wtorek, 31 lipca 2012

31. Azbest: Joni Mitchell "Hejira"

 Joni Mitchell - Hejira
* 1/2

Prosto w twarz - bezlitosna krzyżówka poetyckiego folku (folk rocka nawet?) i wokalistyki jazzowej (zgroza... zgroza... zgroza...). Całość podana w wyjątkowo nudnej formie. Krótko: pretensjonalne pitu-pitu. Abominacja ma nowe imię (Swoją drogą zmaganie się z tą płytą ma jednak swoje zalety - jak inaczej byłbym w stanie użyć tak fajnego słowa jak "abominacja"?).
Podkład instrumentalny w niekoniecznie nieoczekiwanym stylu został potraktowany przez panią piosenkarkę jak ubogi krewny macochy. Niby coś tam słychać, niby coś się dzieje (Jaco Pastorius na basie, bitches!), lecz mimo tego mam wrażenie, że został pomyślany jako niezobowiązujący dodatek, parasol chroniący przed upadkiem na płytę etykietki "spoken word". Muzyka ginie w strumieniach słów niczym łzy w deszczu.
Nie żeby zmarnowano w ten sposób płytę roku - muzyka jest zbyt mdła by zaciekawić, a jednocześnie niewystarczająco wyluzowana by się w niej zatopić. Kryje się w niej wielkomiejska nerwowość nie pasująca do charakteru płyty. Joni Mitchell skomponowała tą płytę podróżując przez Stany (i to na jednym z najdłuższych możliwych dystansów: Maine - Kalafiornia), i trochę słychać te przestrzenie, ale brakuje mi tu pewnej szlachetnej prostoty mogącej nawiązywać do krajobrazów mijanych na trasie.
Jak już wspomniałem, daniem głównym miały być słowa, ale to średnio treściwa karma. Liryki nie robią większego wrażenia ani treścią, ani formą. Są interesujące fragmenty, jak opisanie upadku Memphis czy wyborna fraza "A defector from the petty wars that shell shock love away", ale to wyjątki w męczącej całości. Błahe, nieistotne historie, podane w niewzbudzającej zainteresowania postaci. W dodatku protagonistka (uwaga, nisko latające trudne słowa!) nie sprawia wrażenia by dojrzała w podróży ani dokonała się w niej jakaś przemiana.
Płyta jest ciekawie pomyślana i na swój sposób spójna, ale kompletnie do mnie nie trafia. Może ma to jakiś związek z tym, że nienawidzę podróżować? A jazzowe wokalistki lubię tylko trochę mniej niż wściekłe psy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nigga, please!
2. Najgorszy moment: Cała płyta grzęźnie w mule, ale "A Strange Boy" jest już solidnie wbity w dno. A utwór tytułowy jest dla niego mocną konkurencją.
3. Analogia z innymi element kultury: W "Amelii" Amelia Earhart porównana jest do Ikara. Nie jest to jedyna prawdziwa postać na płycie - Furry z "Furry Sings The Blues" to Furry Lewis. Tak rozsiedziło go nieutoryzowane użycie imienia jego, że obłożył szansonistkę fatwą.
4. Skojarzenia muzyczne: Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Mam też szczerą i gorącą nadzieję, że płyta jest prawdziwym unikatem i nikomu innemu nie udało się odtworzyć jej klimatu...
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróż przez kontynent. I to solidny, nie żadna tam Europa.
6. Ciekawostka: Hejira to tradycyjne arabskie ciastko z migdałami.
7. Na dokładkę okładka: Upiorna bitniczka niosąca burzę - jak z okładki Stephena Kinga (Maine!).

31. Pippin: Joni Mitchell, Hejira



Ocena: * * * ¼
Joni Mitchell jest jedną z kilku pieśniarek, które określano mianem Dylana w spódnicy. Abstrahując od faktu, czy dostatecznie często nosiła ona ów element garderoby, przydomek ów mam za całkiem słuszny. I to z naszej perspektywy słuszny podwójnie – tak z powodu podobieństwa stylistyczno-wizerunkowego natchnionej dziewczyny, śpiewającej własne poetyckie teksty przy akompaniamencie takoż własnej gitary do osoby wielkiego barda, jak również i poprzez fakt, że jakkolwiek Dylan jest w Polsce znany stosunkowo powierzchownie, tak pani Mitchell znana jest głównie z nazwiska, dwóch-trzech utworów i tego, że chyba dla amerykańskich słuchaczy była/jest kimś ważnym.
„Hejira” nagrana w roku 1976 to już jednak nieco późniejsza i mniej Dyla... dobra, dość wycierania sobie pyska panem Bobem; zatem – mniej folkrockowa twórczość. Joni zawsze miała inklinacje jazzowe i jazzrockowe i na tej płycie wyraźnie skręca już w tę stronę. Nie wszakże w stronę wielominutowych improwizacji i wszechobecnych partii instrumentów dętych, lecz ogólnie rozumianego klimatu zadymionych i ciemnych jazzowych knajpek, a głównym tego powodem, jest grający tu na bezprogowym basie Jaco Pastorius. Jego partie, napędzające płytę (to taka metafora, żaden utwór tu bynajmniej nie pędzi) to żwawe przebieranie po gryfie, pochody, którym i do funku niedaleko, nawet jakaś samba się kłania. Na tym tle Joni Mitchell Mitchell niestety zawodzi. Z jednej strony próbuje odejść od swojego dotychczasowego folkrocka, ale wyraźnie trzymają ją dawne przyzwyczajenia. Jej gitarowe brzdąkanie gryzie się z nastrojową sekcją rytmiczną, jest za mało dynamiczne, zbyt mało różnorodne  – a podobnież na tej płycie po raz pierwszy komponowała z myślą przede wszystkim o gitarze. Szkoda, że nie z myślą o melodiach, bo tych tu wyraźnie brakuje. No i jeszcze głos – Joni śpiewa bardzo ładnie i delikatnie, ale do tego basu potrzeba czegoś niższego i brudnego, takiej Billie Holiday czy chociaż Nico. A tak otrzymujemy za dużo folku i za mało urozmaiceń, jak na jazzową knajpę tudzież średnio dobrany skład osobowo-instrumentalny, jak na folkową pieśniarkę. Ot, dysonans poznawczy.
Płyta jest całkiem ładna, ale nie przekonałem się do tej odsłony twórczości Joni. Pozostanę przy „Blue” i „Court and Spark”.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: W „Amelii” jest chyba najwięcej śladów magii. I jeszcze wers „Will you still love me, when I get back to Town” z „Blue Motel Room”.
2. Najgorszy moment: Chórki w „Song for Sharon”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł płyty to lekko zniekształcony wyraz hidżra, oznaczający symboliczną podróż Mahometa z Mekki do Medyny. Podróż Joni, której owocem jest ta płyta, była nieco krótsza – z Maine do Los Angeles. I to samochodem.
4. Skojarzenia muzyczne: Moim zdaniem główny riff do „Black Crow” bezczelnie zerżnął zespół Perfect w swojej „Lokomotywie z ogłoszenia”. Serio, posłuchajcie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Hidżra, ale jakaś taka uboga. Z Borówna do Krzeszowa na przykład.
6. Ciekawostka: W „Furry sings the Blues” na harmonijce gra Neil Young.
7. Na dokładkę okładka: Ona serio ma tu tylko trzydzieści trzy lata?


31. Basik: Joni Mitchell, "Hejira"

Joni Mitchell - Hejira

Ocena: * * * *


Właśnie przypomniałem sobie fragment pewnej rozmowy z niejakim Żurkiem, którą prowadziliśmy niedawno jedząc obiad (u mnie zupa fasolowa z koperkiem oraz sałatka grecka) w restauracji „Poranna Rosa” we Wrocławiu w oczekiwaniu na koncert. Rozmowa była luźna, a fragment ten miał prostą konkluzje, że groove w utworach – upraszczając zbędne dywagacje o metrum i swingowaniu – kryje się w akcentowaniu ich na „dwa” i „cztery”. Przykładem ilustrującym zjawisko został Red Hot Chilli Peppers. Nie, żeby to było jakieś epickie odkrycie, ale wtedy właśnie powróciłem na trop „Hejira” Joni Mitchell. 
Rytm odgrywa tu niebagatelna rolę. Prawie jak przeciwieństwo omawianego na naszych łamach „On The Corner”, gdzie rytm był złowieszczy i atawistyczny to tu mamy do czynienia z łagodnym kołysaniem. Subtelny puls utworów, jak najbardziej charakterystyczny dla tego albumu, nie definiuje jego oryginalności w pełni. Na basach Bennet i Pastorious. Ich wpływ na brzmienie utworów jest gigantyczny. Oprócz grania w sekcji rytmicznej cały czas ubarwiają, „umelodyjniają” utwory wybijając się ponad statyczne wątki gitarowe. Napalonych erotobasistów uprzedzę, że solówek nie ma. Na pierwszym miejscu stoi tu melodyjność linii, „sound” i nienachalne ozdobniki. Z głosu Joni Mitchell w 1976r. zniknęła już zupełnie folkowa maniera, która później stała się sposobem na śpiewanie Tori Amos. Jej wokale są ciepłe i matowe niczym sztruksy na udach. Intymność tego głosu nie jest jednowymiarowa i pozostawia jednak cierpki posmak. 
Wypadkową tych wszystkich cech jest wrażenie obcowania z bardzo oryginalnie brzmiącym i niezwykle spójnym dziełem. Można dodać, że spójnym również przez warstwę słowną zainspirowaną podróżą Mitchell z Maine do Kaliforni oraz wydarzeniami i postaciami, które spotkała na swojej drodze. Mimo, że „Hejira” nie zawiera w sobie wielkich hitów daje mnóstwo czystej satysfakcji z słuchania. Jest płytą – opowieścią, która słowem i dźwiękiem przenosi mnie do sceny kiedy zwijam się w kłębek na tylnim siedzeniu w ukołysaniu dźwięku silnika samochodu.  

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: „Song for Sharon”, „Refugee of the Road”.  
2. Najgorszy moment: brak, no może ten klarnet, który pojawia się na sekundę jak pamiętam.  
3. Analogia z innymi element kultury: „Hidżra” to ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny, tutaj oczywiście bardziej uniwersalnie.  
4. Skojarzenia muzyczne: Riff z „Dam the Otter Creek” zespołu Live to niemal plagiat z „A Strange Boy” Joni Mitchell.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróże, ale bardziej jako pasażer.  
6. Ciekawostka: „Furry Sings the Blues” to piosenka o spotkaniu Mitchell z czarnoskórym bluesmanem Furry Lewisem, wówczas osiemdziesięciolatkiem. Lewis był wkurzony faktem, że dziewczyna napisała o nim piosenkę. Zażądał kasy. Oczywiście nie dostał. Gościnnie gra tutaj Neil Young na harmonijce ustnej.  
7. Na dokładkę okładka: wolę posłuchać.

31. pilot kameleon: Joni Mitchell, Hejira



Ocena: **1/2

Siedzę, słucham, wbiło mnie w fotel. Włączam drugi raz. Walec niezrozumienia przetoczył się powtórnie. Obowiązek nakazuje zrobić przynajmniej jeszcze jedno podejście. Tak, nie boję się i posłucham. Znów nie siadło. A wszystko to po kilkuletniej pauzie, która wydawać by się mogło, że przyniosła spore zmiany. Dlaczego mnie to nie dziwi?
Zacznijmy od początku, z pozycji reset. Okładka: kobieta w berecie z antenką, jaki nosi właściwie każdy Zdzichu robi niezłą robotę. Proletariat przełamany inteligencją. Grrr... Zapodaję pierwszy utwór. Instrumentalnie ciekawie się kręci. Akustyczne historie, miękkie brzmienie, pastelowe kolory i pomysłowa redukcja perkusji, której często zwyczajnie nie ma, a jeśli się pojawia, to w sposób niezwykle wyważony. Czasem tylko bas zazgrzyta w złowieszczy sposób. Wiadomo, pojawiający się na tym albumie Jaco Pastorius nie może okiełznać paluchów. Muzyka jednak nie przeszkadza, nie jest bezbarwna i fajnie maluje tło. To jednak nie wszystko. Jest jeszcze wokal. Wywodzi (zawodzi?) się on raczej ze szkoły, której nie potrafię bezboleśnie przyswoić: baba na wokalu ciągnie wszystkich w kierunku jazzowym. Oczywiście nie jest to czyste pod względem gatunkowym, więc może przydałby się cudzysłów na końcu poprzedniego zdania. Smażymy kotleta. Silnie wyczuwalny pierwiastek okropieństwa działa na mnie niestety ze skutkiem natychmiastowym. Chciałbym wejść w ten album, zacząć go rozumieć i rozkoszować się sposobem ekspresji wokalnej, ale nie potrafię. Dobija mnie również długość tego wydawnictwa. Ponad 50 minut bolesnej twórczości pani Mitchell to trochę zbyt wiele. A wystarczyłoby, żeby nie śpiewała...
Dla osób, które nie są uczulone na podobną muzykę kontakt z nią może być niezwykle satysfakcjonujący. Podejrzewam, że muzyka może podobać się Huskym. Powaga.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Najlepsza na świecie jest miłość w klozecie.”
2. Najgorszy moment: „Najgorszy czas to ostatni czas.”
3. Analogia z innymi elementami kultury. „Autostrada kłuje szybkością / Parkingi są naszą nocą poślubną.”
4. Skojarzenia muzyczne: To jest kapela jazzowa, chyba nie kumasz jazzu. He, wiesz co - jazz. Człowieku, nie rób wiochy .
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „Wszyscy artyści to prostytutki / W oparach lepszych fajek, w oparach wódki.”
6. Ciekawostka. „Oh Canaduh / What’s wrong with you / You better wake up / Now what you gonna do.”
7. Na dokładkę okładka. „Siedząc w berecie na parapecie.”

niedziela, 15 lipca 2012

30. Azbest: Dead Can Dance "Anastasis"

Dead Can Dance - Anastasis
* * * 1/2

Odrodzony po raz wtóry Dead Can Dance serwuje kolejny album. Zespół z niezłym wyczuciem porusza się po znanym sobie i słuchaczom terytorium. Fani docenią tradycyjnie klimatyczne kompozycje z dawką muzyki etnicznej. Niestety (dla mnie przynajmniej) nie uległo zmianie podejście do brzmienia. Mimo, że Lisa i Brendan przeszli sporą ewolucję muzyczną to nie odcięli się do końca od swoich „falowych” korzeni i wciąż w dużym stopniu opierają się na syntetycznych dźwiękach. Gdy na etapie "Spleen and Ideal" czy "Within the Realm of a Dying Sun" grali swoje odrealnione pseudo-hymny takie podejście nie raziło gdyż tamta muzyka nie była zakorzeniona w żadnej konkretnej tradycji. Gdy jednak pojawiło się więcej (i bardziej dosłownych) nawiązań do muzyki dawnej oraz etnicznej, plastikowe dźwięki były już dla mnie nie na miejscu. Rozumiem, że są powody (zarówno ekonomiczne jak i logistyczne chociażby) by żywą orkiestrę zastąpić klawiszem. Niemniej jednak gdy nawet perkusjonalia zalatują bitem z puszki trochę trudno o magię.
Niestety nie mogę się też zachwycać kompozycjami na „Anastasis”. Co nie znaczy, że jest słabo – wręcz przeciwnie – otwierający płytę „Children of the Sun” to znakomity utwór. Wręcz jeden z najlepszych stworzonych pod tym szyldem. Z całą pewnością będzie mocnym punktem koncertów. Niestety reszta płyty jest już słabsza pod tym względem. Utwory wciąż są nastrojowe i nie nudzą, a bliskowschodnie smaczki znakomicie je urozmaicają. Niestety nie są udane do tego stopnia by mogły mnie porwać, a średnia ich długość wynosi około siedmiu minut. Jak na taki rozmiar brak im kompozycyjnego rozmachu. Mam wrażenie, że mogą być to pozostałości po jakiejś niewykorzystanej muzyce do filmu. Zapewne w połączeniu z obrazem by się sprawdziły. Pozostawione same sobie ujawniają, że trochę za mało na nich mięsa.
"Anastasis" sprawia wrażenie przygotowanego zbyt pośpiesznie. Za wyjątkiem „Children of the Sun” ten album jest jedynie pretekstem do ruszenia w trasę. Zespół nie zaoferował słuchaczom nic nowego, ale przynajmniej nie zepsuli udanej formuły. Mimo, że płyta mnie nie urzekła muszę przyznać, że słuchało się jej całkiem przyjemnie w deszczowe wieczory. Osoby lubiące Dead Can Dance na pewno nie poczują się zawiedzione. A kto wie, może ten materiał w wydaniu koncertowym zabrzmi z większym wdziękiem?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Children of the Sun"
2. Najgorszy moment: kompozycje
3. Analogia z innymi element kultury: może to przez okładkę, ale „Children of the Sun” kojarzy mi się z „Black Sun” tegoż zespołu. Co nadaje utworowi innego wyrazu.
4. Skojarzenia muzyczne: Dead Can Dance
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: podróż w czasie do Konstantynopola.
6. Ciekawostka: Lisa Gerrard współtworzyła muzykę do kilkudziesięciu filmów.
7. Na dokładkę okładka: Najmroczniejsze słoneczniki w historii.

30. Pippin: Dead Can Dance, Anastasis


Ocena: * * * 1/2

Mało jest wykonawców, otoczonych w Polsce większym kultem, niż Dead Can Dance; zespołów, mających nie fanów, a wyznawców – może The Cure, może Pink Floyd, a może nawet oni nie. Sam nigdy się do nich właściwie nie zaliczałem, niemniej nie zamierzam ukrywać, że ciężko było obok muzyki duetu przejść obojętnie. Brendan Perry i Lisa Gerrard, za pomocą instrumentów, które ciężko nawet nazwać, nawiązań do muzycznych kultur różnych części świata i natchnionych partii wokalnych wytwarzali iście niesamowity nastrój i na swym obszarze muzycznym nie tyle nie mieli sobie równych, co właściwie nie mieli z kim się mierzyć.
Od 1996 pisaliśmy o Dead Can Dance (ściślej – o ich studyjnej działalności) w czasie przeszłym i coraz mniej było takich, którzy wierzyli, że Brendan i Lisa powrócą do studia. Ale stało się. Krok tyleż wyczekiwany z utęsknieniem, co ryzykowny. Bo jak po latach nawiązać do własnej legendy? Jak nie rozczarować wiernych słuchaczy?
Wierni słuchacze rozczarowani nie będą, bo o porażce nie ma mowy. Dead Can Dance to uznana firma i, jak się okazuje, chały nie wypuści. Elementy ich stylu są dobrze rozpoznawalne i zespół jest im wierny – nastrojowe pejzaże, klawiszowe tła, masa egzotycznych instrumentów, linie wokalne podzielone między dwójkę muzyków – Brendan ze swoim charakterystycznym głosem, gdzieś pomiędzy Morrisonem a bohaterami zimnej i nowej fali (wyróżnia się naprawdę świetne „Children of the Sun”, otwierające album), Lisa, której głos jest jakby kolejnym instrumentem, zabierająca nas swymi wokalizami głównie w rejony wschodnie, czy to na Wschód bliższy („Agape”), czy dalszy („Kiko”). Fani mają prawo być zachwyceni, bo dostają to, co dobrze znają i na co czekali. A że trochę brakuje w tym dawnych emocji i barw, że można odnieść wrażenie raczej bezpiecznego i płytkiego powrotu do sprawdzonych rozwiązań, wizyty u starych znajomych, niż odkrywania nowych, fascynujących terenów? Cóż, wrócę do wspomnianych na początku The Cure – „Disintegration” też jest niby tylko echem i odbiciem „Pornography”, a jednak fani kochają, a dziennikarze w rankingach przyznają wysokie oceny.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Children of the Sun”.
2. Najgorszy moment: Narażę się fanom, ale nigdy nie byłem specjalnym entuzjastą śpiewu Lisy Gerrard. Jasne, doceniam, ale w większych dawkach może nużyć.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Utwór numer sześć nosi tytuł „Opium”, he he he.
4. Skojarzenia muzyczne: Ten zespół zawsze był jednym wielkim skojarzeniem muzycznym. Weźmij i zbadaj muzykę dowolnego ludu lub plemienia, w dowolnej części świata, a odkryjesz, że Lisa i Brendan byli tam przed tobą.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróży dookoła świata. Ale takiej własnoręcznej, po obrzeżach cywilizacji, a nie po oklepanych zabytkach z biurem podróży.
6. Ciekawostka: Poszukuję informacji, czy odbywały się w Polsce koncerty pojedynczych wykonawców, gdzie bilety były droższe, niż na koncerty Dead Can Dance.
7. Na dokładkę okładka: Umarłe słoneczniki? Ma to swój sens – dla mnie na polu muzycznym nasi bohaterowie stosują taktykę spalonej ziemi. Nikt raczej nie śmie zapuszczać się na tereny, po których oni przeszli, bo tam nie ma już właściwie co zbierać.

30. pilot kameleon: Dead Can Dance, Anastasis


Ocena: ***

Z Dead Can Dance od dawna mam spory problem. W ich muzyce w pewnym momencie mojej edukacji muzycznej coś mocno mnie zaniepokoiło. I niestety nie były to wątpliwości natury muzycznej. W działaniach tego zespołu zacząłem wyczuwać pewnego rodzaju fałszerstwo. Za powabną maską zacząłem zauważać coś czego wcześniej nie wyczuwałem. W tych odwołaniach do muzyki dawnej czy też chyba bardziej w samej filozofii tej formacji objawiła się niespodziewanie jakaś nadęta poza i sztuczność, która pomimo szacunku nie pozwala na to, bym mógł się do tej muzyki zbliżyć. Bardzo cenię „Spleen And Ideal” czy „Aion”, ale do Dead Can Dance niestety nie potrafię zapałać żadnym uczuciem. Wyniosłej i dumnej kobiety nie można pokochać. To znaczy można, ale ja tego nie chcę. Nowy, wydany po długiej pauzie album nie zmienia tej sytuacji. To nie jest miłość, jak śpiewał Muniek.
Szesnaście lat, które minęły od wydania poprzedniego albumu to w dzisiejszych czasach przepaść. Wielu nie miałoby czego zbierać. Lisa Gerrard i Brendan Perry mogli sobie na to pozwolić. Kredyt zaufania w społeczeństwie mają nieograniczony. Wrócili i nie zaprzeczyli samym sobie. To spory sukces. Płyta zaczyna się bardzo fajnym „Children Of The Sun”. Naprawdę mocne wejście godne klasycznych płyt. Denerwuje tylko troszkę syntetyczność brzmienia odbijająca się na całym materiale. Później napięcie niestety siada. To nadal królestwo umierającego słońca, ale wyprane ze swojej wyjątkowości i niestety powtarzalne. Znać tutaj sprawdzone patenty i chwyty eksploatowane od prawie trzydziestu lat. Zwiewny głos Gerrard, ojcowski wokal Perry’ego, duża doza orientalizmów, nieco nawiązań do muzyki dawnej i etniczna pulsacja sprawia, że wielbiciele będą zachwyceni, a ci, którzy nie dali się wciągnąć po prostu z aprobatą kiwną głową. Ja kiwam, bo słucha się tego dobrze. Z drugiej strony nie znajduję w tym materiale nic wyjątkowego. Pomimo szczerych chęci nigdy nie było nam po drodze. Popatrzyłem, posłuchałem i spadam. Na mnie już pora.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Children Of The Sun”.
2. Najgorszy moment: W pewnym momencie robi się nudno…
3. Analogia z innymi elementami kultury. Dawne czasy, gotycyzm, wysokie zamki, smutni mężowie, powieść poetycka, sprawy najwyższej wagi, honor. Honor? Tak, ale bez skojarzeń proszę.
4. Skojarzenia muzyczne: Mogę mieć milion zarzutów, ale własnego stylu odmówić im nie można. Rozpoznawalność po kilku dźwiękach gwarantowana.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: sytuacji podniosłych i patetycznych, gdzie faluje morze, niebo jest pełne gwiazd, a szczyty górskie przebijają niebiosa.
6. Ciekawostka. „Anastasis” to dla mnie taka ciekawostka. I dowód, że można wrócić po długiej pauzie bez niszczenia własnej legendy.
7. Na dokładkę okładka. Spadł grad, zniszczył wszystkie plony. Maku nie będzie, kompotu nie będzie. Nadchodzi głód stulecia.

30. Basik: Dead Can Dance, "Anastasis"

Dead Can Dance - Anastasis 

Ocena: * * *


Gdy byłem zbuntowanym nastolatkiem, za nazwą Dead Can Dance kryła się dla mnie wielka nieokiełznana tajemnica. Jednak, jako zdeklarowany metalowiec nie mogłem nie zauważyć posępnej otoczki towarzyszącej okładkom ich albumów oraz słowa „Dead” w nazwie zespołu. (Ale, że „Dance”?) Trudno było mi zrozumieć jak można mieć taki wizerunek i grać tak „łagodną” i skrajnie niemetalową muzę. Ta kolizja wizji i dźwięku spowodowała zwarcie w mojej głowie wymazując pamięć o zespole. Przytoczona historia obrazuje głównie jak ograniczony był mój gust muzyczny i jak jednowymiarowo patrzyłem na muzyczny świat. Proszę nie osądzajcie mnie zbyt surowo założę się, że każdy z Was ma sporo wstydliwych historii w tym temacie (Mówię do Was, łkających w kącie swojego pokoju przy „Nothing Else Matters”).
Wracając do wątku, muzyka DCD od zawsze była wielowymiarową. Wywodzą się z kultury nowofalowej jednak szybko zainspirowali się muzyką dawną (w tym chorałami gregoriańskimi), wyspiarskim folkiem oraz muzyką etniczną Wschodu, Afryki i Australii. Wszystkie elementy zanurzone w gotyckim sosie tworzyły niepowtarzalny klimat – od dostojnej melancholii po hipnotyzujący plemienny trans. Nagrali osiem albumów, o których można powiedzieć, że właściwie każdy następny był inny od poprzedniego, ale każdy posiada tą klimatyczną głębię. 
Nowy album (dumnie nazwany) „Anastasis” to wielki powrót po szesnastu latach zawieszenia działalności. „Wielki powrót” ze względu na legendę, jakiej doczekał się duet Gerard – Perry a niestety nie z uwagi na zawartość płyty. Spokojnie, porażki nie ma. Chwały jednak też nie będzie, ale oni tego nie potrzebują. Zaczyna się naprawdę fenomenalnym, powolnym „Children Of The Sun” z typowym, ale chwytliwym wokalem Brendana Perry a następnie „Anabasis” kontynuującym wątki bliskowschodnie DCD z wokalizami Lisy. Później właściwie obcujemy z muzyką przyjemną, malującą przepiękne krajobrazy w głowie, ale w większości te obrazy pozbawione są owej głębi. Folkowa melodia w „Return of the She King” jest milusia dla ucha, ale za flaki nie chwyta. „Amnesia” to dla mnie niebezpieczne grawitowanie wokół new-age’owego „muzaka”. Gdzieś na wysokości „Kiko” (tym razem dalekowschodnie motywy) człowiek zaczyna sobie uzmysławiać, że te utwory są powtarzalne, że jadą na tych samych patentach: ciasto z rytmu, wokalizy Gerard lub nowofalowego / morrisonowskiego śpiewu Perrego i dokładanie sukcesywnie kolejnych partii instrumentów. Wszystko jest na miejscu, ciasto rośnie, pachnie, smakuje, ale to jest ciasto ze sklepu. Zjeść można jak się ma ochotę na szybki deser. 
Anastasis oznacza „zmartwychwstanie”. Racja, kamień od grobu został odsunięty. Zmartwychwstali ciastem… tfu ciałem, teraz czas na duszę.  

Kwestionariusz:  
1. Najlepszy moment: utwór otwierający płytę z genialnym tekstem „We are the Childern of the Sun / Sunflowers in our hair”  
2. Najgorszy moment: „Amnesia” 
3. Analogia z innymi element kultury: Synkretyzm kulturowy i religijny. Pogaństwo, kulty natury, chrześcijaństwo, kultura wschodu…  
4. Skojarzenia muzyczne: Wpływ DCD na muzykę metalową jest jednak ogromny, wystarczy posłuchać Paradise Lost albo My Dying Bride.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: pieczenia ciasta 
6. Ciekawostka: Do inspiracji muzyką DCD przyznaje się również norweski black metalowiec oraz przy okazji morderca Varg Vikernes (Burzum). Jego ofiara jednak nie zmartwychwstała.  
7. Na dokładkę okładka: ciemność, śmierć, zatrucie ciastem (makowcem) itp.