylewskiego czy Thurstone’a Moore’a. Dodać należy, że surowość płyty zostaje ogładzona częstymi podbarwieniami klawiszowymi oraz akcentami smyczkowymi.
„Teenage Snuff Film” nie jest płytą pojawiającą się w rankingach muzycznych, jej tytułu nie wymieniają dziennikarze, do inspiracji solową twórczością Howarda nie przyznają się znani muzycy. Perła pozostaje w ukryciu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Płyta ma same najlepsze momenty, ale jak włączyłem sobie kilka utworów w wykonaniu live, gdzie na scenie było tylko trio, to zabrakło pojęć na wyrażenie tego wszystkiego.
2. Najgorszy moment: 1. Świadomość, że tej płyty nie sposób kupić w Polsce za ludzkie pieniądze. 2. Świadomość, że Rowland S. Howard nie żyje.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Odejmij z „Pulp Fiction” cały humor i utrzymaj wysoki poziom filmu. Teraz spróbuj do tego dopasować muzykę. „Teenage Snuff Film” będzie idealne.
4. Skojarzenia muzyczne: Dorobek Howarda wyrasta z tradycji postpunkowej. Tej samej, z której wyszło The Bad Seeds.
5. Kontekst. Wybierz ulubiony album Nicka Cave’a & The Bad Seeds i uświadom sobie, że „Teenage Snuff Film” jest na tym samym poziomie.
6. Ciekawostka. W filmie „Queen Of The Damned” (pol. “Królowa potępionych”, reż. Michael Rymer, 2002) Howard wciela się w rolę wampira z gitarą.
7. Na dokładkę okładka. Howard był brzydki. Tutaj próbuje zakryć swoją powierzchowność kolorem niebieskim.

03. Pippin: Rowland S. Howard, Teenage Snuff Film












Ocena: * * * * 3/4

Rowland S. Howard? Ki diabeł? A, gitarzysta z The Birthday Party? Dobra, więcej rekomendacji mi nie trzeba. Słucham.
Cóż to jest za płyta! Ładunek emocjonalny w niej zawarty wręcz poraża i niejeden twardy mężczyzna przy niej rozklei się zupełnie. Utwory płyną sobie jeden po drugim, w zasadzie dość spokojnie, czasem tylko lekko przyspieszając, ale jednocześnie jeden po drugim wprowadzają w coraz większą melancholię. Gitara, bas, perkusja i klawisze – czasem imitujące sekcję smyczkową (a może to prawdziwa sekcja, tylko nieuwzględniona w opisie płyty?), a do tego niski, smutny głos Howarda i takież teksty. O utraconej miłości i zmarnowanym życiu. „I burnt your clothes”, „Exit everything”, „Sleep alone” – tytuły mówią same za siebie. The Birthday Party pamiętamy jako grupę szaloną, pełną chaotycznych dysonansów, zwłaszcza w partiach gitar, ale echa tego znajdziemy na tej płycie głównie w ostatnim utworze. Co nie znaczy, że są tu tylko ładne ballady – mimo że melodie urzekają, wszystko podszyte jest niepokojem i bardzo ponurym nastrojem, a gitara też gra tak, że niepewnie rozglądamy się dookoła; chyba że zanurzyliśmy się już w tej atmosferze zupełnie i nie interesuje nas, co dzieje się poza nią. Zaznaczmy, że Howard uraczył nad też dwiema przeróbkami. „White wedding” Billy’ego Idola w walczykowatym rytmie zwraca uwagę, ale „She cried”, popowy, choć w oryginale bynajmniej nie słodki, hit z lat sześćdziesiątych, jest chyba wręcz dnem dołu.
Fantastyczna jest ta płyta, chociaż chyba lepiej nie słuchać jej zbyt często, bo zaowocować może to stanem zbliżonym do depresji. A że nieznana szeroko w świecie? Co z tego, dobrze czasem jest egostycznie mieć jakiś skarb tylko dla siebie i grupy wybranych.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment I’m bigger than Jesus Christ w „Autoluminescent”
2. Najgorszy moment – jednak „White Wedding”. Mimo że przearanżowane i tak mocno kojarzy się z oryginałem i niespecjalnie pasuje.
3. Analogia z innymi elementami kultury – „Zostawić Las Vegas”, „Stracony weekend”, „Pętla”. Brzydko mówiąc, filmy o smutnych pijakach.
4. Skojarzenia muzyczne – Nick Cave, Bauhaus, Tom Waits, duchowe pokrewieństwo ze starym The Cure... Wszystko co pięknie smutne i ponure.
5.       Kontekst – samotny albo z przyjacielem wieczór męskich rozmów, wspomnień i refleksji nad życiem przy butelce wina. Niekoniecznie jednej. Albo niekoniecznie wina.
6. Ciekawostka – drugą gitarę, perkusję i klawisze obsługuje Mick Harvey. Przed państwem 40% The Birthday Party po ponad piętnastu latach od rozpadu.
7. Na dokładkę okładka – trochę bohomaz, ale miało być mrocznie, jest mrocznie.

03. Azbest: Rowland S. Howard "Teenage Snuff Film""

Rowland S. Howard - Teenage Snuff Film

Ocena: * * * * *

Rowland S. Howard długo kazał czekać na swój solowy debiut. Przez ponad dwadzieścia lat na scenie zdążył grać z Boys Next Door/The Birthday Party, Crime and the City Solution i These Immortal Souls. A to tylko te najważniejsze projekty. Była tez cała masy drobniejszych, jednorazowych wyskoków. Samodzielne koncerty zdarzało mu się grywać jeszcze w latach osiemdziesiątych. Pełen album nagrał dopiero pod koniec kolejnej dekady. Na jego potrzeby zwołał sekcje rytmiczną w której znaleźli się Brian Hopper (The Beasts of Bourbon) i Micka Harvey (wiadomo).
Powstało dziesięć piosenek – dość mrocznych i smutnych, ale nie depresyjnych. W tym znalazły się również dwie przeróbki: „White Wedding” Billy'ego Idola oraz „She Cried” Shangri-Las (w oryginale zatytułowana „He Cried”). Dobór utworów nietypowy, ale przearanżowane (zwłaszcza „She Cied”) doskonale dopasowały się do reszty materiału.
Porównania z Nickiem Cave trudno uniknąć i to nie tylko ze względu na stare czasy. Obaj panowie poruszają się w stylistyce wywodzącej się z post-punka, ale sięgającej również po bluesowe korzenie (bywa to nazywane punk bluesem). „Teenage Snuff Film” jest jednak bardziej kameralny niż nagrania The Bad Seeds. Tylko trio – gitara-bas-perkusja i z rzadka wzbogacona dodatki w rodzaju smyczków czy organów. Lecz mimo to nie jest ascetycznie. Gra Harveya jest niebanalna – może się kojarzyć z perkusyjnym bitem Phila Spectora.
Ale to nie on jest tu najważniejszy. Rowland S. Howard w czasach The Birthday Party zasłynął z wplatania w muzykę gitarowego hałasu, a zwłaszcza z niezwykle kreatywnego użycia sprzężeń gitarowych. Z biegiem czasu jego styl stał się znacznie szlachetniejszy, ale na szczęście nie stracił pazura. Na „Teenage Snuff Film” gra oszczędnie i z wyczuciem, ale w żadnym razie delikatna\ie. Wciąż jest „Wild at Heart” i potrafi przyłożyć. Doskonale jednak odnajduje się tez w innej konwencji. Te wszystkie sprzęgi i inne hałasy nie zniknęły z jego muzyki. Są użyte dużo subtelniej i bardziej na drugim planie. Raczej wzbogacają brzmienie utworu i dodają przestrzeni niż stanowią sam w sobie gitarowy atak. Inaczej jest z wieńczącym płytę „Sleep Alone” - tam tego typu dodatki są obecne przez cały czas i wyraźnie zaznaczają swoją obecność. W miarę trwania utworu odgrywają coraz większą rolę, a ostatnie dwie minuty to już wyłącznie hałas.
Warto tez wspomnieć o kwestii wokalnej. Głos Howarda nie robi dobrego wrażenia – jest nosowy, chwilami zbliżający się do mamrotania. Daleko mu do Cave'a i teoretycznie powinno to psuć efekt. Jednak paradoksalnie dodaje to piosenkom autentyczności.
Doskonała płyta.

Kwestonariusz:

1. Najlepszy moment: gitara Howarda
2. Najgorszy moment: dostępność płyty
3. Analogia z innymi elementami kultury: W „Sleep Alone” pojawia się nawiązanie do „Podróży do kresu nocy” Celine'a.
4. Skojarzenia muzyczne: Blisko The Bad Seeds
5. Kontekst: Idealny podkład do samotnych rozmyślań przy wódzie na temat „ależ spierdoliłem sobie życie”
6. Ciekawostka: Najbardziej zadziwiło mnie, że o śmierci Howarda informował nawet Onet
7. Na dokładkę okładka: W ślad za tytułem płyty oprawa graficzna stylizowana stylizowana jest na plakat filmowy

poniedziałek, 16 maja 2011

02. Basik: Aya RL ,"Niebieska"








Ocena: * *

W ekstremalnych odmianach nurtów muzycznych bardzo łatwo przekroczyć niewidzialną linię pomiędzy tym, co przekonujące i wciągające a czymś zupełnie przeciwnym. Dajmy na to ultra leśno-pogański black, który raz może pachnieć mistycznym mchem i hubą a innym razem gównem pozostawionym za krzakiem jagód (z obowiązkową chusteczką). Albo brutalny death często pozostawiający słuchacza znudzonego z poważnymi podejrzeniami, że zespół składa się z muzycznych analfabetów.

Co mają powyższe przemyślenia do drugiego album Aya RL? Moja obserwacja nie dotyczy tylko i wyłącznie muzyki metalowej. Nowa fala jak i post-punk w odmianie ekstremalnej (ekstremalnej emocjonalnie a nie przez „mocne uderzenie”) to nierzadko muzyka z jedną niesforną nogą, która chce przekroczyć ową krawędź. Gniew, frustracja i egzystencjalny nihilizm podawany bez szaleńczej szczerości, abstrakcyjnych tekstów i eksperymentowania jest oczywiście nudą. Gdy szaleństwa jest jednak za dużo robi się śmiesznie i groteskowo. Zachowanie swoistej (nie)równowagi powiodło się Variete czy też „nowej” Siekierze. Aya RL na „Niebieskiej” nie miała tyle… chciałoby się powiedzieć szczęścia, ale chyba jednak talentu. Utwory, które – jak mniemam – w zamyśle muzyków powinny zionąć czarnym dymem i rzygać smołą są po prostu w większości kiczowate i drażniące. Kolejny grzech to zestawienie „groźnych” post-punkowych numerów z figlarnymi, pastiszowymi pioseneczkami. No, bo jak taki apokaliptyczny „Za chlebem” ma się do nieudolnej inspiracji artystą-poprzednio-znanym-jako-Prince w „Prinsim sercu” (brawo za tytuł, osrałem sobie całą zbroję).

Nieudana to płyta, choć mogło być inaczej. Takie rzeczy jak „Sabotaż” czy „Moje on” mają spory potencjał i nawet w pewien sadomasochistyczny sposób podobają mi się. I co z tego? Dobre piosenki (korzystając z klucza S/M) nie wypełniają nawet połowy płyty.


Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Nie wiedzieć czemu bardzo lubię tekst „Sabotażu” a szczególnie frazę „Odbyt moich marzeń”.
2. Najgorszy moment: To nie jest tylko „moment”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Aztecki” symbol słońca na okładce. Instrumentalny „Waltera pamięci rapsod żałobny” nawiązuje tytułem do poezji Norwida. Dlaczego?
4. Skojarzenia muzyczne: Oszczędność aranżacji z Cabaret Voltaire (oczywiście gdzie im tam do nich), brzmienia – Kraftwerk dla ubogich.
5. Kontekst: Dzięki tej płycie sięgnąłem głąbiej w polską nową falę ’80 i znalazłem sporo dobroci. Do tego sprawdziłem gdzie jest Fiji.
6. Ciekawostka: Do „Prinsiego serca” został nakręcony teledysk! Ale jaja! Tańczy Edyta Kozak, choreografka, obecnie szefowa fundacji Ciało/Umysł (jest i coroczny festiwal o tej samej nazwie).
7. Na dokładkę okładka: Słoneczko kojarzące mi się z symboliką aztecką nad ciemną sylwetką dużego miasta, czyli jednym słowem „Ameryka” stara i nowa. Proste nawiązanie do tekstu „Za chlebem”. Bardzo brzydka, ale pozostająca w pamięci.

02. pilot kameleon: Aya RL, "Niebieska"

Ocena: * *

W połowie lat osiemdziesiątych w Polsce zostały wydane dwie znaczące płyty, których kolorystykę zdominowała barwa czerwona. Mam na myśli debiutanckie albumy Siekiery oraz Ayi RL. Obie, pomimo swej jednobarwności, niosły ze sobą wielość muzycznych pomysłów. Kilka lat później przy drugiej płycie Aya RL postanowiła pozostać przy jednolitej kolorystyce i za kolor dominujący obrała niebieski. Efekt niestety pozostawiał wiele do życzenia.
Drugi album Ayi RL to dla mnie jedno z większych rozczarowań muzycznej sceny lat osiemdziesiątych. Po odkrywczym i nowatorskim materiale zespół nie potrafił stworzyć dzieła o podobnej sile wyrazu. Słuchacze otrzymali natomiast prawie 40 minut materiału przez który w zasadzie trudno przebrnąć. Całość można oddać za pomocą równania: „Czerwona” Aya RL minus inwencja, nowatorstwo, co daje „Niebieską” Ayę RL. Redukcja wartościowych elementów wzmocniona wyraźną chęcią tworzenia hitów daje efekt odwrotny od zamierzonego. Zespół prezentuje niezbyt interesującą mieszankę nowych brzmień, nieciekawych tekstów oraz swoistych antyprzebojów. To ostatnie słowo jest nacechowane pejoratywnie. Kolejnym elementem tej męczącej układanki jest brzmienie. W przypadku poprzedniej płyty mocno archaiczne, ale zrobione z pomysłem i dzięki temu unikalne oraz wciągające. Nietypowe podejście zaowocowało brzmieniem, które się nie zestarzało. „Niebieska” płyta pokazuje już wpływy „nowoczesności”, którą ząb czasu naruszył bez większego trudu. Czysto, klarownie, bez charakteru, typowo dla takiej muzyki tamtego okresu. Dzięki tym wszystkim zabiegom album jest idealnym przykładem muzyki tamtych czasów pozbawionych walorów, które pozwalałyby mu funkcjonować dziś. „Niebieska” płyta jest dla dzisiejszego słuchacza właściwie martwa.


Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Wyciągnięcie płyty z odtwarzacza.
2. Najgorszy moment: Potężny prawy sierpowy na koniec. „Prinsie serce”. Cały utwór zanurzony jest w głębokim mule murzyńskiej muzyki tworzonej przez słowiańską brać. Swoisty drogowskaz dla wielu polskich artystów w latach dziewięćdziesiątych.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Ta muzyka pasowałaby jako soundtrack do filmu „Czarne słońca”. Kult wysiada.
4. Skojarzenia muzyczne: Lekki industrial rock oraz późniejsze dokonania Pawła Kukiza, które tutaj nie są jeszcze wysycone wiejskim ornamentem.
5. Kontekst. Po Ayi Kukiz odpłynął w polski pseudo folklor i odniósł komercyjny sukces, Czerniawski z Ayą eksplorował etno elektronikę i zniknął gdzieś w odmętach następnych płyt.
6. Ciekawostka. Igor Czerniawski stawia album „niebieski” ponad „czerwonym”. („Tylko Rock”, 2/1995)
7. Na dokładkę okładka. „Czerwoną” („Songs For The Deaf”) i „niebieską” („Rated R”) płytę ma na swoim koncie również zespół Queens Of The Stone Age. W tym wypadku jednak „niebieska” jest dziełem wybitnym, natomiast „czerwona” niewiele mu ustępuje. Nieco inaczej jest w wypadku King Crimson. Pierwsza część kolorowej trylogii wyznaczała nowe szlaki, natomiast druga utrzymywała zdobyte wcześniej pozycje. O porażce nie ma mowy.

niedziela, 15 maja 2011

02. Pippin: Aya RL, "Niebieska"












Ocena: * * * 1/2

Aya RL nie kończy się na „Skórze”. Nie kończy się też na tak zwanej „Czerwonej” płycie. Ba, nie kończy się nawet na „Niebieskiej” – ale spragnieni rockowych dźwięków raczej nie mają powodu, by sięgać po późniejsze publikacje zespołu.

Czerwony album to dziś klasyka polskiej nowej fali. Gitary, elektronika i specyficzny śpiew Kukiza wytworzyły bardzo oryginalny nastrój. Na Niebieskim po pierwsze mniej jest gitar. Jarosław Lach opuścił zespół, co odbiło się i na brzmieniu płyty, i na samych kompozycjach, w przeważającej części stworzonych przez Igora Czerniawskiego, ambitnego poszukiwacza nieoczywistych brzmień instrumentów elektronicznych. Wyszła z tego płyta mocno eksperymentalna, awangardowa, będąca nawet jakąś zapowiedzią techno czy raczej industrialu. Brzmienie jest tu brudne, gitary, jak już się odezwą, to zgrzytają przetworzone. Do tego klimatu dostraja się i Paweł Kukiz, który często moduluje głos, czasem krzyczy, czasem wyje, a najczęściej śpiewa niechlujnie, by iść łeb w łeb z takąż muzyką. Inna sprawa, że z tego powodu bardzo często nie można zrozumieć tekstu, mam tak z większością tej płyty. O chwytliwych melodiach też nie ma mowy, jedynie „Ten człowiek z teczką” stara się być jakimś wyjątkiem. Dwa pierwsze utwory („Sabotaż” i „Słoneczko”) to najlepsze wykonanie takiego właśnie schematu. Zakładam, że zabieg ten miał być artystycznym komentarzem do polskiej rzeczywistości końca lat osiemdziesiątych. Ale na Niebieskiej znajdziemy i czysto instrumentalne obrazki („Waltera pamięci rapsod żałobny”) oraz, jakby dla kontrastu, balladowe fragmenty zahaczające wręcz o soul („Prinsie serce”, „Jak ze stali i ze szkła”).

Ciekawy był to eksperyment, ale nie do końca udany. Płyta jest przekombinowana i zbyt awangardowa, a brudny klimat, który tak próbuje hipnotyzować w pierwszych dwóch utworach, potem zaczyna męczyć albo się rozmywa. Do posłuchania głównie dla zaprzysięgłych fanów Czerwonej i zainteresowanych prekursorskim brzmieniem polskiej rockowej elektroniki.'


Kwestionariusz:

1. Na
jlepszy moment: sam początek. Gdy na tle elektronicznych dźwięków wchodzi ostra, ale też komputerowo brzmiąca, gitara.
2. Najgorszy moment: „Waltera pamięci rapsod żałobny”. Lepiej by mu było zostać jednominutową impresją.
3. Analogia z innymi elementami kultury: polskie ulice stanu wojennego. Szaro, buro i ponuro. Nawet Słońce jakieś przybrudzone.
4. Skojarzenia muzyczne: awangardowy rock elektroniczny lat siedemdziesiątych. Brian Eno? Ale gdy dochodzi gitara, momentami robi się wcale niedaleko od dawnych płyt Swans.
5. Kontekst: posłuchaj, młody człowieku, i doceń dzisiejszą rzeczywistość.
6. Ciekawostka: czym podpadł zespołowi manager Walter Chełstowski, że wysyłali go na tamten świat?
7. Na dokładkę okładka: jakby azteckie słoneczko nad ciemnym, ponurym blokowiskiem. W sumie pasuje do muzyki.

02. Azbest: Aya RL, "Niebieska"

Aya RL - Aya RL

Ocena: * *

Osiemdziesionowa elektronika w nieciekawym wydaniu. W połowie drogi między popem a rockiem industrialnym, bliżej jednak tego drugiego bieguna. Tyle tylko, że zbyt mało tu melodii by album był przebojowy, a nie ma tego pazura by zbliżyć się do Front Line Assembly chociażby (że o Young Gods już nie wspomnę). Mimo, że ta muzyka jest monotonna i trudno nazwać ją odkrywczą to sama w sobie jeszcze nie odstrasza.
Sytuacja robi się prawdziwie dramatyczna gdy muzyka styka się z wokalami Kukiza. A ten dyszy, warczy, sapie, krztusi się: wszystko by tylko uniemożliwić słuchaczowi zrozumienie tekstu. Choć może tak jest lepiej. Jeśli uważnie się wsłuchać okazuje się, że są równie bełkotliwe jak interpretacja. Można wyłowić takie kwiatki jak „diabolicznie wielkie ze strachu wszy”. „Wielkie ze strachu”? I w dodatku „diabolicznie wielkie”? W utworach instrumentalnych jak np. „Waltera pamięci rapsod żałobny” czy „Fiji – Where is Fiji” Aya RL tylko nudzi zamiast denerwować.
Płycie szkodzi to, ze jest taka „letnia”, nijaka nawet. Dobra kompozycje nie tak łatwo spłodzić, ale gdyby Czerniawski zechciał mocniej przyłożyć muzyka stała by się strawniejsza. Już w tej chwili nie jest tak znów daleko od „Pretty Hate Machine” Nine Inch Nails. Wyrzucić największe „mięczaki” („Fiji”, „Prinsie serce”), dorzucić trochę ostrych riffów i drapieżniejsze brzmienie. Dobrze by to zrobiło tej płycie. Nawet wokale Kukiza nie raziły by tak w tej konwencji.


Kwestonariusz:
1. Najlepszy moment: refren „Sabotażu”
2. Najgorszy moment: Kukiz w całej rozciągłości
3. Analogia z innymi elementami kultury: Que?
4. Skojarzenia muzyczne: Coś między electropopem a elektroindustrialem
5. Kontekst: niskobudżetowe sf z przełomu lat 80 i 90 ubiegłego wieku. Opuszczona fabryka i robot morderca.
6. Ciekawostka: Panowie drugi raz z kolei nie wymyślili tytułu płyty. Hołd dla Petera Gabriela czy pospolite lenistwo?
7. Na dokładkę okładka: ten kiczyk całkiem zgrabnie pasuje do muzyki