środa, 30 listopada 2011

15. Basik: Mazzy Star, "So Tonight That I Might See"

Mazzy Star - So Tonight That I Might See

Ocena: * * * * *

Szanowne Panie! Szanowni Panowie! Przed wami jedna z płyt będących odpowiedzią na odwieczne pytanie, dlaczego inne dekady muzyczne mogą giąć bagietę latom 90. Płyta piękna od stóp do głów. Tajemnicza. Urocza.
Od strony kompozycji jest to muzyka sięgająca do języka lat 60. – psychodelii, bluesa i folk rocka, ale wykorzystująca go w bardzo naturalny sposób. Można powiedzieć, że jest tu trochę z klimatu Velvetów albo The Doors, ale drugiej takiej płyty nie słyszeliście w życiu. Powiecie, że nie jest to żadna nowość, bo przecież w latach 80. taki nurt istniał już prężnie w szufladkach (jakże zacnych!) opisanych karteczkami dream pop czy shoegaze, ale i tak będę się upierał, że swoje najlepsze najlepsze perły wydobył na świat trochę później. Patrz: Slowdive na Wyspach, Mazzy Star za Atlantykiem. Inna rzecz, że przecież gitarzysta i kompozytor Steven Roback (robak, ha-ha) udzielał się wcześniej w Rain Parade oraz Opal, czyli współtworzył ową ejtisową niszę muzyczną.
Wracając do albumu. Utwory powalają pięknem ekspresji głosu Hope Sandoval jak i gry instrumentalistów. O jakiejś sztucznej elegancji nie ma mowy, Mazzy mówi do Ciebie szczerze. Muzyka jest relaksująca, ale nie bezrefleksyjna. Jest refleksyjna, ale słuchając jej nie myślisz o rzeczach przygnębiających. Urzeka leniwą atmosferą. Narkotyczną, ale to dobre narkotyki, po których widzisz wszystko... może nie jaśniej, nie koniecznie weselej czy też bardziej smutno, ale jakoś tak lepiej, z nadzieją.
Albo inaczej – to jest jak miłość, zauroczenie i wszystkie reakcje umysłu z tym związane. Za każdym razem słuchając „So Tonight That I Must See” czuje się jakbym powoli wstawał ze snu. Bardzo powoli. Leniwie, przyjemnie, bez stresu. Kocham tą płytę.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Wszystkie utwory to perły, ale kilka to prawdziwe diamenty. „Fade Into You”, „Mary Of Silenie”, „She’s My Baby”, „Into Dust”. Któryś z wymienionych jest na pewno najpiękniejszą piosenką na świecie. Utwór tytułowy wyróżniam dodatkowo za fenomenalny tekst.
2. Najgorszy moment: Płyta nie spodoba się wszystkim, wiem. Na argumenty, że nuda i powtarzalność nie jestem w stanie sensownie odpowiedzieć. Jeśli dasz się wciągnąć to nie ma tu słabych utworów, momentów, chwil, minut czy mgnień oka. Jedyny minus tej płyty to jej hipnotyzująca moc i to, że nie wiesz co się z Tobą działo przez ostatnie 50 minut.
3. Analogia z innymi element kultury: Wpisujemy Mary Of Silence w poczet świetych i błogosławionych.
4. Skojarzenia muzyczne: Myślę, że współcześnie zespołem niosącym ducha Mazzy Star to polski George Dorn Screams. Wiadomo, że dźwięki nie te, ale emocje podobne.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: tego momentu na sekundę przed świtem.
6. Ciekawostka: a) Piosenka „Five String Serenade” została napisana przez Arthura Lee z całkiem znanego „Love”. b) Prawie w każdym tekście pojawia się słowo „rain” i bardzo często „night” c) Poza tym… Mazzy Star powraca po piętnastu latach. Yeah!!! Będzie trasa?
7. Na dokładkę okładka: Jak płyta. Ciepła, tajemnicza, trochę mroczna ale nie ponura.

15. Azbest: Mazzy Star "So Tonight That I Might See"

Mazzy Star - So Tonight That I Might See

Ocena: * * * 1/4

"So Tonight That I Might See" zawiera całkiem przyjemne granie – pogranicze popu i delikatnego rocka z odrobiną psychodelii i folkowych naleciałości. Chwilami pobrzękuje też country – ogólnie płyta brzmi dość „amerykańsko”. Kojarzy mi się z Velvet Underground i to podwójnie. Brzmieniowo przypomina mi trzeci album, ale sam pomysł na granie zbliża je do trasowych utworów z debiutu. Piosenki nie są skomplikowane co w połączeniu z powolnymi tempami czyni je dość hipnotycznymi. Chyba najbliżej stąd do shoegaze, ale brzmienie gitary jest znacznie subtelniejsze. Ogólnie płyta jest raczej zwiewna i ulotna. Ma w tym duży udział ładny głos wokalistki. Bez niego ta płyta nie miała by tyle uroku.
Spokojne i wyciszone granie – wręcz senne. No właśnie... Prawdę powiedziawszy zdarzyło mi się przy niej zdrzemnąć – 6 godzin wyrwane z życiorysu. Jest to swego rodzaju rekomendacja.
Ale zalety płyty przeradzają się w jej słabościami. To granie już w samym zamierzeniu nie miała porywać. Tylko przy płycie trwającej prawię godzinę stwarza problem w przebrnięcie przez nią w jednym podejściu. "So Tonight That I Might See" jest generalnie dość spójna, a utwory nie są specjalnie widowiskowe. Co gorsza te umieszczone w drugiej połowie albumu są wyraźnie nijakie. O ile parę pierwszych utworów robi dobre wrażenie to później zespół traci impet.
Miło się słuchało, ale nie wystarczyło by mnie zachwycić.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Fade Into You"
2. Najgorszy moment: „Blue Light” i „Wasted” najmniej do mnie trafiają
3. Analogia z innymi element kultury: może innym razem
4. Skojarzenia muzyczne: Morbid Angel
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: zasypianie
6. Ciekawostka: jakiś taki nijaki ten zespół – do niczego się nie dogrzebałem
7. Na dokładkę okładka: Fjolet to bardzo ładny kolor, a dziwnie rzadko wykorzystywany na okładkach...

15. Pippin: Mazzy Star, So Tonight That I Might See











Ocena: *** 1/4

Shoegaze, dream pop, indie folk... Pomijając sens wyścigów muzycznych dziennikarzy w tworzeniu coraz to nowych nazw gatunków muzycznych, przyznać trzeba, że te wymienione były akurat całkiem przyjemne. Ładne melodie, urocze brzmienie, a jak jeszcze trafi się dziewczyna na wokalu, to w ogóle pełne zadowolenie.
Mazzy Star nie jest po latach pamiętany jako podstawowy przedstawiciel takich klimatów. „So tonight that I might see” właściwie dobrze tłumaczy, dlaczego. Znajdziemy tu bowiem wszystko to, co w dreampopie (jeśli Szanowny Czytelnik pozwoli, będę się trzymał tej nazwy, bo na którąś zdecydować się wypada) dobre, jak też i najważniejsze jego grzechy. Czyli są nieszybkie tempa, dość łagodne w większości gitary, urozmaicane choćby tamburynami tudzież pojedynczymi dziwnymi elektronicznymi odgłosami, które każą ci co chwilę sprawdzać, czy to dzwoni ci komórka czy dzwonek do drzwi (celuje w tym „Mary of Silence”), naprawdę urzekający głos Hope Sandoval (nawet imię pani wokalistki dobrze współgra z muzyką z tej płyty, prawda?) i trochę usypiające, a trochę hipnotyzujące, lekko nierealne brzmienie całości. Z drugiej strony – im dalej w las tym gorzej albo może nudniej. Utwory stają się zbyt do siebie podobne, linie melodyczne zaczynają się mieszać i rozglądamy się bacznie za jakimś urozmaiceniem. Zaryzykuję tezę, że zespół sam sobie trochę zaszkodził, umieszczając „Fade into you” jako pierwszy utwór na płycie, a nie, dajmy na to, gdzieś w środku, czy nawet na końcu. Po nim jest tylko gorzej. Wspomniany singlowy numer z prowadzącą akustyczną gitarą, jakby rozmytymi pojedynczymi dźwiękami drugiej gitary i zniewalającą melodią to bowiem istne cudeńko – i choćby dla niego warto posłuchać albumu chociaż raz.
Bo miło się słucha dreampopu. Nawet jeśli nikt tam nic nowego nie wymyślił od czasów Cocteau Twins.

1. Najlepszy moment: „Fade into you”. Jeden z najładniejszych utworów nurtu.
2. Najgorszy moment: Wpadek ewidentnych brak, ale odjęcie z drugiej połowy płyty losowo wybranych dziesięciu minut wyszłoby wszystkim na dobre.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Chyba większości rodaków w moim wieku nazwa zespołu kojarzy się z wielkim niedźwiedziopodobnym stworem, który z apetytem wcinał zegarki.
4. Skojarzenia muzyczne: Spokojniejsza odsłona My Bloody Valentine umawia się na jam session z Cocteau Twins.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: faza REM czy inny półsen.
6. Ciekawostka: Fragmenty teledysku „Fade into you” były nagrywane w miejscu, które wcześniej widzieliśmy na okładce „The Joshua Tree” U2. A w ogóle to utwór ów miał dwa teledyski.
7. Na dokładkę okładka: To jakaś nieznana okładka My Bloody Valentine, prawda?

15. pilot kameleon: Mazzy Star, So Tonight That I Might See


Ocena: ***1/2

Mazi był kosmatym zielonym stworem, kosmitą, który lubił konsumować zegarki, a przy okazji uczył młodych telewidzów języka angielskiego. Rzecz działa się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Podobnie jak większa część historii amerykańskiego zespołu Mazzy Star. Maziego wtedy znałem, a o Mazzy Star nie miałem zielonego pojęcia. Kolejna zaległość nadrobiona. A i był przecież też Mazi w Ahimsie…
Wychylający się ze zgiełkliwości gitarowej i zamiłowania do melancholijnych piosenek zespół  Mazzy Star zaproponował autorskie odczytanie stylistyki. I zrobił to po swojemu. Piosenka stała się jeszcze bardziej piosenką, w czym pomógł rozmarzony głos Hope Sandoval. Gitarowe rzężenie generowane przez Davida Robacka (tak!) ulokowane zostało w opozycji do delikatnych poczynań wokalistki. Gitarzysta nie wypełniał całej przestrzeni, ale pięknie ją uzupełniał. I całe szczęście, gdyż na tej opozycji pojawia się iskrzenie, które jest najmocniejszym punktem tej płyty. Problemem jest jedynie to, że proporcje pomiędzy tymi biegunami nie zawsze są odpowiednie. Efekt nie w pełni przekonuje w momentach, kiedy gitarzysta rezygnuje z szaleństw i decyduje się tylko na instrument akustyczny albo delikatne, niepozorne uzupełnianie tła. Na początku to nie przeszkadza, ale po pewnym czasie staje się zauważalne i nieco nużące.  Czyżby zbyt wygładzone i rozmarzone? Prawdziwe szaleństwo zaczyna się jednak w miejscach, gdzie dysonansowa praca gitary uzupełnia się z głosem wokalistki. Najlepszym przykładem może być długa kompozycja tytułowa. Kłania się tutaj w pełnej krasie Velvet Underground z debiutanckiej płyty. W tym utworze Mazzy Star proponuje podobną wrażliwość, która w pozostałych kompozycjach jest  przede wszystkim stonowana, odwołująca się do folku, smutku, chodzenia po łące z gitarą i bez butów. „So Tonight That I Might See” doskonale podsumowuje ten album.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Początek („Fade Into You”, „Bell Ring” i „Mary Of Silence”) i koniec płyty („So Tonight That I Might See”).
2. Najgorszy moment: Takie raczej nie występują, ale zdarzają się niestety momenty, gdzie oko samo się zamyka.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Mazi z języka angielskiego. Podczas lanczu jadał zegarki.
4. Skojarzenia muzyczne: psychodelia, dream pop, shoegaze, Neil Young i Velvet Underground & Nico.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jestem taki romantyczny, chodź ze mną, chodź, pokażę ci łąkę, pszczoły i maki.
6. Ciekawostka. Nadawaliby się na Off Festival. Rojek, da się załatwić?
7. Na dokładkę okładka. Barokowa fasada skryta w fioletach?

wtorek, 15 listopada 2011

14. Pippin: Lou Reed and Metallica, Lulu

Lou Reed & Metallica - Lulu



Ocena: * 1/2

Na studiach uczono mnie o efekcie synergii, zwanym skrótowo „2+2=5”. Gdyby to prawo zawsze działało, to z połączenia sił takich asów, jak Lou Reed i Metallica powinna powstać rzecz wiekopomna, arcydzieło godne nabożnego zachwytu, trzymania pod złotym kloszem i w ogóle klękajcie narody. Nie tym razem jednak.
I nie chodzi o to, że, jak wielu, napalałem się na nową płytę Metalliki, a dostałem jakieś dziwactwo. Podchodziłem na świeżo, jakby to była nowa, nieznana mi kapela. Jednak natknąłem się na problem, a właściwie trzy.
Problemem pierwszym i chyba najmniejszym jest Metallica. Owszem, kilka niezłych riffów się znajdzie, ale zazwyczaj są one powtarzane w nieskończoność do znudzenia. Zero finezji, zero sprawności kompozycyjnej – mamy motyw, zapętlamy go i jazda. No dobra, awangarda ma swoje prawa, ale takie utwory po 11 albo nawet 19 minut? Kto to zniesie?
Problemem drugim jest Lou. Lou, który, co wiemy od lat, potrafi bardzo ładnie melodeklamować i nie zwracać uwagi na melodię, tutaj przechodzi sam siebie, niestety w negatywnym sensie. Bo już nie melodeklamuje, nie mówi nawet, tylko charczy, jęczy, rzęzi i w ogóle sprawia wrażenie, jakby ktoś mu kazał stać przy tym mikrofonie za karę i z lufą przy skroni. Szlag, przeszedłbym obojętnie, gdyby to dotyczyło byle śpiewaczyny, ale jak taki wytwór dostaję od artystów zaliczanych do ulubionych, to jednak boli.
I problem największy – współpraca tych dwojga. A właściwie jej brak – bo tej współpracy, proszę Państwa, absolutnie nie ma. Zaśpiewy Lou są totalnie obok grania Jamesa, Larsa i reszty. Pasuje jedno do drugiego jak wół do karety i nie trzeba docierać do końca dzieła, by odnieść wrażenie, że słucha się dwóch różnych płyt. Że złośliwy dowcipniś z wytwórni płytowej zarejestrował dwa różne projekty, nałożył je na siebie i sprzedaje nam jako wizjonerskie spotkanie dwóch legend.
Jest kilka (naprawdę małe kilka) ciekawych fragmentów. Niestety – nazwijcie mnie nierzetelnym, ale po trzech przesłuchaniach nie miałem już wigoru, by zagłębiać się w te niemal półtorej godziny i je starannie wyszukać. Może kiedyś nastanie odpowiedni moment, gdy znowu włączę ten album, ale na dziś nie życzę sobie, by stało się to jeszcze w tej dekadzie.

1. Najlepszy moment: Całkiem miłe dźwięki akustycznych gitar we wstępie do „Brandenburg Gate”, które nie zapowiadają nadchodzącej tragedii.
2. Najgorszy moment: Końcówka „Cheat on me”. Muzyka cichnie, myślisz że to koniec, a po chwili dopiero się reflektujesz, że za tobą dopiero połowa.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Niby każdy wie – sztuka teatralna Franka Wedekinda – ale ręka w górę, kto czytał.
4. Skojarzenia muzyczne: niby riffy Metalliki, niby wokal Lou, ale bardziej tak sobie wyobrażam jakieś garażowe próby gimnazjalnych imitatorów Einsturzende Neubauten.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
6. Ciekawostka: Architekt Bramy Brandenburskiej pochodził z mojego rodzinnego miasta. Nawet datę urodzin mamy tę samą, poza rokiem naturalnie.
7. Na dokładkę okładka: Kiedyś kolega w liceum na polskim, pytany o Grochowiaka, przejęzyczył się i zamiast „turpizm” powiedział „trupizm”. A do tej okładki pasują oba określenia.

14. Basik: Lou Reed and Metallica "Lulu"

Lou Reed & Metallica - Lulu

Ocena: * 1/3


Chłopaki z Metalliki dystansują się do tego albumu w wywiadach: "To nie jest nasz album!!! Toż to płyta Lou Reeda, my tak tylko z doskoku". Po przesłuchaniu tego albumu ich słowa brzmią dla mnie jak po prostu zwalanie winy i generalne wytykanie, że "To on spierdolił!". Otóż nie Panowie metalowcy, bo spierdoliliście wszyscy po równo.
Nasz ulubiony metalowy zespół wypełnił prawie 90 minut album rozrzedzoną pseudometalową masą o ultra niskiej gęstości. Odnoszę wrażenie, że gdyby wybrać wszystkie riffy z tej płyty, nie dałoby się ułożyć nawet pięciu sensownych piosenek. Wyobraźcie sobie, ze z litra spirytusu robicie 100 flaszek wódki. Jeśli Metallica nie dostanie Grammy za "Lulu" to na pewno nobla w dziedzinie chemii. Poza tym poszli jeszcze ekonomiczniej, grając patenty już kiedyś przez nich wymyślone (patrz "Mistress Dread”, czyli zapętlony przez siedem minut riff z "Disposable Heroes", „Iced Honey” zrobiony na patencie „Whisky In The Jar” etc.). Warto tez wspomnieć o fenomenalnie drewnianej i pozbawionej groove grze Larsa Ulricha oraz jego nibyprogresywnych patentach rytmicznych jak infantylne złamanie rytmu w „Junior Dad”.
Reeda mogę trochę zrozumieć, czemu porwał się na tak głupawy pomysł, jakim jest nagranie „Lulu”. Ma siedem dych na karku, demencja, ubezwłasnowolnienie przez wydawcę itp. Problem w tym, że bez Metalliki ta płyta byłaby niewiele lepsza… Lou zamarzyła się powtórka z „Berlina” i wyciągnięcie brudów świata na wierzch. Zacny to zamiar, lecz wykonanie jego wymaga czegoś więcej niż napisanie smętnych tekstów przy pomocy brutalnego języka (który zapewne poruszać i wstrząsać słuchacza) i wycharczenie ich do mikrofonu. W efekcie wyszło bardzo śmiesznie, ale też bardzo, bardzo irytująco. Z jednej strony Reed (siląc się na powagę) brzmi jak wkurzony dziadzio, któremu ktoś skradł miętusy, a z drugiej to jego niekończące się powtarzanie fraz („spermless like a girl” – co za tekst…) i komiczna egzaltacja doprowadzają do białej gorączki.
Poświęciłem tej płycie sporo czasu i uważam, ze uniknąłem niesprawiedliwej oceny płyty tylko na podstawie składu osobowego. To nie jest najgorszy album jaki usłyszycie w życiu, lecz na pewno najgłupszy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: niezamierzony aspekt komediowy albumu oraz wybornie śmieszna fraza: „C’mon James!”
2. Najgorszy moment: będzie, jeśli dostanę ten album na gwiazdkę.
3. Analogia z innymi element kultury: ech...
4. Skojarzenia muzyczne: Gracjan Roztocki, Bajki Grajki
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dupy
6. Ciekawostka: Lou Reed wygląda na fotkach z Metallicą jak Jason Newsted. Siena palona! Może oni chcieli nagrać album z Newstedem, tylko ktoś się pomylił? (Hetfield nosi okulary, to pewnie on nie zauważył)
7. Na dokładkę okładka: Założę się, że gra na bębnach czujniej niż Lars.

14. pilot kameleon: Lou Reed And Metallica, Lulu



Ocena: *

Kto mógł wpaść na tak szatański pomysł? Lou Reed i Metallica razem? Z premierowym materiałem? Sam nie wiem, ale taki koncept przerażał już na etapie zapowiedzi. Singel pilotujący płytę potwierdził przypuszczenia. Lou Reed melorecytuje tak jakby za chwilę miał wyzionąć ducha, Metallica gra swoje, nie wychodząc poza przewidywalną kwadratową łupankę znacznie poniżej ich poziomu. Hetfield raz na jakiś czas groźnie ryknie. I tak bez przerwy. Singel singlem, poczekajmy jednak na całą płytę. Płytę? Skąd! Na dwie płyty!
Odsłuch całości w jednym podejściu może człowieka wprowadzić w stan groźnej obojętności. Reed marudzi coś pod nosem, a zespół przede wszystkim nudzi. Nikt nie zwraca uwagi na to, że wokale oraz muzyka kompletnie do siebie nie pasują. „Mistress Dread” jest tutaj doskonałym przykładem. W innych fragmentach chwyta mnie natomiast odrętwienie. Długie, niczym nie urozmaicone kompozycje ciągną się jedna za drugą. Muzyczny krajobraz jest bardzo ponury i właściwie przez cały czas trwania płyty nie ulega zmianie. Próby jego urozmaicenia wzbudzają tylko litościwy uśmiech („Cheat On Me”, wstęp do „Frustration”, „Little Dog”), gdyż zmieniają się tylko środki wyrazu. Efekt jest jednak równie mało atrakcyjny. Jedynie  w końcówce „Junior Dad”, gdzie Reed milknie, a Metallica przestaje grać, zaczynają się niespodziewanie wyłaniać interesujące ambientowe plamy. To jednak zdecydowanie za mało...
Największą zagadką jest dla mnie powód powstania tej płyty. Nie uwierzę, że po nagraniu kilku piosenek ktoś z otoczenie nie powiedział: Panowie! Stop, stop! Już dosyć. Puśćcie singla do radia i zapomnijmy o sprawie. To naprawdę nie ma sensu. O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli ktoś ma pomysł, proszę wpisywać w komentarzach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: miał pewnie Lou Reed odbierając czek przy kasie.
2. Najgorszy moment: odsłuchy w milionach domów na całym świecie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Śmieć. Z całym szacunkiem dla śmiecia oczywiście.
4. Skojarzenia muzyczne: Wizjonerstwo „Velvet Underground & Nico” oraz epickość „Master Of Puppets”. Trzeba również przywołać legendarne dwupłytowce w postaci „Białego Albumu” The Beatles, „Baranka” Genesis oraz „The Wall” Pink Floyd. Wszystko oczywiście na wspak.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: 1. Kres muzyki rockowej. Muzycy tracą zmysły, nagrywają kuriozalne płyty. 2. Pomieszanie z poplątaniem. Pies z kotem, małpa ze świnią, owca z bykiem.
6. Ciekawostka. Prasa jak zawsze podniecona (w „Teraz Rocku” dadzą ****), natomiast słuchacze już nie do końca entuzjastycznie podchodzą do tego dzieła. Jak poinformowałem wydawcę ile „gwiazdek” dostanie ten album na blogu 67 mil, oni dali do zrozumienia, że egzemplarza recenzenckiego nie będzie. Słowa dotrzymali.
7. Na dokładkę okładka. Nie ma rąk. Szkoda, że podczas nagrywania tej płyty cała Metallica miała wszystkie kończyny na swoich miejscach. Zabrakło tylko głowy.

14. Azbest: Lou Reed and Metallica "Lulu"

Lou Reed & Metallica - Lulu

Ocena: * 1/2

Dawno już nie poruszyła mnie tak żadna płyta. Jakaż była moja arogancja gdy sądziłem, że słyszałem już wszystko i nic mnie nie zdziwi. A w dodatku cios padł z najmniej spodziewanej strony - bo kto się spodziewa, że zaskoczy go Metallica?
A poraża już sam rozmiar „Lulu”: dwie płyty! I trwa... raptem 87 minut. Jak na dwupłytowy to nie jest oszołamiający wynik. Naprawdę nie dało się tego przyciąć (uprzedzając fakty – ostatnie 10 minut płyty to ambientujące granie nijak mające się do reszty)? To ten sam zespół który skracał utwory na "Load" by dostosować album do pojemności CD? Już to budzi niepokój. Czyżby twórcy uznali, że ich dzieło jest tak genialne, że nie można z niego uronić ani minuty? Pachnie to megalomanią i brakiem krytycyzmu, co źle wróży płycie.
Wbrew moim przewidywaniom Metallica wypadła tu nie najgorzej - przygotowali parę fajnych riffów. Sęk w tym, że utwory są słabo rozwinięte - aranżacje są fatalne, wręcz nie istnieją. Z tych elementów nie powstają ciekawe kawałki - najczęściej ta sama fraza jest namolnie powtarzana bez przerwy przez parę minut. Taki "Mistress Dread" ze swoim rasowym riffem brzmi jak mocno spóźniona odpowiedź na "Necrophobic". Tylko, że kawałek Slejera pod względem złożoności kompozycji brzmi jak rock progresywny. No i trwa półtorej minuty a nie siedem.
Panowie zazwyczaj potrzebują roku by nagrać płytę – teraz wypluli ją po dwóch miesiącach. Może niedopracowanie utworów to wynik tego pośpiechu? A może dlatego się nie przyłożyli bo od początku przyjęto założenie, ze muzyka ma być tylko tłem dla deklamacji Lou Reed'a?
Tym sposobem dotarliśmy do sedna tragedii. Reed przez lata udowadniał, ze potrafi napisać znakomite teksty. Nagrywanie concept-albumów to dla niego żadna nowość. Nie będę krył, ze jestem jego fanem więc mimo, że nie przychodzi mi to lekko muszę stwierdzić, że przy „Lulu” dał ciała w popisowy wręcz sposób. Wciąż zdarzają mu się świetne fragmenty, ale giną w bełkocie. Co gorsza prezentacja ich przez Lou woła o pomstę do nieba. Za często popada w zawodzenie łamiącym się głosem podawane kompletnie obok muzyki. Albo nawiedzone powtarzanie jakiś idiotycznych fragmentów. Chwilami miałem wrażenie, że niczym Beefheart nagrywał wokale nie słysząc podkładu. Lou zbliża się do siedemdziesiątki - może to starość? W ten sposób nie można zbudować nastroju ani zaintrygować słuchacza.
Hetfield mógłby go odciążyć, ale słyszymy go z rzadka. Co gorsza w zupełnie przypadkowych momentach i wyrzuca z siebie skrajnie absurdalne frazy. W dodatku w idiotycznej interpretacji.
Oczywiście rodzi się pytanie - kto jest odpowiedzialny za tą katastrofę? Mam swoją hipotezę. Wszystko wskazuje na to, że to Lou Reed jest źródłem. Metallica nagrywała już nudne płyty bez charakteru, ale jeszcze nie zbliżyli się do tak katastrofalnego poziomu. Niestety najprawdopodobniej Lars i spółka uznali, że skoro nic nie rozumieją z zaproponowanego przez Reed'a materiału to mają do czynienia z wielką sztuką. I potwór ujrzał światło dzienne.
To, że tę płytę jednak wydano to już prawdziwe kuriozum, ale nie powinno dziwić. Reed nawykł do realizowania swoich planów nawet jeśli wszyscy mu to odradzają. A Metallica najprawdopodobniej otacza się ludźmi nie mającymi dość kręgosłupa by podpowiedzieć im, że popełnili błąd.
Słuchać, słuchać koniecznie! Ta płyta jest porażająca. Taki ściek nieczęsto się trafia.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Pumping Blood" jest najmniej chujowy
2. Najgorszy moment: Szeroki wybór: może singlowy "The View"? Albo "Cheat on Me"? A "Frustration"? Sam już nie wiem.
3. Analogia z innymi element kultury: Ponoć sztuki Franka Wedekinda, ale osobiście nie znam. A po takiej zachęcie będę unikał.
4. Skojarzenia muzyczne: Bogu dziękować nie znam niczego podobnego. Choć przyznam, że stopień skomplikowania kompozycji przywodzi mi na myśl scenę NSBM.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nie wyobrażam sobie słuchania tego w jakiejkolwiek sytuacji.
6. Ciekawostka: klip do "Iced Honey" ma nakręcić Darren Aronofsky. Niesamowite - zamiast udać, że ta płyta nie istniała i czekać aż wszyscy zapomną, nagłaśniają ją. Nie do wiary.
7. Na dokładkę okładka: Panowie skopali nieomal wszystko co się dało, ale okładka akurat jest niczego sobie.