środa, 31 lipca 2013

59. Azbest, Deep Purple "Made in Japan"

Deep Purple - Made in Japan  
**1/2

Nieczęsto zdarza nam się na blogu zająć się płytą będącą - nie bójmy się tego słowa - symbolem. "Made in Japan" przekroczyła już czterdziestkę. Była słuchana, wychwalana i po wielokroć wznawiana. I to w coraz bardziej okazałych wersjach - wszak jedna płyta to zbyt mało by oddać cesarzowi co cesarskie. Na rynek trafiła więc wersja podwójna , a nawet z iście bizantyjskim przepychem potrójna. Lecz czy można się dziwić - to płyta będąca jednym z wzorców do porównywania rockowych koncertówek. Co więcej sprawiła, że jednym z wyznaczników sukcesu w branży muzycznej jest bycie "Big in Japan". A jak lepiej to udowodnić niż błyśniecie w oczy pospólstwu płytą koncertową nagraną w Nipponie? I czy w tej sytuacji można się dziwić, że lud szemrze "Rock is Dead?"
Nie da się ukryć, że daleko mi do bycia entuzjastą twórczości Deep Purple. Mimo mej niechęci do tej stylistyki nie mogę jednak odmówić zespołowi sprawności w tworzeniu całkiem chwytliwych piosenek. Taki otwierający płytę „Highway Star” to rasowy hard rock. Obdarzony solidnym riffem, motoryczny i energetyczny kawałek. Do czasu – gdy muzycy wiedzeni ambicją postanawiają dać upust swemu kunsztowi i wyżyć się w partiach solowych otrzymujemy dramat. Dalekie od wzbudzenia szału w słuchaczu, nic nie wnoszące i kompletnie wybijające z rytmu popisu stają się plagą tej płyty. Jak mawiał Tales z Miletu „wyżej nerek nie podskoczysz”.
I nie twierdze, że domeną rocka muszą być trzyakordowce o strukturze zwrotka/refren. Jest w tej stylistyce miejsce na odlot. Taki Hawkwind, albo Hendrix chociażby... O właśnie Hendrix – czy można zapomnieć jak niesiony energią występu roztrzaskiwał o scenę gitary? A taki Blackmore – też potrafi. Tyle tylko, że uprzednio zamieniając swego Stratocastera na tani model. „Prawie robi różnicę” cytując Wacława Berenta. Jimi był „Wild at Heart”, Ritchie uprawiał teatrzyk dla mas.
A zespół miał swój potencjał i „Made in Japan” mogło stać się naprawdę przyjemną płytą. „Highway Star” czy „Smoke on the Water” doskonale by się sprawdziły w bardziej esencjonalnych trzy czy czterominutowych wersjach, stając się wzorcem bezpretensjonalnego acz porywającego rockowego koncertu. Niestety zespół rozmienia się na drobne i marnuje energię na męczące, wątpliwej jakości i nic nie wnoszące popisy.
Szczytem jest piejący przeraźliwie Iana Gillana. Jego przeszywające skowyty mogą sprawić, że mleko skiśnie w lodówce. Apogeum trafia nas w bębenki przy okazji "Child in Time". Przyjemna balladka, a ten jak nie zacznie wyć jakby mu jaja wkręciło w wyżymaczkę. Jeśli chciał przekazać słuchaczowi jakiego przeszywającego bólu doznaje podmiot liryczny to powinien dać sobie spokój - dokumentnie zniszczył odbiór nieźle zapowiadającego się utworu.
W swej obecnej formie „Made in Japan” jest zaledwie pomnikiem braku krytycyzmu zespołu. Ale czy jest to aż tak niespodziewane? Czołowym dziełem Deep Purple jest wszak „Smoke in the Water” - żelazny (nomen omen – nie bez powodu są typowani jako jedni z ojców metalu) kandydat w plebiscycie na najbardziej toporny riff gitarowy w dziejach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Zbawienna cisza oddzielająca utwory. Ukojenie!
2. Najgorszy moment: „The Mule”. Sześciominutowe solo perkusyjne? Litości!
3. Analogia z innymi element kultury: Tylko Teraz Rock
4. Skojarzenia muzyczne: Trzeba się pogodzić z tym, że to Deep Purple jest wzorcem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zapuszczanie wąsów?
6. Ciekawostka: Rok później ukazał się jeden z najdziwniejszych splitów w historii. Polskie Stowarzyszenia Jazowe wypuściło płytę dzieloną pomiędzy Deep Purple i... Osjana.
7. Na dokładkę okładka: Całkiem gustowna – chyba najmocniejszy punkt wydawnictwa.

59. Basik: Deep Purple, "Made In Japan"



Ocena: * * * *
Pisanie o takich albumach to nie lada wyzwanie. O albumach, o których napisano więcej niż wszystko. O płytach, które zna każdy, nawet początkujący fan rocka. Żeby uniknąć banałów, powtórzeń, nie nudzić. Pomyślcie nawet w tej chwili jak zrecenzowalibyście np. taki „Nevermind”, „Dark Side of The Moon” czy „London Calling”? Ja pocę się na samą myśl, choć nie bez ukrytej ekscytacji. Wstęp trochę od czapy, ale zrozumcie, asekuracja… 
„Made In Japan” powszechnie uznawany jest za jedno z najwybitniejszych wydawnictw koncertowych w domenie rocka. Plakat reklamowy z epoki mówi wprost „We think it is the best live recording ever made”. Nie są to puste przechwałki, choć po latach od nagrania płyty moc tego stwierdzenia naturalnie okrzepła. Oczywiście tutaj „dwa i dwa wciąż daje cztery” – nie więcej i nie mniej. 
Powiedziałbym, że MUSI dawać „cztery”. Zespół rejestrował materiał będąc w u szczytu formy wykonawczej i kompozytorskiej. Następujące po sobie świetne albumy „In Rock”, „Fireball”, „Machine Head” są tu niepodważalnym argumentem. Nie zastosowano tutaj popularnych w nagraniach live overdubów. To, co słyszymy ma być obrazem 1:1 purplowskiego show (podkoloryzowanego brzmieniowo). Dzięki temu obraz ten jest żywiołowy, energetyczny i nie przeszkadza fakt, że utwory pochodzą z trzech różnych koncertów (Osaka – Osaka – Tokio). Dobór utworów to przegląd przez najważniejsze utwory z okresu MK II Purpli. „Smoke on The Water”, „Child in Time” - kto tego nie zna? Szkoda, że na drugi plan zeszły utwory z „Fireball” i „In Rock”. Rozumiem, że „Machine Head” był wówczas świeżynką, rozumiem, że dobrano numery pod kątem urabialności do improwizacji. Mimo wszystko, brakuje więcej reprezentantów z wymienionych na początku albumów a chciałoby się usłyszeć tytułowy „Fireball”, albo gniotący riff z „Into The Fire” (ależ byłby pyszny na tych koncertach!). 
Same utwory występują tu w wersjach odmiennych od oryginałów studyjnych, rozbudowano je o długie fragmenty improwizowane co kiedyś było standardem koncertów rockowych (a już nie jest - niestety). Biegłość muzyków jest rzeczywiście imponująca, choć przyznaję, że kilku momentach ziewnąłem i straciłem koncentrację w wyniku instrumentalnego „przegadania”. Absolutnym anty-faworytem jest absurdalnie długie solo perkusyjne w – zaczynającym się przecież wyśmienicie, niczym superciężka wersja „Tomorrow Never Knows” The Beatles - utworze „The Mule”. Szczęka boli od ziewania. Także w punktach, gdzie blues rockowy groove ustępuje miejsca „klasycznym” zagrywkom oko może polecieć. 
Mielizn podobnego tego typu nie ma dużo, ale to już sprawa wewnętrznej tolerancji. Mimo tych usterek ta płyta to klasa sama w sobie. Zestaw hitów wprost zabójczy a ich szalone interpretacje są najwyższej próby. Łezka się w oku kręci, patrząc na umiejętności, na ten niepowtarzalny styl muzyków na ich zespołowy czuj. Mam wrażenie, że już nikt tak nie gra koncertów, bo na przestrzeni 40 lat rasa instrumentalistów, wokalistów skarlała i uczyniła sto kroków wstecz. Najlepszy album koncertowy? Nie do końca. Wolę zwierzęcość Zeppelinów z “How The West Was Won” lub "BBC Sessions" (wydanych współcześnie, nie w epoce!). Tam ogień trawi kosmosy. Do bardziej zachowawczego “Made In Japan” będę wracać jednak zawsze.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Wybitny album koncertowy. Brzmi wyśmienicie, ma wciągający i niezwykle spójny klimat. No i ta szkoła muzyczna, która już nie wróci… 
2. Najgorszy moment: Części improwizowane nie zawsze wciągające i odlotowe, ale summa summarum nie ma się co czepiać, przecież to wszystko bez większych cięć i nakładek. Uchwycenie momentu. Będąc wtedy w Osace lub Tokio, padłbym na kolana i żarł gruz. 
3. Analogia z innymi element kultury: Myślę, że nagranie tego albumu otworzyło oczy „zachodnim” muzykom i fanom jak ogromnym i chłonnym rynkiem muzyki rockowej jest Japonia. Po dziś dzień. 
4. Skojarzenia muzyczne: brytyjski blues rock z ostrym pazurem i - jakby nie było – zapowiedź heavy metalu (tfu, tfu) a nawet prog metalu (tfu, tfu, tfu) 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: znów, k#@wa nadgodzin.
6. Ciekawostka: Purple na koncertach lubowali się w cytatach, mamy tu na przykład Blackmore’a grającego pod koniec „Lazy” fragment utworu „Midsommarvaka” (1903r) szwedzkiego kompozytora Hugo Alfvena. 
7. Na dokładkę okładka: Z jakiegoś powodu raz obejrzana nie wypada z pamięci. Dobra fota, fajnie dynamiczna.

59. pilot kameleon: Deep Purple, Made In Japan


***3/4

Najwspanialsza koncertówka w dziejach muzyki rockowej? Hasło jak z marzeń. Tymi mniej więcej słowami od ponad czterdziestu lat określa się Made In Japan Deep Purple. Dokładnie tak. Wie to Twój ojciec, stryjek, ich kuzyni i stary twojej byłej dziewczyny, wie również Piotr Kaczkowski i Wiesław Weiss. Dodatkowo, z roku na rok przybywa słuchaczy, którzy balast tej płyty przyjmują a priori. Wiedzą to po prostu wszyscy.
Otóż z palcem w nosie można wymienić kilkanaście koncertówek, które pod wieloma względami kładą Made In Japan na glebę. I co z tego? Możesz wskazywać dłużyzny, możesz punktować przeciętne w gruncie rzeczy fragmenty improwizowanie, możesz też nie przepadać za instrumentalistami tej formacji, ale nie możesz odebrać tej płycie dożywotniej pozycji lidera w tej kategorii wagowej. To punkt odniesienia i wzorzec. Ikony nie można zanegować, nie można jej zignorować, należy się z nią zmierzyć samodzielnie. Złoto na olimpiadzie nigdy się nie dezaktualizuje.
Moje powroty do tego albumu przebiegają w miarę regularnie. Raz na jakiś czas organizm upomina się o porcję klasyki dokładnie w tym konkretnym wydaniu. Posłusznie wykonuję te polecenia utwierdzając się w jednej kwestii. To cholernie porządne wydawnictwo, gdzie wszystko jest wykonane z niemiecką wręcz precyzją i takim wyrafinowaniem. Ot, przyzwoita robota, a teraz możemy iść na browara. I patrząc szerzej przekłada się to właściwie na cały dorobek Deep Purple. Czego by nie pisać, to do tych, moim zdaniem oczywiście, największych prawie zawsze im trochę brakowało, choć aspiracje oczywiście były. Dobre płyty, interesujące koncerty, a błysk geniusza tylko raz na jakiś czas. Gdzieś ta słoma z tych butów zawsze wystawała. Cóż jednak z tego? Z uporem maniaka włączam płytę po raz kolejny i wnikam w ten, jakby nie było, spektakl. Słucham, szukam, sprawdzam. Ba, wychodzę nawet dalej w poszukiwaniu innych wykonań koncertowych tej formacji. Po co? Mam wątpliwości, ale bez przerwy staram się je rozwiać. Próbuję rozpracować ten materiał, znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie tego wszystkiego. I nigdy mi się to nie udało, bo chyba jest w tej płycie coś unikalnego, coś, czego próżno szukać na innych płytach koncertowych. Jest dokument tamtych czasów, tamtych koncertów, i delikatny powiew czegoś naprawdę unikalnego. Boję się użyć słowa magia, ale jak bardzo bym się tego nie wstydził, to zawsze słucham tego z wielką przyemnością.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: to chyba Child In Time, które kilka lat wcześniej radośnie zostało skradzione kapeli It's A Beautiful Day.
2. Najgorszy moment: Przegadanie sporej części materiału.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Niech będą organy Hammonda, istotny składnik brzmienia Deep Purple. Zostały one skonstruowane przez amerykańskiego zegarmistrza Laurensa Hammonda. Ich premiera miała miejsce w 1935 roku.
4. Skojarzenia muzyczne: Można im nawrzucać ile wlezie, ale rozpoznawalność bije co najmniej na 67 mil.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: popijania piwa Oto Mata Ipa z browaru Pinta. Japońskie koneksje w obu wypadkach.
6. Ciekawostka: Jak ktoś ma tyle cierpliwości, żeby zapoznać się z trzypłytowym wydawnictwem Live In Japan, gdzie zebrano większość materiału z japońskich koncertów Deep Purple z sierpnia 1972 roku, to usłyszy, że te występy są do siebie bliźniaczo podobne. Te same zagrywki, te same zabawy czy to z publicznością, czy też między muzykami. I coś, co niby było unikalne okazało się historią powtarzaną każdego wieczora właściwie w ten sam sposób.
7. Na dokładkę okładka: Zawsze ciekawiło mnie czy Gillan faktycznie stukał w te bębenki...

59. Pippin: Deep Purple, Made In Japan

 
Ocena: * * * *


Nie przepadam za płytami koncertowymi. Nie myślcie, że nie lubię chodzić na koncerty, nic z tych rzeczy. Ale co innego bezpośredni kontakt pod sceną, uczestniczenie w święcie (albo i porażce, bo i tak bywa) na bieżąco, z masą innych ludzi, a co innego słuchanie sobie tego potem spokojnie z płytki, w domu czy na spacerze, przy obiedzie albo odrabianiu zadań z matmy. Jest to dla mnie dowód na to, jak diametralnie inaczej ta sama osoba może odebrać jedno zjawisko, zależnie od okoliczności.
Bo gdybym był w 1972 w te sierpniowe wieczory w Tokio i Osace, to kto wie – bardzo możliwe, iż do dziś uważałbym je za koncert życia. Abstrahując od faktu, że nie było mnie na świecie, a nawet gdybym był, to skąd miałbym się znaleźć w kraju cesarza Hirohito – gdybym stał wtedy pod sceną, a Gillan i spółka wyczyniali to wszystko, co wyczyniali, na moich oczach i uszach, to pewnie wpadałbym w zachwyt przy każdym wersie, przy każdej solówce gitarowej, perkusyjnej, nie mówiąc już o zabawach wspomnianego Gillana ze śpiewającą publicznością. Dałbym się porwać panującej euforii i starał się nigdy nie zapomnieć żadnego dźwięku. Bo uprzedźmy fakty – Deep Purple naprawdę potrafiło grać dobre koncerty.
Tymczasem, może i nieco zblazowany, słucham sobie „Made In Japan” na spokojnie i ciężko mi być bezkrytycznym fanem. Bo ta porywająca tłumy solówka w „Child in Time” to przecież jedzie dłuższy czas na pięciu dźwiękach na krzyż, bo Gillan naprawdę, co sam przyznawał, nadrabia ekspresją niesamowicie, ale nie jest w najwyższej swej formie wokalnej, bo ile można słuchać perkusyjnych improwizacji Pace’a w „The Mule” i jak w ogóle znieść „Space Truckin’”, trwające dwadzieścia minut?
Wiem, czepiam się. Bo to mimo wszystko jest znakomity koncert przecież. Zgoda, przydługi, zgoda, utwory rozciągnięte do granic możliwości, zgoda, ortodoksi wyznający jedynie wersje studyjne mają spore pole do narzekań, ale zaznaczmy wyraźnie – daleki jestem od wynoszenia Purpli na szczyty szczytów, jak czynią to w „Tylko Rocku” czy Trójce, ale w latach 1969-1972 chłopaki mieli jednak swoje pięc minut. Mało kto grał z tak porywającą, wręcz mechaniczną motoryką (brawo Glover!), a instrumentaliści i kompozytorzy też nie byli pierwsi z brzegu. No i Japonia – kraj dla muzyki rockowej zawsze łaskawy, z którego wyszła niejedna klasyczna płyta koncertowa czy choćby bootleg. Na „Made in Japan” Purple naprawdę pokazują się z doskonałej strony i kto przedkłada magię chwili, potęgę rockowej improwizacji i ducha koncertowego żywiołu nad chłodną analizę, ten nie zauważy niedogodności, tylko łykać będzie płytę po całości, i te 76 minut (siedem utworów!) nie będzie mu się dłużyć ani przez sekundę. I mimo że śmieszy mnie, jak wszelkie rankingi na koncertowe płyty wszechczasów „Made In Japan” wygrywa bezkonkurencyjnie – to jednak, kurczę, dobry koncert jest. 

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Highway Star” najbardziej konkretny, choć Gillan trochę pieje. 
2. Najgorszy moment: 2/3 „The Mule”. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Franek to jest szatan, Franek to jest szatan, pół Belmonda, pół wielbłąda, made in Japan.” – śpiewała Maryla Rodowicz. 
4. Skojarzenia muzyczne: Odwrotnie, prawie cały świat ciężkiej muzyki kieruje skojarzenia do nich. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Precyzyjna w każdym detalu praca automatów w japońskiej fabryce. 
6. Ciekawostka: Jak słyszę zestawienie słów „Japonia” i „1972” to jednak najpierw kojarzy mi się Wojciech Fortuna, wybaczcie. 
7. Na dokładkę okładka: Bardzo ładne kolorki.

środa, 17 lipca 2013

58. Azbest, Porcupine Tree "Lightbulb Sun"

Porcupine Tree - Lightbulb Sun
***3/4

Steve Wilson to jeden z tych piekielnie pracowitych osobników sprawiających wrażenie jakby był przekonany, że sen czy chociaż odpoczynek to czynności przystające najwyżej kobietom w ciąży. By nie być gołosłownym - w czasie ubiegłego ćwierćwiecza maczał paluchy przy ponad setce wydawnictw płytowych. I nie liczę tu nawet jego dorobku jako producenta. Nie wspominając już dokonań na niwie remasteringu tak stereofonicznego jak i wielokanałowego (w dodatku efekty jego pracy nie wołają o pomstę do nieba co ostatnimi czasy przy wznowieniach nie jest normą). Więc gość tak się stara, flaki sobie wypruwa, a ja nic (napięcie rośnie). Nie miałem jakoś nigdy okazji posłuchać żadnej płyty Porcupine Tree. I stan tej błogiej nieświadomości trwałby zapewne nie wiadomo jak długo gdyby nie Obersturmbannredaktor Basik.
Takoż więc wyrokiem przewrotnego losu stanąłem przed jedną z popularniejszych płyt Porcupine Tree, pochodząca z mniej więcej środkowego okresu (nad)aktywności Wilsona. Nie wiem na ile jest ona reprezentatywna dla całej ich twórczości, ale pokazują się tu jako pogrobowcy klasycznego rocka progresywnego. Z gatunku tych bardziej przystępnych dla słuchacza. Muzyka jest lekka i melodyjna mimo, że utworu nie należą do kategorii tych łatwo wpadających w ucho przy pierwszym przesłuchaniu. Brzmieniowo nie ma tu żadnych rewolucji (jednym wyjątkiem – jak na tak gładki materiał solówki gitarowe są zadziwiająco bliskie metalowi) - dominuje tradycyjny rockowy skład. Oczywiście potrawa doprawiona jest przeróżnymi dodatkami - od całkiem naturalnych jak gitara akustyczna, smyczki czy muśnięcie elektroniki aż po dość niecodzienne wzmacniacze smaku jak tabla, bandżo czy ptasie trele. Są to jednak z umiarem dawkowane ingrediencje nie zmieniające drastycznie smaku dania.
Muzycznie jest lekko i przystępnie, ale tekstowo już niekoniecznie – zdaje się, że Wilson tworząc płytę był świeżo po kryzysie uczuciowym. Chwilami jest całkiem przygnębiająco, a o jego parszywym nastroju sporo mówi to, że „Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled” okrasił samplami z ostatniego „przekazu” sekty Heaven's Gate. Kontrast słowo/dźwięk w tym przypadku był dla mnie zaskakujący. Choć nie tak jak to, że utwór „Hatesong” jakoś jadem nie tryska.
Jestem mało przychylnie nastawiony do neo-progu, ale muszę przyznać, że "Lightbulb Sun" słucha się całkiem sympatycznie. Wilsonowi udało się nagrać muzykę, która mimo swej przystępności nie grzęźnie na mieliznach popu. A z drugiej strony nie przekombinował muzyki i nie jest napuszona, co jest częstym grzechem w tym gatunku. Również materiał jest ułożony w przemyślany sposób – pierwsza połowa płyty to krótsze piosenki, a gdy słuchacz jest już rozgrzany dostaje serie dłuższych, bardziej złożonych kompozycji. Przed pierwszym kontaktem byłem przekonany, że będę wybrzydzał co sił, ale słuchało się zaskakująco przyjemnie. Porządna płyta.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Four Chords That Made a Million"
2. Najgorszy moment: "Where We Would Be" jest najmniej interesujący.
3. Analogia z innymi element kultury: Jak już wspominałem „Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled” zawiera sample ze swego rodzaju listu samobójczego jaki pozostawił po sobie (i nie tylko sobie co gorsza) Marshall Applewhite - przywódca sekty Heaven's Gate.
4. Skojarzenia muzyczne: Późny Pink Floyd, ale w odróżnieniu od oryginału w strawnym wydaniu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Przejście w inny wymiar?
6. Ciekawostka: Steve Wilson ma w zwyczaju grywać koncerty na bosaka.
7. Na dokładkę okładka: Nippońskie wydanie z roku 2008 jest odmienne kolorystycznie - światło jest niebieskie.

58. Basik: Porcupine Tree, "Lighbulb Sun"





**** 1/2

„Six of one a half a dozen
Black guitars and plastic blues
Hide behind a wall of nothing
Nothing said and nothing new”


Symptomy przemiany stylu Porcupine Tree były zauważalne na “Signify” a w pełni eksplodowały na poprzedzającym omawiany longplej “Stupid Dream”. Wraz z nowymi inspiracjami (jak we frazie z „Pure Narcotic”: „You keep me listening to The Bends”, ale też Beach Boys), Steven Wilson porzucił eksperymenty, kosmiczne wielominutowe pejzaże oraz nadmierne pretensje do rocka progresywnego na korzyść formalnie prostych i zwartych kompozycji. Trop ten rozszerza na „LB” łącząc piosenkowy temperament utworów z umiarkowanie rozwiniętymi formami i – przede wszystkim – aranżacjami. Talent Wilsona w pisaniu chwytliwych melodii, czułość na różnorodne barwy, jakie niesie ze sobą dźwięk oraz perfekcyjne połączenie długich i krótkich form osiągnęła tutaj swoje maksimum, czego efektem jest najwybitniejsze dzieło Porcupine Tree.

“I was kissed on the cheek by a cold mouth
While the taxi was waiting like a getaway car
Each second seems like a lifetime
And the cat it's been staring at me all this time”


Odcięcie się od pępowiny progrocka to również zerwanie z małostkowo pojmowaną koncepcyjnością fabularną albumów. Przechodzimy na wyższy poziom. Na koncept globalny, gdzie główna tematyka rozpływa się w idee fixѐe twórcy. Sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa i dojrzewania („Lightbulb Sun”, część A utworu „Last Chance To Evacuate Earth Before It’s Recycled” zatytułowana „Winding Shot”), relacje interpersonalne – tu w różnych stadiach degeneracji („Shesmovedon”, „Hatesong”, „Russia on Ice”), kwestie wiary (część B „Last Chance…”) oraz introspekcje („How Is Your Life Today?”) będą często obracane przez zespół również w przyszłości. Na „LB” charakterystyczne jest rozbicie tekstów na płaszczyzny czasowe: przeszłości – w kontekście naiwności, ale też czystości, przyszłości – rzeczy, które mogłyby się wydarzyć oraz teraźniejszości – stanu zawieszenia pomiędzy pozostałymi dwoma oraz stanu oczekiwania. Prawdą jest, że w warstwie słownej dużo tu stylizacji i – nie oszukujmy się – patosu. Piorunujące wrażenie w „Last Chance…” robi zestawienie naiwnych wspomnień z dzieciństwa ze słowami przywódcy sekty „Heaven’s Gate” odpowiedzialnego za zbiorowe samobójstwo kultystów (ponoć nie umarli a jedynie przeszli przemianę w istotę „wyższą”), w pełnej napięcia części drugiej. Przegięty i pozornie kiczowaty wydaję się tekst zamykającej piosenki „Feel So Low”. Jednak po słowach jak z kiepskiej piosenki miłosnej: „OK you’ve won/ You make me feel so low” Wilson dodaje po cichu „thanks!” natychmiast rozjaśniając atmosferę i puszczając oko do słuchacza w iście brytyjskim stylu. To niejako podsumowanie płyty, gęstej od emocji, ale jednocześnie dającej dystans, a jeśli pojawiają się banały to wiadomo, że to wszystko jest celową stylizacją.

“My head beats a better way
Tomorrow a better day” 


„LB” to dowód na mistrzowsko opanowany songwriting w domenie około rockowej. W kwestii aranżacji wybija się przemyślanie dobrane instrumentarium dające spore spektrum stylistyczne od piosenki na głos i fortepian przez rockowo-psychodeliczne podróże do rozbudowanych pinkfloydowych przestrzeni. Materiałowi nie brak gęstości i wyrazistości nieobecnej u większości spadkobierców prog rocka, który naznaczona jest zarówno personą Stevena Wilsona jak i reszty instrumentalistów. Może i ta płyta błyszczy i mami różnymi pięknymi brzmieniami, ale przede wszystkim czuć, że u podstawy siedzą tu doskonałe i tłuste od treści piosenki.

(wszystkie cytaty pochodzą z omawianej płyty)

Kwestionariusz:
1.  Najlepszy moment: Nie potrafię rozbijać tego albumu na momenty. Rządzi w całości.
2. Najgorszy moment: Piętno Wilsona. Mam wrażenie, że jest to jednak rzecz hermetyczna i znajdzie tyle zwolenników co przeciwników nie mogących zdecydować się czy, aby nie mamy do czynienia z podróbką.
3. Analogia z innymi element kultury: "You're only chance to survive"
4. Skojarzenia muzyczne: „Russia on Ice” to taki „Cortez The Killer” Neila Younga grany przez późny Pink Floyd. „Where We Would Be” z kolei kojarzy mi się z oniryczno-zgiełkliwą działalnością My Bloody Valentine.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: ostatnio do biegania nad Wisłą
6. Ciekawostka: Steven Wilson napisał recenzję „In Rainbows” Radiohead dla meksykańskiej edycji "The Rolling Stone”.
7. Na dokładkę okładka: nie przepadam za stylistyką okładek PT, te abstrakcje pełne wydumanej symboliki nazbyt kojarzą mi się z progresywnymi oszustami. Cóż, płyta ma tytuł „Lightbulb Sun” i jest na niej żarówka. Nic więcej nie jestem w stanie wyciągnąć.

58. Pippin: Porcupine Tree, Lightbulb Sun




Ocena: * * * ½


Porcupine Tree. Dla jednych napuszona nuda, dla innych od lat jedyni godni następcy rocka progresywnego spod znaku Pink Floyd i Genesis. Bliżej mi do tych drugich, ale przy tym założeniu, że Pink Floyd, Genesis i grupka im współczesnych mi w zupełności wystarczają i jeśli już mam coś grzebać, to preferuję progresywne inklinacje Mars Volty czy Mastodon, niż najdoskonalsze nawet powtórki. Jeśli już jednak mam jakichś słuchać, to poproszę Porcupine Tree właśnie, a nie Pendragony, że o „oficjalnych cover bandach” nie wspomnę.
Nie, nie wrzucam beztrosko Jeżozwierzy do wora z napisem „epigoni”, nawet jeśli mieliby w tym worze siedzieć na samym szczycie i być z niego najczęściej wyciągani, jako najlepsi z grona. Nie odmawiam Stevenowi Wilsonowi ani pomysłów, ani talentu. Problem w tym, że uprawia ziemię przeoraną już solidnie przez naprawdę nie byle wyrobników i o oryginalność jest na niej diabelnie trudno. Mimo najszczerszych chęci i niezmierzonej sympatii dla grupy, nie sposób uwolnić się od skojarzeń z całą historią nurtu, gdzie wspomniane dwie gwiazdy to tylko czubek góry lodowej. Dobra, może jest więcej smyczków i ciekawostek elektronicznych, dobra, może gitara momentami pobrzmiewa takim hardrockiem, że „The Nile Song” Floydów to szczyt łagodności.  Ale niech no Wilson zaśpiewa „How Is Your Life Today?” i zaraz myślimy, czy to aby nie Gilmour.
„Lightbulb Sun” jest o tyle reprezentatywną płytą Porcupine Tree, że doskonale ukazuje też muzyczne rozterki grupy – fani powiedzą, że wszechstronność. Znajdują się na niej bowiem, mówiąc jak najprościej, piosenki krótkie i długie. Wśród tych pierwszych wyróżniają się singlowy „Shesmovedon”, z ładną melodią i dwoma dobrymi momentami gitarowymi – riffem na dzień dobry i dłuższą solówką na do widzenia, kolejny, ostrzejszy nieco, przebój, z jakże inteligentnie kpiarskim tytułem, „Four Chords That Made a Million” oraz ascetyczne „How Is Your Life Today?” (głównie fortepian) i „The Rest Will Flow” (głównie tak zwane pudło). Długie kompozycje są dwie – atakujący kapitalnym basem „Hatesong” i rozbudowany „Russia on Ice”, który spokojnie sam jeden może robić za przegląd twórczości Wilsona w pigułce.
Nie braknie płycie ładnych melodii, nie braknie kunsztownych aranżacji ani ujmujących muzycznych nastrojów. Nie jest to też jazda na plagiatach i znanych schematach. O archaicznie brzmiącej produkcji i brzmieniu też absolutnie nie ma mowy – nie jest to żadna stylizacja na przedpunkowe lata siedemdziesiąte. Ale nawet jeśli „nuda” i „przesada” to za mocne słowa – to nie potrafię się przy tej płycie uwolnić od jednej myśli – ja już to chyba gdzieś słyszałem. I to w lepszej wersji.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Niech będzie „Shesmovedon”.
2. Najgorszy moment: Ckliwe „Where We Would Be”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł "Last Chance to Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled"  daje spore pole do skojarzeń z literaturą katastroficzną i postapokaliptyczną. Ale prawda o tym utworze jest dużo bardziej ponura, poszukajcie.
4. Skojarzenia muzyczne: David Gilmour.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jeśli wierzyć samemu Wilsonowi, spora część płyty to wręcz ścieżka dźwiękowa jego rozwodu, ale nie mam zamiaru sprawdzać.
6. Ciekawostka: Na angielskiej Wikipedii główne zdjęcie przy haśle „Porcupine Tree” wzięte jest z koncertu w Poznaniu, w 2007. Byłem na nim, ale zastanawia mnie co innego – czy tego zespołu słuchają głównie w Polsce?
7. Na dokładkę okładka: A znacie miejską legendę o wkładaniu żarówki do pyska?

58. pilot kameleon: Porcupine Tree, Lightbulb Sun


**1/2

Motto:
A jak się oblizują recenzenci! "Co za bajeczna rzecz! Paryż, Paryż - kultura! Jak to zrobione, jak wycyzelowane! Co za maestria (...)".

Wacław Berent, Próchno, s. 77, Wrocław 1998


Notatki na marginesie płyty Lightbulb Sun zespołu Porcupine Tree.

Raz na jakiś czas w branży muzycznej musi pojawić się pupilek publiczności oraz krytyków. Tak, obu tych grup jednocześnie. Najczęściej przyszywa się mu imię Midasa, który czego by się nie tknął, zamienia to w złoto. O kim mowa? Steve Wilson bez wątpienia jest taką osobą. Przez lata, czy to jako lider Porcupine Tree, czy też podczas prac w innych projektach czy też na własne konto dorobił się pozycji, jakiej pozazdrościć może mu wielu. I zrobił to na poletku o tyle niewdzięcznym, że na wskroś snobistycznym. Bo nie ma terenów muzycznych bardziej elitarnych i nasyconych znawcami niż kraina rocka progresywnego.
Prawdą jest jednak, że pośród neoprogresywnej konkurencji równych sobie nie miał. Bo kto niby miałby stanąć z nim w szranki? Clive Nolan? Nick Barrett? To i tak trzecia liga muzykantów... A Dream Theater? Ugh... Może tylko Fish i Marillion ze trzydzieści lat temu mogli przez krótki moment dzielić i rządzić. Na kazirodczym i chorym progresywnym dziedzińcu trudno od lat 80. w górę wskazać kogoś, kto mógłby niepodzielnie nad wszystkim zapanować. Po bogatej siódmej dekadzie prawdziwi włodarze tej stylistyki albo się przebranżowili, albo zaniechali procederu muzykowania. Pozostała pustka, która przez wiele lat pozwalała na to, by jakiś samozwańczy książę przez chwilę posiedział na tronie... Wakat aż się prosił o wypełnienie. No i pozytywistyczną pieczołowitością Steve Wilson zapracował sobie na to, by w końcu zostać niepodzielnym władcą.
Przyznam się, że dorobek Wilsona nie jest mi w całości znany. Były co prawda zakusy na to, by porwać się na ten ogrom, aczkolwiek kilka godzin poświęconych na zapoznawanie się z poślednią według mnie twórczością sprawiło, że odpuściłem. Pars pro toto musi wystarczyć. Znany materiał, w tym Lightbulb Sun, pretenduje do muzyki o poprawnym charakterze. Na plus Wilsonowi trzeba policzyć to, że próbuje odgrzebać space'owe czy też psychodeliczne elementy stylu, a raczej unika plastikowych historii charakterystycznych dla pogrobowców Marillion czy Yes. Odwoływanie się do szlachetniejszej tradycji, choć warte pochwały, nie jest jednak lekarstwem na me bóle. Jednym z podstawowych problemów w tej muzyce są moim zdaniem przede wszystkim kompozycje. Miałkie, rozwleczone, nie posiadające żadnych charakterystycznych wyróżników, bezwyrazowe. Obleczenie wszystkiego w jakiś koncept zapewnia może pewną spójność, ale jest to raczej spójność w nudzie, niż artystyczne działanie o pozytywnym wydźwięku. Również partie solowe, które wydawałoby się, że mają dla tej muzyki kluczowe znaczenie, są bezbarwne jak i cała reszta. Pojawiają się, trwają w nieskończoność, niezauważane znikają. Są również problemy z wokalem. Ten chłopięcy rozmarzony głos, marzenia w sercu, smutek na strunach głosowych... Dodajmy, że produkcja również do wybitnych nie należy. Mowa oczywiście o Lightbulb Sun, bo później bywało pod tym względem lepiej. Cały czas próbujemy dobić do poziomu poprawności i teoretycznej słuchalności. Droga na tron moim zdaniem nadal jest zamknięta. Okazuje się jednak, że tym razem to ja się mylę, bo większość publiki oraz ogrom krytyków pieje z zachwytów. Ba, gdzieś tu pod bokiem wyrasta cała grupa stylistycznych naśladowców Porcupine Tree czy też Wilsona. Ziarno przez niego posiane wyjątkową moc w sobie kryje.
Wyjdźmy jednak dalej, w czasy nam współczesne. Narracja nie będzie pełna jeśli nie wykroczę w dzień dzisiejszy. Kilka lat temu pojawiło się Grace For Drowning, a w tym roku na rynek trafił The Raven That Refused to Sing (And Other Stories). Produkcyjnie majstersztyki sygnowane jako solowe dzieła artysty. Oliwa kapie z głośników. Idźmy dalej. W czasie, kiedy Porcupine Tree tkwi w uśpieniu, solowe albumy Wilsona wbijają się na parnas przy równoczesnym aplauzie krytyki i fanów. Internety również przyjmują kolejne płody artysty w miarę ciepło. Wyjątkowo niepewny barometr w postaci portalu Rate Your Music również jest wyrozumiały. I po raz kolejny sam siebie pytam: Gdzie w tym wszystkim sens? Jak ktoś, kto milion razy odsłuchał klasyczne płyty King Crimson i Genesis, spał z Peterem Hammillem i przytulał Gentle Giant, zna scenę Canterbury, borykał się z dzikimi krautowymi wybrykami, nieobcy jest mu jazz czy nawet muzyka poważna może w sposób szczery wobec siebie powiedzieć: Tak, muzyka, jaką proponuje Wilson jest na takim samym poziomie. Wykwintna, ambitna, odwołuje się do wspaniałych wzorów, jest nadzwyczaj wysokich lotów, może nie nowatorska, ale bardzo wysmakowana, dodatkowo tworzona i grana przez muzyków inteligentnych, a nie zwykłych wyrobników, którzy mogą zagrać wszystko za 200 złotych. Moim zdaniem kompozycje nadal pozostają miałkie, wykorzystanie masy instrumentów, w tym saksofonu, nie daje żadnych pozytywnych efektów. Żadna próba urozmaicenia muzyki nie daje nic prócz kolejnego kleksa dźwiękowego. Zostaję z pustką w głowie. A weźmy pierwszą lepszą Mars Voltę (ortodoksi biorą pod uwagę tylko debiut), wyciągnijmy fragmenty Toola, posłuchajmy formacji Triclops! czy nawet Mastodon. Tam możemy odnaleźć podobne aspiracje, podobne inspiracje, ale filtrowane nieco inaczej. Najprawdopodobniej mentalnie inaczej. Trzeba się inspirować czymś wykraczającym poza teren stricte progresywny (mimo wielkiej pojemności, jest to getto wyjątkowo radykalnie odseparowane). Ta inność wspomnianych grup doprowadza do oryginalności, której doszukać się u Wilsona nie potrafię. Wydaje mi się, że zamknął się w zbiorze progresywnych elementów, który wykorzystany po raz kolejny nie może doprowadzić do budowy oryginalnej budowli. Powiew z zewnątrz jest jedynym ratunkiem. A tego Wilson nie potrafi zagwarantować.
No i co w związku z tym? Jak to możliwe, żeby przeciętniak tak ujął serca wyrafinowanej w gruncie rzeczy publiczności? Czyżby niedobór osobowości we współczesnej muzyce był aż tak wielki, że bez reszty odebrał rozum słuchaczom? A może ja pysznię się swoim oderwaniem nie wiedząc, że leżący obok mnie cekin jest prawdziwym skarbem? Bo należy dodać, że predyspozycje ku temu, by ta muzyka mi się podobała mam. Tylko dlaczego to nie działa?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Próba analizy.
2. Najgorszy moment: Publika zdycha, lecz klaszcze, jak śpiewał Maciej Maleńczuk.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Progresywny ogród rozkoszy.
4. Skojarzenia muzyczne: Progresywny ogród rozkoszy 2.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: próby zrozumienia gustu innego człowieka.
6. Ciekawostka: 1. Kiedyś, w dawniejszych czasach, ktoś mi powiedział, żebym posłuchał produkcji Wilsona. Usłyszałem zapewnienie, że bankowo mi podejdą. 2. Po mołdawsku Porcupine Tree znaczy "Daj Pan trzy". A ja nie dam...
7. Na dokładkę okładka: Był sobie chłopiec.