czwartek, 27 grudnia 2012

41. Basik: Laura Nyro, "Eli and the Thirteenth Confession"

Laura Nyro - Eli and the Thirteenth Confession

Ocena: * * *


Dziwnie pisze się o takiej muzyce, podczas gdy za oknem niebo ma kolor asfaltu. Brudny śnieg rozrzucony jest przypadkowo jakby po samobójstwie bałwana przy użyciu wielkokalibrowej spluwy. Ludzie pomykają przez ulicę w poszukiwaniu prezentów świątecznych jak szczury pożywienia. W takich warunkach słuchanie albumu Laury Nyro to szok dla umysłu, serca i wątroby. Pogodny klimat tych piosenek jest bezlitosny. Budująca, optymistyczna aura wykreowana przez cały album to prawdziwe łamanie kołem dla smutasów, mizantropów i ponuraków. Kontrowersyjny i niespodziewany akt agresji na beznadziejny stan umysłu.
Sprawą indywidualna jest odbiór takiej muzyki, gdzie gęsty uśmiech wpychany jest Ci pomiędzy uszy drewnianą warzechą. Bez pytania. Wyobrażam sobie, że ta muzyka może popchnąć do masowej zbrodni, sięgnięcia po broń i ruszenia z nią na pobliskie lodowisko. Piszę tu oczywiście o skrajnościach, ale muzyka na płycie „Eli And The Thirteenth Confession” sama narzuca taki ton.
To chyba działanie jakiegoś patologicznego mechanizmu obronnego odrzuca na wejściu do dźwięków Laury Nyro.  Po usunięciu tej blokady odbiór tej „pornograficznie” radosnej płyty daje sporo satysfakcji. Nastrój piosenek, beztroskość melodii i tekstów może autentycznie zrelaksować, poprawić nastrój. Laura udowadnia, że białasy też potrafią grać soul i swingować z gracją. Niewiele jest tutaj melodii, które można zapamiętać, ale to akurat nie jest wadą albumu. Piosenki są po prostu ulotne i stworzone do absorbowania „tu i teraz”. Mieczem obosiecznym okazuje się głos wokalistki. Rozpiętość natężenia emocjonalnego w jej głosie jest niepodważalnie szeroka. Problem w tym, że z tego szerokiego spektrum korzysta bardzo rzadko ograniczając się raczej do żarliwego, ale też siłowego śpiewania na jednym poziomie. Z całą sympatią dla „Eli…” czasem miałem ochotę wyłączyć ten album. Okrutnie głośna płyta. Fascynująco wypada natomiast gra instrumentalistów, choć wywołuje przemyślenia natury sentymentalnej, że pewna epoka skończyła się i nie powróci nigdy wraz ze swoim warsztatem instrumentalnym i elegancją.  

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: idzie kto szybciej bo „Eli’s Comin'”
2. Najgorszy moment: rozszarpane uszy 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł płyty może wskazywać na tematy religijne jednak utwór tytułowy to nic więcej niż piosenka o miłości. I dobrze.
4. Skojarzenia muzyczne: Bliźniaczo podobne do Carole King, ta jednak w osobistym rankingu zwycięża. Poza tym skojarzenia w „The Confession” z melodyką używaną przez Joni Mitchell. „Timer” z kolei mógłby być utworem Tori Amos.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: czegoś ciepłego, może zupy.
6. Ciekawostka: Jednym z większych przebojów Laury Nyro był „Up On The Roof” napisany przez Carole King.  
7. Na dokładkę okładka: Śliczna. Gdyby tylko dołożyła jeszcze kota jak Carole King na „Tapestry”…

41. pilot kameleon: Laura Nyro, Eli and the Thirteenth Confession



Ocena: ***1/4

Czasem pisanie blogowych recenzji stawia człowieka w niezręcznej sytuacji. Nie jest komfortowo wypowiadać się o stylistyce, którą obchodzi się szerokim łukiem. Niby szanuję, ale słuchać wcale tego nie chcę. A propozycja do tej pory anonimowej Laury Nyro leży właśnie na tych omijanych terenach. Uściślijmy: kobieta na wokalu, a w tle jazzowo-soulowo-gospelowe granie. Tyle w dużym skrócie. Oj, zdecydowanie nie jest to coś, co tygrysy lubią najbardziej.
Odłóżmy jednak na bok upodobania. Głos faktycznie potrafi kopnąć. Nawet takiego sceptyka jak ja. Buja zawijasami, ciepłem, czasem lekko czarną barwą. Największy szok pojawia się w momentach, kiedy słyszę w nim… Kate Bush. Aghhh... Wracając do Laury Nyro. No właśnie. Ma ona w swoim głosie zbawienny umiar. Pomimo tego, że rozdaje tutaj karty, idealnie rozumie się ze swoim zespołem. A muzyków ma czujnych, natychmiast reagujących na wszystkie niuanse w jej głosie. Te zmiany w tempach, dyskretne łamańce poukrywane w bardzo wielu zakamarkach płyty. Momenty, które wzbudzają we mnie szczególną ekscytację pokrywają się z wejściami flecisty/saksofonisty Joe Farrella. Zwłaszcza te delikatniejsze. Wtedy wszyscy pozwalają sobie na sporą ilość niuansów. Nieco mniej intrygujące są fragmenty o big-bandowym rozmachu. Tutaj wszystko zlewa mi się w estradowy rozmach pozbawiony jakiegokolwiek magnetyzmu. Musical łamany Broadwayem niestety odpycha nachalnością i burzy często pojawiającą się intymność. Są też fragmenty zwyczajnie bezbarwne. Piękne tło, z którego niestety niewiele potrafię zapamiętać. Wszystko to daje mimo wszystko pozytywny obraz. Mimo wszystko...
Konkluzja będzie następująca: doceniam, być może nawet będę wracał (łaski nie robię), ale na dalsze łowy na tym terenie bez przymusu z pewnością się nie udam. „Eli and the Thirteenth Confession” z pewnością należy do albumów, które upycham w worku „husky friendly”.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Mamo! Tego da się słuchać!
2. Najgorszy moment: Transparentność.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Estrada! Ale nie stołeczna.
4. Skojarzenia muzyczne: jak najgorsze. Kobita na wokalu zazwyczaj nie wróży nic dobrego. Jeśli kogoś uraziłem, przepraszam.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: zimnego grudnia.
6. Ciekawostka. Dziś dowiedziałem się, że czasem ciekawostka nie jest ciekawa. Zatem poddaję partię.
7. Na dokładkę okładka. Laura Nyro przypomina mi tutaj PJ Harvey.

41. Pippin: Laura Nyro, Eli and The Thirteenth Confession




Ocena: * * * 3/4

Śpiewająca kobieta pod koniec lat sześćdziesiątych? Janis Joplin – odpowie prawie każdy rockman i będzie miał rację. Bo dziewczyna przyćmiła absolutnie wszystkie inne konkurentki, które parały się w owym czasie rockowym śpiewaniem. Co nie znaczy, że konkurentki owe nie były nic warte. Oto na ten przykład Laura Nyro, zmarła przed piętnastu laty, w Polsce praktycznie nieznana, a i w świecie anglosaskim dziś właściwie zapomniana. Niesłuszne będzie wprawdzie zaliczenie jej propozycji do rocka, niemniej pochylmy się na moment nad jej najsłynniejszym dziełem.
Ten, kto słuchanie płyty rozpocząłby od zamykającego ją „The Confession”, uznałby, że obcuje z przedstawicielką jakże modnego wówczas folkrocka i delikatnych akustycznych brzmień gitary. Ale to zmyłka, prawdziwym żywiołem tej płyty jest raczej swoista hybryda soulu, jazzu i gospel. Głównym instrumentem jest pianino, choć znajdziemy nierzadko i harfę, i delikatne dęte drewniane, i rozbuchane niemal musicalowe aranżacje z użyciem dętych blaszanych. Nie zabraknie z jednej strony bluesa (jak wskaże choćby sam tytuł „Woman’s Blues”), a z drugiej – przyznajmy szczerze – niebezpiecznego zbliżenia się do stylistyki, dajmy na to, Alicji Majewskiej. Bardziej jednak niż muzyka przyciąga tutaj ucho głos Laury i trzeba przyznać, że jest zjawiskowy. Dziewczyna śpiewa strasznie lekko i zwiewnie (co nie znaczy, że eterycznie), ma się wrażenie, że wszystkie frazy przychodzą jej z beztroską lekkością. A i pomysłów jej nie brakuje – przejście z krzyku w szept? Normalka. Nagłe zmiany tempa? Proszę bardzo. Od folku, do opery, proszę Państwa. A wszystko z radosną fantazją i uwodzicielskim wręcz brzmieniem.
A o czym dziewczę śpiewa? A o czym ma śpiewać – o miłości, jej radościach i smutkach przede wszystkim. Choć nie tylko – w „Sweet Blindness” i „Stoned Soul Picnic” pobrzmiewają wątki alkoholowo – narkotyczne, jak na hippisowską epokę przystało. A dodajmy, że wszystkie teksty i kompozycje są jej autorstwa, co tylko przydaje płycie szczerości.  W epoce jednakże nie odniosła ona specjalnego sukcesu, głośniej o Laurze było, gdy przeróbki jej utworów nagrywali The 5th Dimension czy inna (Academy Award Winner) Barbra Streisand.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Refren „Luckie”. Ależ to buja!
2. Najgorszy moment: Zapędy w stronę tak zwanej muzyki estradowej.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tekst „Eli’s Coming” nie jest specjalnie jasny, ale nie wykluczam, że miano Eli odnosi się do najwyższego bóstwa religii kananejskiej.
4. Skojarzenia muzyczne: Od Tori Amos po divy z Broadwayu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wczesna wiosna! Wszystko się budzi do życia.
6. Ciekawostka: Dowodem na wręcz anonimowość Laury w Polsce niech będzie fakt, że w całej swej historii pismo „Tylko Rock” wzmiankowało o niej (Laurze, nie Polsce) tylko raz. Zgadliście, z okazji śmierci.
7. Na dokładkę okładka: Może się okazać, że Laura jest daleką ciotką panny Polly Jean Harvey.

41. Azbest: Laura Nyro "Eli and the Thirteenth Confession"

 Laura Nyro - Eli and the Thirteenth Confession
Ocena: * * *

Pani Nyro wzięła mnie z zaskoczenia. Nim przesłuchałem płytę, nie miałem bladego pojęcia czego się spodziewać. Nazwisko nic mi nie mówiło (pierwsze skojarzenie - epizodyczna postać z jakiejś powieści Williama Gibsona). Okładka dość gotycka, a tytuł przywodził na myśl jakiś psychodeliczny folk-rock.
Tymczasem "Eli and the Thirteenth Confession" to interesująca mieszanka popu z soulem oraz rhythm and bluesem. Gdyby napisać coś takiego o jakimś „świeżym” wydawnictwie powiało by zgrozą. Dziś takie połączenie brzmi jak wyrok, ale szczęściem płyta pochodzi roku pańskiego MCMLXIX. Wówczas terminy te miały zdecydowanie inne niż dziś znaczenie i nie miały tego zatrważającego posmaku.
Jako się rzekło tę muzykę trudno nazwać ascetyczną. Mimo swojego niewątpliwie popowego charakteru nie jest płaska i do bólu wygładzona. Utwory są bogato inkrustowane dęciakami i smyczkami (ale bez przesady – to nie „Pet Sounds”). Tu i ówdzie pojawia się delikatny, ale wyraźny jazzowy nalot. Istotnym atutem Pani Nyro jest jej głos – niebanalny i nie boi się go używać. Do tego ani przez chwile nie marnuje go na czcze popisy – trzyma go w ryzach. "Eli and the Thirteenth Confession" to płyt ambitna i bardzo dojrzała. Co jest o tyle interesujące, że Laura Nyro miała wówczas raptem 22 lata.
Czemu więc wystawiłem tylko trzy gwiazdki? Otóż słuchanie tej muzyki nie sprawiło mi najmniejszej przyjemności. Za boga mi ta płyta nie podeszła – dawno już nie trafiłem na coś tak kompletnie nie w moim guście. Każdy odsłuch wymagał ode mnie solidnej dawki wewnętrznego przymusu. Mimo całego mojego uznania dla wysiłków Pani Nyro i świadomości rozlicznych walorów tej płyty nie sądzę bym miał po nią sięgnąć ponownie w dającej się przewidzieć przyszłości

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Zakończenie płyty.
2. Najgorszy moment: Konieczność jej słuchania.
3. Analogia z innymi element kultury: Aż w dwóch utworach jest mowa o diable - niezbyt typowa jak na taka muzykę.
4. Skojarzenia muzyczne: jak w tekście głównym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Grudzień 2012 nawet, nawet.
6. Ciekawostka: W 1967 roku mając możliwość przejścia do dużej wytwórni unieważniła swój kontrakt argumentując tym, ze zawarła go przed osiągnięciem pełnoletniości.
7. Na dokładkę okładka: PJ Harvey?

piątek, 14 grudnia 2012

40. Basik: The Rolling Stones, "Got Live If You Want It!"


The Rolling Stones - Got Live If You Want It!


Ocena: * * * 2/3

Dla tych, dla których wczesny etap działalności The Rolling Stones wydaje się mało porywający lub po prostu zniechęceni są rozdrobnieniem tegoż materiału na sporawą ilość singli, mini-albumów itp. dobrym rozwiązaniem jest sięgnięcie po albumy kompilacyjne. Na myśl oczywiście przychodzą najważniejsze pozycje tego typu, czyli „Rozgrzane kamury” (Hot Rocks {1964-1971}) oraz „Więcej napalanych kamulców” (More Hot Rocks {Big Hits and Fazed Cookies}). Ze swej natury, płyty koncertowe również są swoistymi „best ofami” będącymi dobrym podsumowaniem fragmentu życiorysu zespołu. Takim „dokumentem” jest właśnie „Got Live If You Want It!” nagrany w 1966. Cudzysłowu użyłem intencjonalnie gdyż album ten jest niemal dokumentu przeciwieństwem. Właściwie jest to dokument fabularyzowany z dużą domieszką fikcji. Bazowy materiał został co prawda nagrany na żywca jednak duża jego część doczekała się „poprawek studyjnych”. Mało tego, aplauz oraz okrzyki najaranych widzosłuchaczy również doklejono na etapie produkcji. Dla jednych świadomość tego faktu może być nie do przejścia („To przecież nie jest „TRU!”, TatooOO!). 
Mnie to akurat nie przeszkadza. Między wierszami można wyczytać przecież więcej. Wieść niesie, że koncerty Stonesów w owym czasie były totalnym chaosem, który rozpoczynali histeryczni fani a objawiał się między innymi szturmem sceny. Dobry powód na nagranie płyty koncertowej w studio z dala od szajbusów, nie? Fikcja ma w sobie więcej prawdy niż sama prawda. Zostawiam ocenianie „Got Live…” w kontekście dymu i luster tzw. znawcom muzyki, Wielkim Śledczym. 
Wykonania bronią się same. „Under My Thumb” z tego albumu to najlepsza mi znana wersja utworu. Brudna, agresywna i szybka. Prawie jak jakieś proto-MC5 (proto-proto-punk?). Charlie Watts wali tu w bębny jakby przewidywał powstanie Ministry. Wszystkie utwory (poza „balladami” – tych jednak niewiele) mają tu taki charakter: szybko, hałaśliwe, rytmicznie. Do posłuchania mamy świetny, choć krótki wybór „kamiennych” hitów od „Get Off of My Cloud” po „(I Can’t Get No) Satisfaction”
Czy to jest pierwsza koncertówka The Rolling Stones? Nie wiem. Czy quasi-koncertowy „Got Live If Sou Want It!” oddaje ducha koncertów Stonesów z owej epoki? Wierzę i czuje, że tak i polecam wszystkim, którzy myślą błędnie, że młodociani Stones to zawodowe mięczaki.  

Kwestionariusz:  
1. Najlepszy moment: Jagger, Richards, Jones, Watts i Wyman. 
2. Najgorszy moment: momentami jednak bałaganiarstwo tych nagrań może lekko irytować.
3. Analogia z innymi element kultury:  Mick ma dużo KULTURY osobistej czego dowodem są grzeczniutkie podziękowania do rozwydrzonej publiki „Thank you very much indeed !”. Efekt komiczny. To były czasy!  
4. Skojarzenia muzyczne: The Beatles, MC5, The Stooges. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: tupania i klaskania. 
6. Ciekawostka: Brzmienie tego albumu jest tak tłuste, że po każdym odsłuchu sprawdzam sobie poziom cholesterolu. Jest też tak brudne, że za każdym razem muszę czyścić uszy!  
7. Na dokładkę okładka: Kompozycja zdjęć z występów. Perkusista ma ich jak zwykle najmniej, co zazwyczaj prowadzi do frustracji i niskiego powodzenia u fanek.

40. Azbest: The Rolling Stones "Got LIVE If You Want It!"

 The Rolling Stones - Got Live If You Want It!

Ocena: * *

Jak wiadomo lata 60 to nie inna epoka tylko inna planeta. Te same płyty po obu stronach Atlantyku ukazywały się w nierzadko bardzo odmiennych wersjach. Albo nawet nie pokonywały wielkiej wody. Tak też było z pierwszą pełnowymiarową koncertówką Rolling Stones. Co ciekawe inicjatywa wyszła ze strony wytwórni, a sam zespół się do niej nie przyznaje. Zawarcie bliższej znajomości z tym "dziełem" sprawia, że przestaje to dziwić.
Nie jest tajemnicą, że przy materiale intensywnie majstrowano w studio. W dodatku dwa utwory "I've Been Loving You Too Long" i "Fortune Teller" to odrzuty studyjne z dogranymi odgłosami ekstatycznie reagującej widowni. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji płyta zabrzmi jak kryształ. I tu niespodzianka - korporacyjne pijawki postanowiły brejknąc wszystkie obowiązujące rule. Mimo swej wątpliwej autentyczności te nagrania urągają wszelkim standardom. I to nawet jak na połowę lat sześćdziesiątych.
Na pierwszy plan wysunięty jest głos Jaggera, reszta zespołu jest słyszalna równie wyraźnie jak odgłosy tłumu. no dobra - minimalnie głośniej. A jedyny dźwięk wydawany przez tłuszcze to przeciągły, jednostajny pisk, niecichnący przez caluśką płytę. Pierwsze skojarzenie to jakiś niezbyt udany noisowy eksperyment.
Gdyby "producent" ograniczył się jedynie do tego mógłbym jeszcze przeboleć jego działalność. Niestety znaleźć można więcej rodzynków. W "Get Off My Cloud" chórki brzmią niczym nagrywane w podziemiach kancelarii rzeszy, ale słodki Mike już nie. W innym z utworów w pewnym momencie gitara bez żadnego powodu zostaje ściszona. Itd. Nie żebyśmy tracili przez to jakąś wirtuozerię - kiedy zespół słychać nie brzmi ani trochę fascynująco, a pozoiom generowanej przez nich energii jest w najlepszym razie średni. Ale w tych czasach wystarczyło pomachać trochę grzywką żeby rozpalić widownie do białości.
A skoro położono wszystko co wywalić się mogło, zadbano również o marny dobór repertuaru. To nie były jeszcze najlepsze czasy zespołu, ale było z czego wybierać. Świadczy o tym wydana nieomal w tym samym czasie bardzo przyjemna składanka "Big Hits (High Tide and Green Grass)".
Sam początek tej koncertówki z całkiem fajną wersją "Under My Thumb" jest rasową zmyłką. Później jest gorzej - "Lady Jane" jest już żałosne. Nic nie lepsze okazują się wspomniane już wcześniej dwa studyjne odrzuty - jeden słaby, drugi fatalny. Chociaż muszę przyznać, że fascynujący jest już sam fakt uchowania się jakichś resztek - w latach 1965-66 wydali 3 długograje i przynajmniej pół tuzina singli. Trudno liczyć by pozostały im warte uwagi nagrania.
"Got LIVE If You Want It!" przy takich klasykach z epoki jak "Live at the Apollo" Jamesa Browna (yeeeaaaah!) czy "Live at the Star-Club" Jerrego Lee Lewisa (zagłada!) ma tyle samo mocy co pierdnięcie w porównaniu z eksplozją bomby atomowej.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Under My Thumb" oraz "I'm Alright"
2. Najgorszy moment: Produkcja!
3. Analogia z innymi element kultury: Trop dla osób, które otarły się o teorie marketingu - "hit and run" (por. pkt 6)
4. Skojarzenia muzyczne: Poruszające ciało i umysł raźne pobrzekiwanie przesypywanej mamony.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dziarskie wymachiwanie marynarą.
6. Ciekawostka: Półtora roku wcześniej wydali świetną koncertowa Epkę "Got LIVE If You Want It!" - łatwo o pomyłkę.
7. Na dokładkę okładka: Nie wiem jak to prezentowało się w oryginale, ale w kompaktowych wymiarach jest mało przejrzyste.

40. Pippin: The Rolling Stones, Got Live If You Want It!


Ocena: * * ½

Nawet gdy odłożę na bok moją ogólną niechęć do płyt koncertowych (chociaż na koncerty chodzić lubię), mam niemały problem, jak ugryźć to wykopalisko Rolling Stonesów. No bo co tu oceniać? Same piosenki – wiadomo, znakomite. Wykonanie – niechlujne, ale przyzwoite. Jakość dźwięku – łagodnie mówiąc, niespecjalna.
„Got Live If You Want It!” to taka trochę płyta-kuriozum. Niby wyszła i w Anglii (jako minialbum), i w USA – ale obie wersje nie mają ze sobą prawie nic wspólnego (w niniejszym tekście zajmujemy się wersją amerykańską). Niby koncertówka, ale dwa utwory nagrane w studio, ze sztucznie dogranymi odgłosami publiczności (chwytacie w ogóle ten pomysł?).  Mało tego – nawet w tych „prawdziwych” koncertowych kawałkach sporo potem poprawiano w studio - nie wiem, po cholerę. Albo inaczej – jeśli tak brzmi toto po poprawce, to nie mam zamiaru zapoznawać się z oryginałem. Sami Stonesi marginalizują dziś znaczenie, a nawet „oficjalność” tej płyty, a główna jej zaleta jest jedna – to jedyny ich album koncertowy z Brianem Jonesem na gitarze.
Dobór repertuaru należy uznać za wysoce zadowalający, znajdziemy tu niemal wszystkie najważniejsze hity z wczesnych lat zespołu – nie zabrakło ani „Under My Thumb”, ani „19th Nervous Breakdown”, ani nastrojowego „Lady Jane”. Wykonanie jest żywiołowe jak się patrzy i raczej bez wpadek – choć nie przeczę, cieszy się morda, gdy riff do „Satisfaction” wybrzmiewa przypadkiem na wstępie do „The Last Time” (utwór znany też miłośnikom Dr. Huckenbusha jako „Nie graj ze mną w chuja”). Przeszkadza za to wszechobecna publiczność, która wrzeszczy, piszczy i przypomina tę z czasów Beatlemanii (chociaż do koncertowych nagrań wczesnych The Beatles (tak, wiem, koncertowych nagrań późnych The Beatles nie ma, chyba że liczymy te z dachu), gdzie często nie słyszymy ani instrumentów, ani śpiewu, jest bardzo daleko) – diabli ich wiedzą, czy oni cokolwiek słyszeli na tym koncercie, chcieli być tam, widzieć swoich idoli i, że tak się wyrażę, poprzeżywać. Gorzej ma typ słuchający płyty grzecznie w domu – wrzaski owe szybko go zirytują. No chyba, że chce potraktować album jako dokument swoistej epoki.
Jako dokument rzeczonej epoki zatem – co najmniej mocna czwórka. Same piosenki – godne najwyższych ocen. Jako płyta do słuchania w domu – to jednak nie za bardzo. Lepiej wrócić do wersji studyjnych, bądź skierować swe uszy na „Get Yer Ya-Ya's Out!”. Chociaż Briana Jonesa szkoda.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Under My Thumb” wyszedł naprawdę fajnie.
2. Najgorszy moment: „Fortune Teller” nie brzmi źle, ale apeluję przeciw takim fałszerstwom.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Dlaczego nikt nigdy nie wymyślił terminu „Stonesomania”?
4. Skojarzenia muzyczne: Zdecydowanie za często piszę w tym punkcie, że zespół, o którym piszę, kojarzy się muzycznie z zespołem, o którym piszę. Ale sami powiedzcie – z czym mają się kojarzyć Stonesi?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wspominki o młodzieńczych latach rocka.
6. Ciekawostka: The Rolling Stones oficjalnie obchodzą właśnie pięćdziesiąt lat istnienia. Schylając nisko głowę i gratulując pokornie, nie mogę nie zauważyć, że dwa nowe utwory to trochę mało, jak na uświetnienie takiego jubileuszu.
7. Na dokładkę okładka: Ech, ta fryzura Briana....

 


40. pilot kameleon: The Rolling Stones, Got Live If You Want It!



Ocena: ****

W czerwcu 1965 roku w dyskografii brytyjskiej grupy The Rolling Stones pojawiła się koncertowa epka zatytułowana „Got Live If You Want It” [dwa utwory z tego wydawnictwa powtórzono potem na amerykańskim długograju December's Children (And Everybody's)”]. Rok później temat wrócił, z tym że po drugiej stronie oceanu i w formie pełnowymiarowej płyty. Oba wydawnictwa łączy tylko tytuł.  Tyle tytułem wstępu.
Jesienne występy w Wielkiej Brytanii w 1966 roku były dla zespołu pierwszą od ponad dwunastu miesięcy trasą na wyspach. Obejmowała one dwanaście miast, w których wszędzie prócz Londynu zagrano podwójne koncerty. Na suporcie odnotowujemy Ike & Tina Turner czy The Yardbirds (i z Jeffem Beckiem i z Jimmym Pagem w składzie). Wpływy za zakup biletów wyniosły ponad 27 000 funtów, a Charlie Watts podczas trasy pysznił się wąsami. Podczas tych koncertów nagrywano materiał z myślą o płycie koncertowej, która miała nosić tytuł „Got Live If You Want It!”. Koperta informuje, że znalazł się na niej materiał z londyńskiego koncertu w Royal Albert Hall. Nie do końca. Numery pochodzą z innych występów (głównie Newcastle i Bristol, ale również Londyn, jak twierdzi basista Bill Wyman, choć w tym wypadku nie do końca mu wierzę, gdyż żadne inne źródła nie wymieniają tego miasta), posiłkowano się również materiałem studyjnym („I've Been Loving You Too Long” nagrano w studiach RCA w Hollywood w maju 1965 roku, natomiast „Fortune Teller” zarejestrowano w studiach wytwórni Decca w Hampstead w lipcu 1963 roku). Nie obyło się bez masy nakładek dokonywanych w studiu IBC. Wspomniany przed momentem Bill Wyman twierdzi, że „jako album jest to zapchajdziura i być może uważano go za okazję do zarobienia pieniędzy, zanim skończy się dobra passa.” Tyle z ciekawostek*.
Po zapoznaniu się z powyższymi informacjami mało kto będzie podchodził do powyższej płyty z pełną powagą, a już z pewnością nikt nie będzie liczył na to, że jest to cokolwiek więcej niż fonograficzna ciekawostka. Tutaj zatem pojawia się podstawowy błąd, gdyż materiał po pierwsze oddaje atmosferę koncertów, po drugie to świetny przekrój przez wczesny materiał zespołu. Może doskwierać co prawda głośno wmiksowana publiczność, która przez całą płytę jest wyraźnie słyszalna, ale szaleństwo niewiast pod sceną było przecież niebywałe i oddaje ducha epoki. Co dostajemy w zamian? Miażdżący materiał o wręcz punkowym wyrazie. Otwierająca całość kompozycja „Under My Thumb” przecina słuchacza na pół. Dosłownie. Później wcale nie jest lżej. Ciśnienie trochę siada w balladowych fragmentach w stylu „Lady Jane”, by po chwili znów nabrać prędkości pociągu TGV. Wszystko ubarwiają zgrabne pomyłki, których ukoronowaniem jest fragmentem, kiedy riff do „Satisfaction” pojawia się niespodziewanie we wstępie do „The Last Time”. Choć może to akurat przemyślana akcja albo efekt powstały podczas klejenia taśm... Tak czy owak świetne. Nie ma się zatem co obrażać na manipulacje studyjne, takie praktyki były wtedy na porządku dziennym.
Następna koncertówka zatytułowana „Get Yer Ya-Yas Out! The Rolling Stones in Concert” zarejestrowana została trzy lata później. Powszechnie uważa się, że dopiero tamto wydawnictwo jest autentycznie pierwszą prawdziwą płytą live tego zespołu. Można i tak. Zabrakło tam jednak Briana Jonesa, całkowitej zmianie uległ repertuar, minęła pewna epoka, wszystko było inne.

* Podczas pisania tekstu obficie posiłkowałem się książką Billa Wymana zatytułowaną „The Rolling Stones” (Warszawa, 2003).

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Wszystkie szybkie numery.
2. Najgorszy moment: Brzmienie mogłoby być w sumie lepsze.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Omawiana płyta jest wzorowym świadectwem „stonesomanii”. Demontujemy hamulce po obu stronach sceny i czekamy aż coś się wydarzy.
4. Skojarzenia muzyczne: Prócz autorskiego materiału znajdziemy tu cztery przeróbki. Pozostałość po czasach, kiedy wałkowali utwory innych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Mój rok 2012. Stonesi towarzyszyli mi właściwie bez przerwy. Dziękuję.
6. Ciekawostka. Niniejszą milą redakcja bloga postanowiła skromnie włączyć się w obchody półwiecza działalności zespołu The Rolling Stones.
7. Na dokładkę okładka. Zlepek koncertowych zdjęć. Książeczka kompaktu choć sympatyczna, jest jednak zbyt mała, by faktycznie rozkoszować się tymi fotkami. Winyl by się przydał.