sobota, 31 grudnia 2011

17. Pippin: Alexisonfire, Crisis


Ocena: ***

Tak już w życiu jest, że ci lubią mocno tłukące gitary, tamci melodyjne refreny, owi rapowe napieprzanki, a jeszcze inni najchętniej przyswoiliby wszystko naraz. I właśnie do tych ostatnich twórczość swą kierował niedawno rozwiązany zespół Alexisonfire.
Być może źródłem tej swoistej schizofrenii był fakt działalności w grupie aż trzech wokalistów. Tak to sobie wyobrażam – że każdy ciągnął w swoją stronę i koledzy nie mieli serca rezygnować z żadnego aspektu, próbowali więc wszystko zgrabnie pożenić. Tak zwani znawcy przypięli chłopakom etykietę post-hardcore, który to gatunek ma być niby bardziej przystępny i melodyjny od klasycznego hardcore.
Czy tak jest właśnie na tej płycie? No jest. Gitarzystom nie można zarzucić braku zaangażowania, a wspomniany konglomerat śpiewaków też stara się, żeby nie było nudno. Nudno może i nie jest, ale porywająco też nie. Ot, produkt jakich wiele. Kto nasłuchał się Refused czy innego Quicksand, ten trafi na znany i lubiany teren. Teren bez wpadek, ale i bez porywów. Słuchamy bez bólu, ale jak mi każecie za miesiąc coś zanucić, to sukcesu nie będzie. Płyta pochodzi z roku 2006 – wydawało mi się, że nurt już przebrzmiał, można więc zastanawiać się, czy koledzy muzycy faktycznie prezentowali to, co im grało w duszy, czy badali kwestię, ile jeszcze można wycisnąć z niedawnej mody. Wycisnąć również komercyjnie – ciężko oprzeć się wrażeniu, że takie „This Could Be Anywhere in the World” z premedytacją było tworzone jako przebój. Poniekąd się udało, bo wyszedł z tego chyba najlepszy utwór na albumie, ale wrażenie lekko bezczelnego wyrafinowania pozostaje.
Sam nie wiem, czy płyta jest zbyt monotonna, czy zbyt rozkojarzona. Jeśli w każdym utworze łączymy ze sobą kilka różnych muzycznych bajek w podobny sposób, to prawdziwe mogą się wydawać obie uwagi. Wstydu nie ma, ale klasykami też nie zostaną. 

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jako się rzekło - „This Could Be Anywhere in the World”. 
2. Najgorszy moment: Chwile, kiedy raper się bardziej wczuwa. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Skąd się wzięła nazwa zespołu, pewnie i tak koledzy wspomną. Ja w takim razie powiem wam, że plakat reklamujący płytę widać w pilotowym odcinku serialu „Chuck”. 
4. Skojarzenia muzyczne: Co bym nie robił, nie uwolnię się od myśli biegnących w kierunku Linkin’ Park. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kojarzy mi się wielogodzinne ślęczenie przed ekranem komputera przy jakiejś strzelance. 
6. Ciekawostka: Jeden z wokalistów założył z grubsza folkową kapelę City And Colour. Warto posłuchać! 
7. Na dokładkę okładka: Nie ręce a łapy. Zmęczone? Spracowane? Jednak nie. To obrazek z wielkiej śnieżycy z 1977, do dziś dobrze pamiętanej w niektórych wschodnich obszarach USA.

17. pilot kameleon: Alexisonfire, Crisis

 
Ocena: **

Kanadyjczycy z Alexisonfire działali przez równe dziesięć lat. W tym roku, dokładnie piątego sierpnia przestali istnieć. Po drodze nagrali kilka płyt, w tym ceniony przez wielu „Crisis”. Zachwyt ten jest dla mnie jednak kompletnie niezrozumiały.
Pierwsze co mnie irytuje to wokaliści. Część partii jest śpiewana czystym i melodyjnym głosem, część natomiast została wykrzyczana. Oba sposoby ekspresji głosowej mnie kompletnie nie przekonują, a czysty wokal potrafi przyprawić o mdłości. Aż przypomina się podział oraz jakość wokali w uznanym zespole Linkin Park. Nic na to nie poradzę, ale tak właśnie to odbieram. Muzycznie zespół penetruje rejony post-hardcore’owe. I tutaj także brakuje iskry, która pozwoliłaby wsiąknąć w to, co proponuje Alexisonfire. Jest głośno, tempa się zmieniają, ale tak naprawdę niewiele się dzieje. Powinno być niezwykle emocjonalna, ale jest bez wyrazu, nudno, a pod sam koniec płyty irytacja niestety wzrasta. Brak również wyrazistych kompozycji, które pozwalałyby wyróżnić choćby jeden utwór.
Zatem do zapoznania się z tym albumem nie będę nikogo zachęcał. Możliwe, że moja dezaprobata dla tej formacji wynika z nieznajomości stylu w jakim porusza się Alexisonfire? To może być jeden z powodów, ale ja obstawiałbym przy swoim. „Crisis” jest po prostu bardzo słabą płytą.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nie odnotowałem.
2. Najgorszy moment: Wokale, zwłaszcza ten czysty.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Branża porno. Nazwa zespołu pochodzi od Alexis Fire, znanej aktorki filmów rozbieranych.
4. Skojarzenia muzyczne: Ciśnie się na usta słowo „emo”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Na pewno nie pasuje do filmu porno.
6. Ciekawostka. Zespół pochodzi z St. Catherines w stanie Ontario. To najludniejsza i najlepiej rozwinięta pod względem ekonomicznym część Kanady. W 1855 roku stacjonujący tam żołnierze angielskiej armii wymyślili hokej na lodzie.
7. Na dokładkę okładka. Logo mi się nie podoba.

17. Azbest: Alexisonfire "Crisis"

Alexisonfire - Crisis
Ocena: * 1/2

Kanada dała muzyce między innymi Leonarda Cohena, Neila Younga, Nomeansno i Voivod (kolejność chronologiczna) by nie wspominać już kultowców z Blasphemy. Jak również Alexisonfire. No niestety. Mógłbym teraz słuchać Mingusa, Morbid Angel albo Massive Attack. A tak...
Ale do rzeczy - panowie z Alexisonfire pochodzą jak się rzekło z Kanady i grają melodyjne post-hardcore. No właśnie - post-hardcore już samo w sobie brzmi niepokojąco i skłania do omijania płyty szerokim łukiem. A dodanie do zarzutów podejrzeń o melodyjność sprawia, ze nabieram złych przeczuć.
Zespół chciał zawrzeć w swojej muzyce zarówno wykop jak i melodię. Skoro Faith No More mogli to czemu by nie... Niestety to nie ta liga. Kanadyjczycy nie dali rady i ich utwory bałaganiarsko rozpadają się na fragmenty ciężkie (w zamierzeniu zaledwie) i agresywne (w ich wyobrażeniu) oraz nieprzystające do nich melodyjne elementy. Te z kolei są mdłe i nieciekawe co nie dodaje piosenkom uroku.
Płycie wyraźnie i rozpaczliwe brakuje pomysłu czy chociażby życia. Na domiar złego partie wokalne dotknięte są podobnym dualizmem. Obie tendencje są tyleż odmienne co równie chybione. W ostrzejszych partiach wokalista brzmi tak żałośnie i rozpaczliwie jakby właśnie dławił się kotletem sojowym. Do lżejszych części przygotował odpowiednio anemiczną i nieprzekonywującą manierę.
Nie będę się dłużej pastwił nad ta płytą - nieznośnie i nieodwołalnie nijaka. Na dobrą sprawę nie zasłużyła na tak niską ocenę, ale jestem totalnie niegodziwy i chyba odgrywam na biedakach swe frustracje.
Żeby trochę złagodzić tą dawkę negatywnej energii, na koniec dowcip.

Przybiegają dzieci do mamy i krzyczą:
- Mamo, mamo, tata się powiesił w piwnicy!
Zdenerwowana i przerażona matka rzuca prasowanie i zbiega wraz z dziećmi do piwnicy, ale niczego nie zauważa.
A dzieci na to:
- Prima aprilis! Nie w piwnicy, tylko na strychu...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: słodka cisza po zakończeniu płyty.
2. Najgorszy moment: całość jest mizerna, ale wokale to już cios poniżej pasa.
3. Analogia z innymi element kultury: nazwę zespołu zainspirowała Alexis Fire - jedyna na świecie (ponoć) striptizerka i kobieta-guma w jednej osobie.
4. Skojarzenia muzyczne: nic dobrego.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: plucia jadem.
6. Ciekawostka: zarówno utwór tytułowy jak i oprawa graficzna w (w tym 3 różne wersje okładki) zainspirowane są katastrofalną śnieżyca z 1977 roku (http://en.wikipedia.org/wiki/Great_Lakes_Blizzard_of_1977).
7. Na dokładkę okładka: obawiam się, że wyczerpałem już temat.

17. Basik: Alexisonfire, "Crisis"

Alexisonfire - Crisis

Ocena: * * 3/4

Melodyjny Hardcore? Eee tam. Kto oglądał MTV 2 parę lat temu wie, o co chodzi. Pędzące riffy, lekko rozpaczliwy głos wokalisty (czasem ryknie), dużo łatwych melodii i produkcyjna polerka. Teledyski z mnóstwem płomieni, deszczem w slo-motion i nastolatkami ze sztucznymi zarostami. Emo, screamo? Coś wam świta? Alexisonfire to ogólnie rzecz biorąc „urockowiony” pop jak się patrzy, ale przecież to nie jest wada. Wadliwy jest sam gatunek, który - jak odnoszę wrażenie - zaczął wyśmienicie, potknął się parę razy o swoją za nisko zaczesaną grzywkę i wywinął orła w komediowym stylu. Szczęśliwie „Crisis” zlokalizowało się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Pismem Świętym gatunku, czyli „The Shape Of Punk To Come” Refused a „epic fails” typu My Chem i Lost Prophets.
Wstydu nie ma, ale dużych emocji również. Kompozycje na „Crisis” są dobrze napisane, każdy numer właściwie wyróżnia się jakimś patentem. Generalnie słychać, że nie jest to pierwszy lepszy płaczliwy zespół z dupy. Melodie wchodzą bez masła („This Could Be Anywhere In The World”, “Boiled Frogs”, „We are The End”), choć zdarza się zaskoczyć jakąś nieoczywistą progresją akordów (refren „Mailbox Arson”). Raz grają wolniej i bardziej klimatycznie („You Burn First”), gdzie indziej dynamicznie, punkrockowo („We are The Sound”), ale nad wszystkim zawsze rządzi linia wokalna. Alexisonfire stara się z wszystkich sił, żeby ich kompozycje były interesujące, wciągające. Widać, że wyciskają ostatnie soki z gatunku, który już dawno powinien zgnić albo uschnąć.
Przyzwoity album, słuchało się fajnie, choć tym, którzy nadużywają nadal słowa „komercha” nie polecam. Szczególnie, że „Alxis na ruszcie” to zespół bardzo łatwy do wyszydzenia poprzez wszelakie pokrewieństwa i dzielenie jednej sceny z emo-gejami i innymi rockowymi płaczkami.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najbardziej popowy ”This Could Be Aywhere In The World” oraz popowy najmniej, czyli “You Burn First”
2. Najgorszy moment: miał dopiero nadejść
3. Analogia z innymi element kultury: Alexis Fire, aktorka w wiekopomnych obrazach takich jak „Foot Fetish Fantasies 6” oraz „Pussy Party 2”. Czas nadrobić zaległości kinowe.
4. Skojarzenia muzyczne: Refused dla grzecznych (nawet riff zerżnęli z „New Noise” w „Crisis”), Thursday, Funeral For A Friend (tak źle nie jest).
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jakbym kierował tramwajem w Krakowie to byłby to niezły podkład (pod szyny).
6. Ciekawostka: Pamiętam jak dawno temu pierwszy raz widziałem klip do „This Could Be…”. W głowie szybko ułożyłem sobie jednowyrazową recenzję całego albumu. To nie było fajne słowo. Okazało się, że jak mam kontekst całego albumu i nie widzę tego, co się wyprawia na ekranie potrafię napisać bardziej przychylny tekst.
7. Na dokładkę okładka: Czy to nie dłonie Alexis F. po ciężkim dniu na planie filmowym?

wtorek, 13 grudnia 2011

16. Basik: Czesław Niemen, "Aerolit"

Czesław Niemen - Aerolit

Ocena: * * * * *

Odnoszę wrażenie, że choć wśród naszego narodu Czesław Wydrzycki cieszy głębokim uznaniem i często określany jest mianem najwybitniejszego polskiego muzyka i kompozytora, to przeważająca większość wśród oklaskujących nie ma zielonego pojęcia o jego twórczości. Powszechna znajomość twórczości Niemena kończy się na pierwszych trzech albumach a do tego okrojona jest do paru radiowych przebojów. Rzecz dla Cześka krzywdząca, bowiem był artystą uparcie szukającym nowych dróg dla swojej muzyki i rzadko oglądał się za siebie. Zaczynał od (pionierskiego w Polsce) żywiołowego soulu, gdy inni jeszcze wydłubywali bigbitowe okruchy z wąsów Lennona. Ale później było tylko ciekawiej: hard, blues rock, awangardowy jazz, czy w ogólności rock progresywny.
Rock progresywny najwyższych lotów trzeba dodać. Taki, który spokojnie mógłby konkurować z największymi lwami z UK. Taki właśnie jest „Aerolit” Niemena. Warsztatowo bezbłędny, wykonawczo porywający, ale to mało. To jest muzyka, która ma duszę. Żyje. Pięć utworów, które właściwie słucha się jednym tchem (przerwy miedzy utworami są niewyczuwalne) tworzy przepiękna i barwną całość. Pulsujące „Cztery ściany świata” wyrzucają nas w mroczna podróż do Egiptu w „Pielgrzymie”. „Kamyk” wciąga jakąś wielka tajemnicą, hipnotyzuje. Na finał, krótki i śliczny „krimzonowy” smęt "Daj mi wstążkę błękitną" do kolejnego tekstu Norwida oraz potężne jazz-rockowe uderzenie w „Smutny Ktoś, biedny Nikt”. 39 minut skondensowanej muzyki.
W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami artysty proporcje pomiędzy fragmentami śpiewanymi i instrumentalnymi są wyrównane. I dobrze, bo charyzma głosu Wydrzyckiego nie raz dominowała warstwę instrumentalną. Skoro jestem przy niej muszę podkreślić, że płyta zawdzięcza swoją wyjątkowość także dzięki użyciu całego arsenału – dziś legendarnych – instrumentów klawiszowych takich jak: Mellotron, Moog, czy Rhodes…
Kto nie zna, niech słucha. Nic więcej nie powiem.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Gra Piotra Dziemskiego. Z utworów – „Pielgrzym”. Przetworzona wokaliza Niemena oraz instrumentalne ornamenty robią wprost piorunujące wrażenie. Wprowadzenie sekcji rytmicznej w połowie utworu – mistrzostwo!
2. Najgorszy moment: Powracające wrażenie, że słucham albumu King Crimson. Cóż… Mellotron, ale i też perkusja Dziemskiego. Nic się nie stało.
3. Analogia z innymi element kultury: Niemen jest ulubionym artystą wszystkich polonistów w kraju nie na darmo. Na „Aerolicie” nadal sięga po wiersze naszych wielkich poetów. I wychodzi wybornie!
4. Skojarzenia muzyczne: rock progresywny z KC na czele, Miles Davis i jego „Bitches Brew” oraz Zappowski jazz-rock i funk.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: historii wspólnych potomków Słowian i starożytnych Egipcjan. Widzę gęsty bór a w nim piramidy. Jest i mumia żubra... Słowiańska nuta w głosie Czesława i orientalizujące fragmenty przetaczające się przez całą płytę nie pozwalają mi na inne skojarzenia.
6. Ciekawostka: „Pielgrzym” oraz „Smutny Ktoś, biedny Nikt” miały swoja premierę na anglojęzycznych płytach Niemena, odpowiednio na „Ode To Venus” oraz „Mourner’s Rhapsody”.
I jeszcze dwie bzdurne, ale śmieszne anegdoty krążące "w epoce" opowiedziane mi dziś przez naszego księgowego. 1) Niemen do okresu Enigmatic nosił perukę ("na pazia"). 2) Pokazał dupę na koncercie w Radomiu.
7. Na dokładkę okładka: Wiem, że głębia symboliki itp., itd., ale kreska zdecydowanie brzydka.

16. Pippin: Czesław Niemen, Aerolit











Ocena: ***1/2

Twórczość Pana Czesława znam całkiem dobrze, ale tylko do 1971 roku. O okresie dalszym coś tam tylko mgliście słyszałem - że głównie elektronika, że dużo awangardy, a mało rocka i takie tam. Tym samym niespecjalnie zbliżałem się do tych rejonów, no ale nadeszła pora.
"Aerolit" ukazał się w 1975, po kilku albumach nagrywanych i wydawanych na Zachodzie. Przyniósł muzykę dość trudną i na pierwszy rzut ucha dokładnie odpowiadającą temu, co siedziało w mojej głowie pod hasłem "późne albumy Niemena". Pięć kompozycji do wierszy polskich poetów, z których tylko jedna trwa poniżej siedmiu minut. Owszem, jest gitara i perkusja, ale przede wszystkim jest moog, elektryczny fortepian czy inny klawinet. Znajdziemy również - fani wczesnego King Crimson, baczność! - melotron i saksofon altowy, na których pogrywa sobie sam Niemen. Skojarzenia z ekipą Frippa są tu całkiem do rzeczy, ale raczej w aspekcie ogólnej konstrukcji, komplikowania i swoistej wolności od schematów niż faktycznych podobieństw. Album, jak wspomniałem, zbudowany jest wokół brzmień elektronicznych, na szczęście nie brzmią one dziś staroświecko - owszem, brzmienie jest dość archaiczne, ale w szlachetnym rozumieniu archaiczności, a nie nudnej muzyki starych dziadów. Gitary są tu mniej istotnym tłem, czy mamy do czynienia z zapętlonym uporczywym "riffem" (ależ ulegam terminologii muzyki gitarowej), czy dłuższymi improwizacjami - nieodmiennie wszystko podporządkowane jest elektronice. Za to kolega perkusista naprawdę dzielnie dotrzymuje jej kroku. Osobna wzmianka należy się wokalom - w końcu mówimy o Niemenie! Pan Czesław nierzadko traktował swój głos jako osobny instrument. No i właśnie... Fanem elektroniki nie jestem, ale gdybym dostał ciekawe melodie, imponujące partie wokalne - pewnie oceniłbym płytę wyżej. Tymczasem nasz mistrz niestety przegiął. Szarżuje za bardzo, wpada w irytującą manierę, jęczy, nie proponuje melodii, które tak zachwycały na "Enigmatic" czy Czerwonym Albumie. Szczytem tego jest nieznośny "Pielgrzym", który muzycznie jest najciekawszy na albumie, a przy mniej wydumanych wokalach byłby kolejnym Niemenowym arcydziełem. Cóż, awangarda przerosła mnie po raz kolejny.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Początek. Główny klawiszowy motyw „Czterech ścian świata”.
2. Najgorszy moment: Jak wspomniałem – zaśpiewy w „Pielgrzymie”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wiadomo. Pochód polskich poetów z Norwidem na przedzie.
4. Skojarzenia muzyczne: King Crimson na moogu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wędrówka śladami Norwida po oblewanym deszczem Paryżu.
6. Ciekawostka: Sam Pan Czesław nie przepadał za tą płytą. Uważał, że nie oddawała ona tego, co ówczesny skład prezentował na koncertach.
7. Na dokładkę okładka: Maska nadaje płycie teatralny posmak. Niemen sporo bawił się muzyką do spektakli teatralnych, więc to pewnie nie przypadek.

16. pilot kameleon: Czesław Niemen, Aerolit


Ocena: *****

Omawianie tego albumu jest niezwykle skomplikowaną sprawą. Pierwszym powodem jest to, że ten album właściwie… nie istnieje. Oczywiście mowa tutaj o odbiorze masowym. Dla większości słuchaczy Niemen oznacza piosenkę. Jest jednak grupa słuchaczy nieco bardziej dociekliwych. Dla nich zwieńczeniem dorobku jest album „Niemen Enigmatic”. I słusznie. O tym co jest dalej krążą natomiast legendy. Coś tam może nawet i nagrał, ale kogo to właściwie obchodzi? Co ciekawe, tam gdzie mało kto dociera znajduje się jeden z bardziej fascynujących momentów polskiej muzyki. Zdecydowanie warto mu poświęcić trochę uwagi.
„Niemen czerwony”, przygoda z muzykami, którzy później utworzą SBB czy skład z płyty „Aerolit” to poważne sprawy. O ile „Czerwony” jest jeszcze na niejakim rozdrożu, o tyle na płycie „Marionetki” (na zachodnich płytach nagranych w tym składzie również) i „Aerolit” Niemen dokładnie wie co chce osiągnąć. I osobiście uważam, że udaje mu się to doskonale.
Okres z SBB zasługuje na osobne omówienie. Tutaj wystarczy tylko dodać, że po odejściu Skrzeka, Apostolisa i Piotrowskiego Niemen błyskawicznie skompletował nowy skład, który w niczym nie ustępował poprzedniemu. Jego fundamentem był perkusista, nieodżałowany Piotr Dziemski. Unikalne podejście do rytmu było odmienne od tego, co prezentował Piotrowski. Precyzja gry, fenomenalne figury perkusyjne oraz swoboda charakteryzowały jego podejście do instrumentu. Partie bębnów na tej płycie olśniewają. Wystarczy posłuchać wstępu do pierwszej kompozycji, by docenić wkład Dziemskiego. Bardzo interesujące partie gitary pozostawił po sobie Sławomir Piwowar, który znany jest głównie jako instrumentalista na płycie „Memento z banalnym tryptykiem”. Składu dopełnił Gazda i Nowak. Z tymi muzykami Niemen koncertował i nagrał swoje opus magnum, „Aerolit”. Pięć kompozycji zaproponowanych na tym albumie ukazuje Niemena jako artystę penetrującego tereny szeroko pojętej muzyki progresywnej tamtych lat. Można wskazać różne tropy, które zespolił i naznaczył nieusuwalnym piętnem głos wokalisty. Niemen chętnie sięga do worka z napisem fusion, a jego śpiew wydobywa z tej muzyki barwy, jakie trudno uzyskać w muzyce instrumentalnej. Dowodem niech będą „Cztery ściany świata” czy „Kamyk”. Często wykorzystywany jest również mellotron, który sprawia, że pojawia się karmazynowy refleks. Zwiewne „Dam Ci wstążkę błękitną” pobrzmiewa wręcz bajkowo. Jest też na tej płycie tajemnicza „podróż na wschód”. Norwidowski „Pielgrzym”, gdzie etniczne bębny, pulsujący bas, kolorowe syntezatory oraz lekko ludowy głos Niemena połączone są w jedną niezwykłą całość. Oryginalność tego utworu wykracza zdecydowanie poza ramy swojej epoki i stanowi o wizjonerskości tej płyty.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Pielgrzym”. „Aerolit” Niemena wraz z „Bluesem” Breakoutu są dwoma najwyższymi szczytami polskiej muzyki rockowej lat siedemdziesiątych.
2. Najgorszy moment: polski poziom realizacji nagrań.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Aerolit” to pięciowierszowa antologia poezji polskiej.
4. Skojarzenia muzyczne: Niemen, europejska pierwsza liga rocka progresywnego. Matko, jak to brzmi! Rock progresywny!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Gdybym został nauczycielem języka polskiego, to pewnie do samej emerytury prezentowałbym swoim uczniom niemenowskiego Norwida czy Herberta.
6. Ciekawostka. 1. Przed nagraniem tej płyty w zespole występował skrzypek, Jan Błędowski. Słychać go na płycie koncertowej „41 potencjometrów pana Jana”. Błędowski później grał w Krzaku i z tą formacją jest przede wszystkim kojarzony. 2. Pippin zawsze miał zlew na ten album. Namawiałem, ale bez żołnierskiego rozkazu nie dotknął. 3. Basik lubił, ale bał się słuchać tego w samotności. Teraz chciał kupić, ale niestety nakład wyparował. 4. Azbesta nigdy nie obchodziła ta płyta. Niemen? Nie Men? Ke?
7. Na dokładkę okładka. Projekt Niemena i jego żony Małgorzaty. Okładka jest tak kolorowa jak muzyka zawarta na tej płycie. Bardzo lubię.

16. Azbest: Czesław Niemen "Aerolit"

Czesław Niemen - Aerolit
Ocena: * * * 1/2

Dotychczas moja znajomość twórczości Niemena była nieomal zerowa - jedynie kilka co bardziej oczywistych piosenek. W ich kontekście ta płyta przyjemnie mnie zaskoczyła. Niby czytałem o "Enigmatic" itd., ale... Zawartość tego albumu to kawałek całkiem ciekawej muzyki. Ogólnie rzecz biorąc znajduje się na pograniczu rocka progresywnego i fusion. Dodatkowo istotnym elementem jest solidna dawka korzennej elektroniki.
Co ważne - w przeciwieństwie do wielu dokonań polskiej muzyki z tamtej epoki, "Aerolit" nie brzmi jak ubogi krewny. Jeśli przyrównać go do ówczesnej "zachodniej" konkurencji to broni się. Nie wyznaczał co prawda nowych standardów, ale brzmiał świeżo i nie odstawał od peletonu.
Już po wstępnym zapoznanie się z materiałem oczywistym staje się, że Niemen przy komponowaniu materiału nie celował w krótkie formy. Trwająca 39 minut płyta składa się z raptem 5 utworów. Na szczęście zazwyczaj sporo się w nich dzieje i nie nużą. Dwa wyjątki to mdły i nudny "Daj mi wstążkę błękitną" oraz zmasakrowany wokalnie "Pielgrzym".
Mimo, że na potrzeby płyty Niemen zebrał nowy, zdolny zespół "Aerolit" opiera się na brzmieniach instrumentów klawiszowych. Tak obfite ich wykorzystanie na szczęście nie zaszkodziło płycie. Często elektronika z epoki słuchana dzisiaj rani uszy swoją topornością, jednak nie w tym przypadku. Dziś to brzmienie faktycznie wydaje się specyficzne (czy może nawet archaiczne), ale nie jest pozbawione uroku. Nie jest bezduszne i brzmi względnie "organicznie".
Kilka słów uwagi należy się perkusiście - Piotrowi Dziemskiemu. Bardzo spodobała mi się jego gra - te gęste przejścia przywodzą na myśl to co robił Michael Giles w pierwszej inkarnacji King Crimson. Niestety muzyk nie miał okazji się rozwinąć - zmarł tragicznie w 1975.
Chwalę i chwalę, ale... Piętą achillesową albumu są wokale. Czesław Niemen dysponował bardzo ciekawie brzmiącym głosem, ale jego maniera wokalna chwilami mnie drażni. Nie trzyma głosu na wodzy, ale okrutnie szarżuje zapędzając się w zdradliwe rejony. Czesław jęczy i zawodzi. Staje się to nudne i trudne do zniesienia. W dodatku wokalizy nie najlepiej układają się w całość z tak dynamicznie zmieniająca się muzyką. Szczytem jest oparty na linii wokalnej Niemena, wspomniany już "Pielgrzym" (choć trzeba dodać, że utwór ma interesujący arabski posmak). Przez taką interpretację czasem trudno jest śledzić tekst. Jaki jest cel użycia wierszy skoro głos ma być użyty jako instrument?


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Początek płyty.
2. Najgorszy moment: "Pielgrzym" i "Daj mi wstążkę błękitną", a generalnie Niech ten Pan już nie śpiewa!
3. Analogia z innymi element kultury: Płyta jest bardzo poetycka - wykorzystano na niej teksty Norwida, Herberta oraz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
4. Skojarzenia muzyczne: King Crimson, Mahavishnu Orchestra.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nie wiem czy przez końcówkę „Pielgrzyma” czy dlatego, że czytałem ostatnio o bitwie pod Kadesz, ale pobrzmiewa mi tu starożytny Egipt.
6. Ciekawostka: Jako jednego ze swoich ulubionych wykonawców Niemena wymieniał... Genesis P-Orridge (Throbbing Gristle, Psychic TV).
7. Na dokładkę okładka: te macki dobrze by również pasowały do jakiegoś zbioru opowiadań Lovecrafta. W "Kolorach z przestworzy" mamy nawet i meteoryt (czyli "Aerolit" właśnie).

środa, 30 listopada 2011

15. Basik: Mazzy Star, "So Tonight That I Might See"

Mazzy Star - So Tonight That I Might See

Ocena: * * * * *

Szanowne Panie! Szanowni Panowie! Przed wami jedna z płyt będących odpowiedzią na odwieczne pytanie, dlaczego inne dekady muzyczne mogą giąć bagietę latom 90. Płyta piękna od stóp do głów. Tajemnicza. Urocza.
Od strony kompozycji jest to muzyka sięgająca do języka lat 60. – psychodelii, bluesa i folk rocka, ale wykorzystująca go w bardzo naturalny sposób. Można powiedzieć, że jest tu trochę z klimatu Velvetów albo The Doors, ale drugiej takiej płyty nie słyszeliście w życiu. Powiecie, że nie jest to żadna nowość, bo przecież w latach 80. taki nurt istniał już prężnie w szufladkach (jakże zacnych!) opisanych karteczkami dream pop czy shoegaze, ale i tak będę się upierał, że swoje najlepsze najlepsze perły wydobył na świat trochę później. Patrz: Slowdive na Wyspach, Mazzy Star za Atlantykiem. Inna rzecz, że przecież gitarzysta i kompozytor Steven Roback (robak, ha-ha) udzielał się wcześniej w Rain Parade oraz Opal, czyli współtworzył ową ejtisową niszę muzyczną.
Wracając do albumu. Utwory powalają pięknem ekspresji głosu Hope Sandoval jak i gry instrumentalistów. O jakiejś sztucznej elegancji nie ma mowy, Mazzy mówi do Ciebie szczerze. Muzyka jest relaksująca, ale nie bezrefleksyjna. Jest refleksyjna, ale słuchając jej nie myślisz o rzeczach przygnębiających. Urzeka leniwą atmosferą. Narkotyczną, ale to dobre narkotyki, po których widzisz wszystko... może nie jaśniej, nie koniecznie weselej czy też bardziej smutno, ale jakoś tak lepiej, z nadzieją.
Albo inaczej – to jest jak miłość, zauroczenie i wszystkie reakcje umysłu z tym związane. Za każdym razem słuchając „So Tonight That I Must See” czuje się jakbym powoli wstawał ze snu. Bardzo powoli. Leniwie, przyjemnie, bez stresu. Kocham tą płytę.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Wszystkie utwory to perły, ale kilka to prawdziwe diamenty. „Fade Into You”, „Mary Of Silenie”, „She’s My Baby”, „Into Dust”. Któryś z wymienionych jest na pewno najpiękniejszą piosenką na świecie. Utwór tytułowy wyróżniam dodatkowo za fenomenalny tekst.
2. Najgorszy moment: Płyta nie spodoba się wszystkim, wiem. Na argumenty, że nuda i powtarzalność nie jestem w stanie sensownie odpowiedzieć. Jeśli dasz się wciągnąć to nie ma tu słabych utworów, momentów, chwil, minut czy mgnień oka. Jedyny minus tej płyty to jej hipnotyzująca moc i to, że nie wiesz co się z Tobą działo przez ostatnie 50 minut.
3. Analogia z innymi element kultury: Wpisujemy Mary Of Silence w poczet świetych i błogosławionych.
4. Skojarzenia muzyczne: Myślę, że współcześnie zespołem niosącym ducha Mazzy Star to polski George Dorn Screams. Wiadomo, że dźwięki nie te, ale emocje podobne.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: tego momentu na sekundę przed świtem.
6. Ciekawostka: a) Piosenka „Five String Serenade” została napisana przez Arthura Lee z całkiem znanego „Love”. b) Prawie w każdym tekście pojawia się słowo „rain” i bardzo często „night” c) Poza tym… Mazzy Star powraca po piętnastu latach. Yeah!!! Będzie trasa?
7. Na dokładkę okładka: Jak płyta. Ciepła, tajemnicza, trochę mroczna ale nie ponura.

15. Azbest: Mazzy Star "So Tonight That I Might See"

Mazzy Star - So Tonight That I Might See

Ocena: * * * 1/4

"So Tonight That I Might See" zawiera całkiem przyjemne granie – pogranicze popu i delikatnego rocka z odrobiną psychodelii i folkowych naleciałości. Chwilami pobrzękuje też country – ogólnie płyta brzmi dość „amerykańsko”. Kojarzy mi się z Velvet Underground i to podwójnie. Brzmieniowo przypomina mi trzeci album, ale sam pomysł na granie zbliża je do trasowych utworów z debiutu. Piosenki nie są skomplikowane co w połączeniu z powolnymi tempami czyni je dość hipnotycznymi. Chyba najbliżej stąd do shoegaze, ale brzmienie gitary jest znacznie subtelniejsze. Ogólnie płyta jest raczej zwiewna i ulotna. Ma w tym duży udział ładny głos wokalistki. Bez niego ta płyta nie miała by tyle uroku.
Spokojne i wyciszone granie – wręcz senne. No właśnie... Prawdę powiedziawszy zdarzyło mi się przy niej zdrzemnąć – 6 godzin wyrwane z życiorysu. Jest to swego rodzaju rekomendacja.
Ale zalety płyty przeradzają się w jej słabościami. To granie już w samym zamierzeniu nie miała porywać. Tylko przy płycie trwającej prawię godzinę stwarza problem w przebrnięcie przez nią w jednym podejściu. "So Tonight That I Might See" jest generalnie dość spójna, a utwory nie są specjalnie widowiskowe. Co gorsza te umieszczone w drugiej połowie albumu są wyraźnie nijakie. O ile parę pierwszych utworów robi dobre wrażenie to później zespół traci impet.
Miło się słuchało, ale nie wystarczyło by mnie zachwycić.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Fade Into You"
2. Najgorszy moment: „Blue Light” i „Wasted” najmniej do mnie trafiają
3. Analogia z innymi element kultury: może innym razem
4. Skojarzenia muzyczne: Morbid Angel
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: zasypianie
6. Ciekawostka: jakiś taki nijaki ten zespół – do niczego się nie dogrzebałem
7. Na dokładkę okładka: Fjolet to bardzo ładny kolor, a dziwnie rzadko wykorzystywany na okładkach...

15. Pippin: Mazzy Star, So Tonight That I Might See











Ocena: *** 1/4

Shoegaze, dream pop, indie folk... Pomijając sens wyścigów muzycznych dziennikarzy w tworzeniu coraz to nowych nazw gatunków muzycznych, przyznać trzeba, że te wymienione były akurat całkiem przyjemne. Ładne melodie, urocze brzmienie, a jak jeszcze trafi się dziewczyna na wokalu, to w ogóle pełne zadowolenie.
Mazzy Star nie jest po latach pamiętany jako podstawowy przedstawiciel takich klimatów. „So tonight that I might see” właściwie dobrze tłumaczy, dlaczego. Znajdziemy tu bowiem wszystko to, co w dreampopie (jeśli Szanowny Czytelnik pozwoli, będę się trzymał tej nazwy, bo na którąś zdecydować się wypada) dobre, jak też i najważniejsze jego grzechy. Czyli są nieszybkie tempa, dość łagodne w większości gitary, urozmaicane choćby tamburynami tudzież pojedynczymi dziwnymi elektronicznymi odgłosami, które każą ci co chwilę sprawdzać, czy to dzwoni ci komórka czy dzwonek do drzwi (celuje w tym „Mary of Silence”), naprawdę urzekający głos Hope Sandoval (nawet imię pani wokalistki dobrze współgra z muzyką z tej płyty, prawda?) i trochę usypiające, a trochę hipnotyzujące, lekko nierealne brzmienie całości. Z drugiej strony – im dalej w las tym gorzej albo może nudniej. Utwory stają się zbyt do siebie podobne, linie melodyczne zaczynają się mieszać i rozglądamy się bacznie za jakimś urozmaiceniem. Zaryzykuję tezę, że zespół sam sobie trochę zaszkodził, umieszczając „Fade into you” jako pierwszy utwór na płycie, a nie, dajmy na to, gdzieś w środku, czy nawet na końcu. Po nim jest tylko gorzej. Wspomniany singlowy numer z prowadzącą akustyczną gitarą, jakby rozmytymi pojedynczymi dźwiękami drugiej gitary i zniewalającą melodią to bowiem istne cudeńko – i choćby dla niego warto posłuchać albumu chociaż raz.
Bo miło się słucha dreampopu. Nawet jeśli nikt tam nic nowego nie wymyślił od czasów Cocteau Twins.

1. Najlepszy moment: „Fade into you”. Jeden z najładniejszych utworów nurtu.
2. Najgorszy moment: Wpadek ewidentnych brak, ale odjęcie z drugiej połowy płyty losowo wybranych dziesięciu minut wyszłoby wszystkim na dobre.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Chyba większości rodaków w moim wieku nazwa zespołu kojarzy się z wielkim niedźwiedziopodobnym stworem, który z apetytem wcinał zegarki.
4. Skojarzenia muzyczne: Spokojniejsza odsłona My Bloody Valentine umawia się na jam session z Cocteau Twins.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: faza REM czy inny półsen.
6. Ciekawostka: Fragmenty teledysku „Fade into you” były nagrywane w miejscu, które wcześniej widzieliśmy na okładce „The Joshua Tree” U2. A w ogóle to utwór ów miał dwa teledyski.
7. Na dokładkę okładka: To jakaś nieznana okładka My Bloody Valentine, prawda?

15. pilot kameleon: Mazzy Star, So Tonight That I Might See


Ocena: ***1/2

Mazi był kosmatym zielonym stworem, kosmitą, który lubił konsumować zegarki, a przy okazji uczył młodych telewidzów języka angielskiego. Rzecz działa się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Podobnie jak większa część historii amerykańskiego zespołu Mazzy Star. Maziego wtedy znałem, a o Mazzy Star nie miałem zielonego pojęcia. Kolejna zaległość nadrobiona. A i był przecież też Mazi w Ahimsie…
Wychylający się ze zgiełkliwości gitarowej i zamiłowania do melancholijnych piosenek zespół  Mazzy Star zaproponował autorskie odczytanie stylistyki. I zrobił to po swojemu. Piosenka stała się jeszcze bardziej piosenką, w czym pomógł rozmarzony głos Hope Sandoval. Gitarowe rzężenie generowane przez Davida Robacka (tak!) ulokowane zostało w opozycji do delikatnych poczynań wokalistki. Gitarzysta nie wypełniał całej przestrzeni, ale pięknie ją uzupełniał. I całe szczęście, gdyż na tej opozycji pojawia się iskrzenie, które jest najmocniejszym punktem tej płyty. Problemem jest jedynie to, że proporcje pomiędzy tymi biegunami nie zawsze są odpowiednie. Efekt nie w pełni przekonuje w momentach, kiedy gitarzysta rezygnuje z szaleństw i decyduje się tylko na instrument akustyczny albo delikatne, niepozorne uzupełnianie tła. Na początku to nie przeszkadza, ale po pewnym czasie staje się zauważalne i nieco nużące.  Czyżby zbyt wygładzone i rozmarzone? Prawdziwe szaleństwo zaczyna się jednak w miejscach, gdzie dysonansowa praca gitary uzupełnia się z głosem wokalistki. Najlepszym przykładem może być długa kompozycja tytułowa. Kłania się tutaj w pełnej krasie Velvet Underground z debiutanckiej płyty. W tym utworze Mazzy Star proponuje podobną wrażliwość, która w pozostałych kompozycjach jest  przede wszystkim stonowana, odwołująca się do folku, smutku, chodzenia po łące z gitarą i bez butów. „So Tonight That I Might See” doskonale podsumowuje ten album.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Początek („Fade Into You”, „Bell Ring” i „Mary Of Silence”) i koniec płyty („So Tonight That I Might See”).
2. Najgorszy moment: Takie raczej nie występują, ale zdarzają się niestety momenty, gdzie oko samo się zamyka.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Mazi z języka angielskiego. Podczas lanczu jadał zegarki.
4. Skojarzenia muzyczne: psychodelia, dream pop, shoegaze, Neil Young i Velvet Underground & Nico.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jestem taki romantyczny, chodź ze mną, chodź, pokażę ci łąkę, pszczoły i maki.
6. Ciekawostka. Nadawaliby się na Off Festival. Rojek, da się załatwić?
7. Na dokładkę okładka. Barokowa fasada skryta w fioletach?

wtorek, 15 listopada 2011

14. Pippin: Lou Reed and Metallica, Lulu

Lou Reed & Metallica - Lulu



Ocena: * 1/2

Na studiach uczono mnie o efekcie synergii, zwanym skrótowo „2+2=5”. Gdyby to prawo zawsze działało, to z połączenia sił takich asów, jak Lou Reed i Metallica powinna powstać rzecz wiekopomna, arcydzieło godne nabożnego zachwytu, trzymania pod złotym kloszem i w ogóle klękajcie narody. Nie tym razem jednak.
I nie chodzi o to, że, jak wielu, napalałem się na nową płytę Metalliki, a dostałem jakieś dziwactwo. Podchodziłem na świeżo, jakby to była nowa, nieznana mi kapela. Jednak natknąłem się na problem, a właściwie trzy.
Problemem pierwszym i chyba najmniejszym jest Metallica. Owszem, kilka niezłych riffów się znajdzie, ale zazwyczaj są one powtarzane w nieskończoność do znudzenia. Zero finezji, zero sprawności kompozycyjnej – mamy motyw, zapętlamy go i jazda. No dobra, awangarda ma swoje prawa, ale takie utwory po 11 albo nawet 19 minut? Kto to zniesie?
Problemem drugim jest Lou. Lou, który, co wiemy od lat, potrafi bardzo ładnie melodeklamować i nie zwracać uwagi na melodię, tutaj przechodzi sam siebie, niestety w negatywnym sensie. Bo już nie melodeklamuje, nie mówi nawet, tylko charczy, jęczy, rzęzi i w ogóle sprawia wrażenie, jakby ktoś mu kazał stać przy tym mikrofonie za karę i z lufą przy skroni. Szlag, przeszedłbym obojętnie, gdyby to dotyczyło byle śpiewaczyny, ale jak taki wytwór dostaję od artystów zaliczanych do ulubionych, to jednak boli.
I problem największy – współpraca tych dwojga. A właściwie jej brak – bo tej współpracy, proszę Państwa, absolutnie nie ma. Zaśpiewy Lou są totalnie obok grania Jamesa, Larsa i reszty. Pasuje jedno do drugiego jak wół do karety i nie trzeba docierać do końca dzieła, by odnieść wrażenie, że słucha się dwóch różnych płyt. Że złośliwy dowcipniś z wytwórni płytowej zarejestrował dwa różne projekty, nałożył je na siebie i sprzedaje nam jako wizjonerskie spotkanie dwóch legend.
Jest kilka (naprawdę małe kilka) ciekawych fragmentów. Niestety – nazwijcie mnie nierzetelnym, ale po trzech przesłuchaniach nie miałem już wigoru, by zagłębiać się w te niemal półtorej godziny i je starannie wyszukać. Może kiedyś nastanie odpowiedni moment, gdy znowu włączę ten album, ale na dziś nie życzę sobie, by stało się to jeszcze w tej dekadzie.

1. Najlepszy moment: Całkiem miłe dźwięki akustycznych gitar we wstępie do „Brandenburg Gate”, które nie zapowiadają nadchodzącej tragedii.
2. Najgorszy moment: Końcówka „Cheat on me”. Muzyka cichnie, myślisz że to koniec, a po chwili dopiero się reflektujesz, że za tobą dopiero połowa.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Niby każdy wie – sztuka teatralna Franka Wedekinda – ale ręka w górę, kto czytał.
4. Skojarzenia muzyczne: niby riffy Metalliki, niby wokal Lou, ale bardziej tak sobie wyobrażam jakieś garażowe próby gimnazjalnych imitatorów Einsturzende Neubauten.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
6. Ciekawostka: Architekt Bramy Brandenburskiej pochodził z mojego rodzinnego miasta. Nawet datę urodzin mamy tę samą, poza rokiem naturalnie.
7. Na dokładkę okładka: Kiedyś kolega w liceum na polskim, pytany o Grochowiaka, przejęzyczył się i zamiast „turpizm” powiedział „trupizm”. A do tej okładki pasują oba określenia.

14. Basik: Lou Reed and Metallica "Lulu"

Lou Reed & Metallica - Lulu

Ocena: * 1/3


Chłopaki z Metalliki dystansują się do tego albumu w wywiadach: "To nie jest nasz album!!! Toż to płyta Lou Reeda, my tak tylko z doskoku". Po przesłuchaniu tego albumu ich słowa brzmią dla mnie jak po prostu zwalanie winy i generalne wytykanie, że "To on spierdolił!". Otóż nie Panowie metalowcy, bo spierdoliliście wszyscy po równo.
Nasz ulubiony metalowy zespół wypełnił prawie 90 minut album rozrzedzoną pseudometalową masą o ultra niskiej gęstości. Odnoszę wrażenie, że gdyby wybrać wszystkie riffy z tej płyty, nie dałoby się ułożyć nawet pięciu sensownych piosenek. Wyobraźcie sobie, ze z litra spirytusu robicie 100 flaszek wódki. Jeśli Metallica nie dostanie Grammy za "Lulu" to na pewno nobla w dziedzinie chemii. Poza tym poszli jeszcze ekonomiczniej, grając patenty już kiedyś przez nich wymyślone (patrz "Mistress Dread”, czyli zapętlony przez siedem minut riff z "Disposable Heroes", „Iced Honey” zrobiony na patencie „Whisky In The Jar” etc.). Warto tez wspomnieć o fenomenalnie drewnianej i pozbawionej groove grze Larsa Ulricha oraz jego nibyprogresywnych patentach rytmicznych jak infantylne złamanie rytmu w „Junior Dad”.
Reeda mogę trochę zrozumieć, czemu porwał się na tak głupawy pomysł, jakim jest nagranie „Lulu”. Ma siedem dych na karku, demencja, ubezwłasnowolnienie przez wydawcę itp. Problem w tym, że bez Metalliki ta płyta byłaby niewiele lepsza… Lou zamarzyła się powtórka z „Berlina” i wyciągnięcie brudów świata na wierzch. Zacny to zamiar, lecz wykonanie jego wymaga czegoś więcej niż napisanie smętnych tekstów przy pomocy brutalnego języka (który zapewne poruszać i wstrząsać słuchacza) i wycharczenie ich do mikrofonu. W efekcie wyszło bardzo śmiesznie, ale też bardzo, bardzo irytująco. Z jednej strony Reed (siląc się na powagę) brzmi jak wkurzony dziadzio, któremu ktoś skradł miętusy, a z drugiej to jego niekończące się powtarzanie fraz („spermless like a girl” – co za tekst…) i komiczna egzaltacja doprowadzają do białej gorączki.
Poświęciłem tej płycie sporo czasu i uważam, ze uniknąłem niesprawiedliwej oceny płyty tylko na podstawie składu osobowego. To nie jest najgorszy album jaki usłyszycie w życiu, lecz na pewno najgłupszy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: niezamierzony aspekt komediowy albumu oraz wybornie śmieszna fraza: „C’mon James!”
2. Najgorszy moment: będzie, jeśli dostanę ten album na gwiazdkę.
3. Analogia z innymi element kultury: ech...
4. Skojarzenia muzyczne: Gracjan Roztocki, Bajki Grajki
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dupy
6. Ciekawostka: Lou Reed wygląda na fotkach z Metallicą jak Jason Newsted. Siena palona! Może oni chcieli nagrać album z Newstedem, tylko ktoś się pomylił? (Hetfield nosi okulary, to pewnie on nie zauważył)
7. Na dokładkę okładka: Założę się, że gra na bębnach czujniej niż Lars.

14. pilot kameleon: Lou Reed And Metallica, Lulu



Ocena: *

Kto mógł wpaść na tak szatański pomysł? Lou Reed i Metallica razem? Z premierowym materiałem? Sam nie wiem, ale taki koncept przerażał już na etapie zapowiedzi. Singel pilotujący płytę potwierdził przypuszczenia. Lou Reed melorecytuje tak jakby za chwilę miał wyzionąć ducha, Metallica gra swoje, nie wychodząc poza przewidywalną kwadratową łupankę znacznie poniżej ich poziomu. Hetfield raz na jakiś czas groźnie ryknie. I tak bez przerwy. Singel singlem, poczekajmy jednak na całą płytę. Płytę? Skąd! Na dwie płyty!
Odsłuch całości w jednym podejściu może człowieka wprowadzić w stan groźnej obojętności. Reed marudzi coś pod nosem, a zespół przede wszystkim nudzi. Nikt nie zwraca uwagi na to, że wokale oraz muzyka kompletnie do siebie nie pasują. „Mistress Dread” jest tutaj doskonałym przykładem. W innych fragmentach chwyta mnie natomiast odrętwienie. Długie, niczym nie urozmaicone kompozycje ciągną się jedna za drugą. Muzyczny krajobraz jest bardzo ponury i właściwie przez cały czas trwania płyty nie ulega zmianie. Próby jego urozmaicenia wzbudzają tylko litościwy uśmiech („Cheat On Me”, wstęp do „Frustration”, „Little Dog”), gdyż zmieniają się tylko środki wyrazu. Efekt jest jednak równie mało atrakcyjny. Jedynie  w końcówce „Junior Dad”, gdzie Reed milknie, a Metallica przestaje grać, zaczynają się niespodziewanie wyłaniać interesujące ambientowe plamy. To jednak zdecydowanie za mało...
Największą zagadką jest dla mnie powód powstania tej płyty. Nie uwierzę, że po nagraniu kilku piosenek ktoś z otoczenie nie powiedział: Panowie! Stop, stop! Już dosyć. Puśćcie singla do radia i zapomnijmy o sprawie. To naprawdę nie ma sensu. O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli ktoś ma pomysł, proszę wpisywać w komentarzach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: miał pewnie Lou Reed odbierając czek przy kasie.
2. Najgorszy moment: odsłuchy w milionach domów na całym świecie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Śmieć. Z całym szacunkiem dla śmiecia oczywiście.
4. Skojarzenia muzyczne: Wizjonerstwo „Velvet Underground & Nico” oraz epickość „Master Of Puppets”. Trzeba również przywołać legendarne dwupłytowce w postaci „Białego Albumu” The Beatles, „Baranka” Genesis oraz „The Wall” Pink Floyd. Wszystko oczywiście na wspak.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: 1. Kres muzyki rockowej. Muzycy tracą zmysły, nagrywają kuriozalne płyty. 2. Pomieszanie z poplątaniem. Pies z kotem, małpa ze świnią, owca z bykiem.
6. Ciekawostka. Prasa jak zawsze podniecona (w „Teraz Rocku” dadzą ****), natomiast słuchacze już nie do końca entuzjastycznie podchodzą do tego dzieła. Jak poinformowałem wydawcę ile „gwiazdek” dostanie ten album na blogu 67 mil, oni dali do zrozumienia, że egzemplarza recenzenckiego nie będzie. Słowa dotrzymali.
7. Na dokładkę okładka. Nie ma rąk. Szkoda, że podczas nagrywania tej płyty cała Metallica miała wszystkie kończyny na swoich miejscach. Zabrakło tylko głowy.

14. Azbest: Lou Reed and Metallica "Lulu"

Lou Reed & Metallica - Lulu

Ocena: * 1/2

Dawno już nie poruszyła mnie tak żadna płyta. Jakaż była moja arogancja gdy sądziłem, że słyszałem już wszystko i nic mnie nie zdziwi. A w dodatku cios padł z najmniej spodziewanej strony - bo kto się spodziewa, że zaskoczy go Metallica?
A poraża już sam rozmiar „Lulu”: dwie płyty! I trwa... raptem 87 minut. Jak na dwupłytowy to nie jest oszołamiający wynik. Naprawdę nie dało się tego przyciąć (uprzedzając fakty – ostatnie 10 minut płyty to ambientujące granie nijak mające się do reszty)? To ten sam zespół który skracał utwory na "Load" by dostosować album do pojemności CD? Już to budzi niepokój. Czyżby twórcy uznali, że ich dzieło jest tak genialne, że nie można z niego uronić ani minuty? Pachnie to megalomanią i brakiem krytycyzmu, co źle wróży płycie.
Wbrew moim przewidywaniom Metallica wypadła tu nie najgorzej - przygotowali parę fajnych riffów. Sęk w tym, że utwory są słabo rozwinięte - aranżacje są fatalne, wręcz nie istnieją. Z tych elementów nie powstają ciekawe kawałki - najczęściej ta sama fraza jest namolnie powtarzana bez przerwy przez parę minut. Taki "Mistress Dread" ze swoim rasowym riffem brzmi jak mocno spóźniona odpowiedź na "Necrophobic". Tylko, że kawałek Slejera pod względem złożoności kompozycji brzmi jak rock progresywny. No i trwa półtorej minuty a nie siedem.
Panowie zazwyczaj potrzebują roku by nagrać płytę – teraz wypluli ją po dwóch miesiącach. Może niedopracowanie utworów to wynik tego pośpiechu? A może dlatego się nie przyłożyli bo od początku przyjęto założenie, ze muzyka ma być tylko tłem dla deklamacji Lou Reed'a?
Tym sposobem dotarliśmy do sedna tragedii. Reed przez lata udowadniał, ze potrafi napisać znakomite teksty. Nagrywanie concept-albumów to dla niego żadna nowość. Nie będę krył, ze jestem jego fanem więc mimo, że nie przychodzi mi to lekko muszę stwierdzić, że przy „Lulu” dał ciała w popisowy wręcz sposób. Wciąż zdarzają mu się świetne fragmenty, ale giną w bełkocie. Co gorsza prezentacja ich przez Lou woła o pomstę do nieba. Za często popada w zawodzenie łamiącym się głosem podawane kompletnie obok muzyki. Albo nawiedzone powtarzanie jakiś idiotycznych fragmentów. Chwilami miałem wrażenie, że niczym Beefheart nagrywał wokale nie słysząc podkładu. Lou zbliża się do siedemdziesiątki - może to starość? W ten sposób nie można zbudować nastroju ani zaintrygować słuchacza.
Hetfield mógłby go odciążyć, ale słyszymy go z rzadka. Co gorsza w zupełnie przypadkowych momentach i wyrzuca z siebie skrajnie absurdalne frazy. W dodatku w idiotycznej interpretacji.
Oczywiście rodzi się pytanie - kto jest odpowiedzialny za tą katastrofę? Mam swoją hipotezę. Wszystko wskazuje na to, że to Lou Reed jest źródłem. Metallica nagrywała już nudne płyty bez charakteru, ale jeszcze nie zbliżyli się do tak katastrofalnego poziomu. Niestety najprawdopodobniej Lars i spółka uznali, że skoro nic nie rozumieją z zaproponowanego przez Reed'a materiału to mają do czynienia z wielką sztuką. I potwór ujrzał światło dzienne.
To, że tę płytę jednak wydano to już prawdziwe kuriozum, ale nie powinno dziwić. Reed nawykł do realizowania swoich planów nawet jeśli wszyscy mu to odradzają. A Metallica najprawdopodobniej otacza się ludźmi nie mającymi dość kręgosłupa by podpowiedzieć im, że popełnili błąd.
Słuchać, słuchać koniecznie! Ta płyta jest porażająca. Taki ściek nieczęsto się trafia.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Pumping Blood" jest najmniej chujowy
2. Najgorszy moment: Szeroki wybór: może singlowy "The View"? Albo "Cheat on Me"? A "Frustration"? Sam już nie wiem.
3. Analogia z innymi element kultury: Ponoć sztuki Franka Wedekinda, ale osobiście nie znam. A po takiej zachęcie będę unikał.
4. Skojarzenia muzyczne: Bogu dziękować nie znam niczego podobnego. Choć przyznam, że stopień skomplikowania kompozycji przywodzi mi na myśl scenę NSBM.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nie wyobrażam sobie słuchania tego w jakiejkolwiek sytuacji.
6. Ciekawostka: klip do "Iced Honey" ma nakręcić Darren Aronofsky. Niesamowite - zamiast udać, że ta płyta nie istniała i czekać aż wszyscy zapomną, nagłaśniają ją. Nie do wiary.
7. Na dokładkę okładka: Panowie skopali nieomal wszystko co się dało, ale okładka akurat jest niczego sobie.

sobota, 29 października 2011

13. pilot kameleon: Jane's Addiction, The Great Escape Artist

Ocena: **1/2

Jeśli podsumować działalność tego zespołu, to chyba częściej on nie istnieje, niż faktycznie funkcjonuje. Ostatni powrót w 2008 roku pomimo zawirowań na stanowisku basisty trwa w najlepsze i co ciekawe, został udokumentowany albumem z premierowym materiałem. Nie udało się niestety utrzymać klasycznego składu, ale przecież na „Strays” takowy nie był potrzebny.
„The Great Escape Artist” zaczyna się dwoma potężnymi ciosami. „Underground” oraz singlowy „End To The Lies” rozwiewają wszelkie wątpliwości. Kolejny doskonały reunion! Przecież nie może być już źle! Świetne kawałki, Farrell w doskonałej formie, bulgocze psychodeliczna zawiesina, a na dalszym planie tli się niepokój generowany przez instrumenty klawiszowe. Trzeci w kolejce, „Curiosity Kills” wygląda na tle dwóch poprzedników jak jakaś niedoróbka. Problem tkwi w mało przekonującej kompozycji, która brzmi jak typowy współczesny kawałek grany w muzycznej telewizji. Bezbarwny w całej okazałości. Drugi singel, „Irresistible Force” sygnalizuje powrót do formy. Znów wszystkie elementy są w odpowiednich proporcjach i na swoim miejscu. Od tego momentu coś jednak zaczyna się psuć. Kawałki, nawet po kilkunastu przesłuchaniach, nie zostawiają po sobie żadnego śladu. Co więcej ich odsłuch nie sprawia wielkiej przyjemności, naraża słuchacza na ciągłe skojarzenia z innymi zespołami i niestety zawsze stawia Jane’s Addiction w złym świetle. „Twisted Tales” rozpoczyna się jak nieznany kawałek z płyty „Ultra” Depeche Mode, gdzieś dalej migają refleksy Linkin Park czy Muse. Hańba! Całkowicie nowatorska, wyznaczająca trendy, definiująca amerykańską alternatywę formacja staje się nagle generatorem nijakich utworów? Moja odpowiedź będzie niestety twierdząca. Właśnie w taki sposób odbieram ten album. Piękna produkcja nie jest w stanie pokryć liszajów kompozycyjnych. Dobrze tylko, że nikt nie wpadł na pomysł wypełnienia kompaktu po brzegi.
Można mi zarzucić, że oczekiwałem cudów, a przecież okres wizjonerstwa ten zespół ma dawno za sobą. Po doświadczeniu „Strays” czekałem po prostu na dobry album, którego zespół mi nie dał. Zatem mam prawo być rozczarowany. Obecny etap działalności Jane’s Addiction daje szansę na regularny powrót na scenę. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch-trzech lat pojawi się kolejna, tym razem bardziej przemyślana płyta, wybaczę im. Na ten moment żółta kartka.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: 1. „Underground”, 2. „End To The Lies” i 3. Irresistible Force”. 4. Chwila zakupu płyty. Wtedy jeszcze nie wiedziałem tego, co wiem teraz.
2. Najgorszy moment: Z mniejszym i większym natężeniem reszta płyty. I nie są to momenty bardzo złe, tylko bardzo bezbarwne.
3. Analogia z innymi elementami kultury: rock w MTV. Jest jeszcze coś takiego?
4. Skojarzenia muzyczne: Powinno się kojarzyć tylko z nimi. Niestety tak nie jest. Rock środka.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: historii o rozczarowaniu.
6. Ciekawostka. Powyższa recenzja została napisana przez jednego z największych fanów tej formacji w naszym kraju. Kocham, więc wymagam.
7. Na dokładkę okładka. Zmodyfikowana okładka debiutanckiej płyty Jane’s Addiction wykonana z plasteliny (pozdrawiamy kolegów z Primusa). Na ścianie plakat z gołą babą. Tylko kto chwyta Farrella z tyłu?

13. Azbest: Jane's Addiction "The Great Escape Artist"

Jane's Addiction - The Great Escape Artist
Ocena: * * * 3/4

Jane's Addiction – podejście czwarte. I znów bez Erica Avery. Prawdę powiedziawszy ciągłe zmiany w składzie nie wróżyły dobrze zespołowi. Na szczęście udało im się pozbierać i nagrać kolejny album. W dodatku całkiem sympatyczny album.
Zespół nie próbował odkrywać Ameryki, ale płyty wtórną nazwać też nie można. Są tu znane już elementy: trochę ciężaru, nieco gotyckiego nastroju, są wpływy psychodeliczne, a na dodatek szczypta elektroniki. Wszystko to wymieszane i całkiem gładko połączono w całość. W sumie to nawet zbyt gładko.
Teoretycznie wszystko na swoim miejscu i przyjemnie się słucha, ale... Nie mogłem pozbyć się wrażenie, że mam do czynienia z dokładnie zaplanowanym produktem. Płyta sprawia wrażenie jakby przy jej tworzeniu panowie zamiast porywami serca bardziej kierowali się chłodną kalkulacją. Efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt przemyślana. Brakuje dawnego odlotu, wyparowało gdzieś to szaleństwo. Brzmienie płyty jest poukładane i wypolerowane do perfidii.
Kompozycje może nie są wariackie, ale za to ładne i melodyjne. Za wyjątkiem „Irresistible Force” żadna z nich nie porywa, ale są rozpoznawalne i niezgorzej wpadają w ucho. Ogólnie płyta wypada mało frenetycznie, Jane's Addiction bardziej skupia się na nastroju.
Długość dobrze dobrana – nie nuży i nie za krótko. Ot w sam raz by słuchacz nie zdążył się znudzić. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że okolice trzech kwadransów to optymalne środowisko dla płyt.
Wszystko to powoduje, że płytowy powrót Jane's Addiction można uznać za udany. Mimo mojego marudzenia płyty słucha się bardzo przyjemnie. „The Great Escape Artist” nie jest to może albumem na miarę „Ritual de lo habitual”, ale Farrellowi i gromadce wstydu nie przynosi.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Singlowy „Irresistible Force”.
2. Najgorszy moment: Trudno coś wybrać. Jeśli już to „Ultimate Reason”.
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty i pan na okładce przywodzą na myśl Houdiniego. Ale tego tutaj nie kaftan krępuję.
4. Skojarzenia muzyczne: W „End to the Lies” słychać riff z „You Really Got Me”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Raczej wieczór. Raczej beztroski.
6. Ciekawostka: Premierę płyty zaplanowano na 18 października. Tego samego dnia w 1977 roku w wiezieniu Stammheim samobójstwo popełnili Andreas Baader, Gudrun Ensslin, oraz Jan-Carl Raspe. Też swego rodzaju ucieczka.
7. Na dokładkę okładka: Motyw zdecydowanie Farrellowski, ale Primusa też czuć.

13. Basik: Jane's Addiction, "The Great Escape Artist"

Jane's Addiction - The Great Escape Artist

Ocena: * * * 3/4

Pierwszy wypuszczony na świat singiel z płyty „The Great Escape Artist” zatytułowany „End To The Lies” rozjechał mnie na kawałki. Świetnie osadzony groove, hałaśliwe gitary w tle i niesamowicie chwytliwa linia melodyczna. Następny numer promujący album – „The Irresistible Force” również zaostrzał apetyt, choć uderzał bardzo łagodną i przyjemną dla ucha produkcją niespotykaną raczej u JA. Jednym słowem, chłopaki podnieśli poprzeczkę dosyć wysoko jeszcze przed ukazaniem się dzieła. Czy udało im się ją przeskoczyć na albumie?
Po pierwszych przesłuchaniach płyta lekko mnie rozczarowała. Niby jest tutaj wszystko to, co na poprzednich albumach grupy: psychodelia, świetne melodie, puls, ale… „The Great Escape Artist” to płyta nieproporcjonalna. Z początku narzekałem, że mało tutaj dynamicznych kawałków. I faktycznie po stronie mocy pozostaje zwalający z nóg otwieracz „Underground”, dwa utwory singlowe oraz utwór ostatni. Pozostała część płyty zdecydowanie poziomem pierdolnięcia odstaje. Jest klimatycznie, przestrzennie, ale też w porównaniu z dorobkiem grupy mniej psychodelicznie, a bardziej konwencjonalnie. Dla przykładu, w takim „Curiosity Kills” czy „Twisted Tales” jadą niemal jak U2… Jeśli ktoś oczekuje powrotu do szalonych czasów „Ritual” albo „Nothing” może się grubo zawieść. Tak jak pisałem, na początku płyta i mnie rozczarowała, ale już po jakimś czasie nie mogłem się od niej uwolnić, bo ten album potrzebuje czasu, żeby dojrzeć i wypuścić soki. Żeby dać się nakręcić psychodelicznym transem przy „Ultimate Reason”, albo odlecieć przy drugiej części „Splash a Little Water On It”, albo wskoczyć na parkiet przy „I’ll Hit You Back”…
„The Great Escape Artist” to zbiór fenomenalnie wyprodukowanych ukrytych przebojów. Jedyne, co można mu zarzucić to brak spójności – płyta brzmi jak split nagrań Jane’s Addiction z projektami „pobocznymi” Farrella (patrz album solowy, drugi Porno For Pyros albo Satellite Party) I chyba to fanom wokalisty ta płyta spodoba się najbardziej. Ale przecież wszyscy kochamy Perry’ego, nie?

P.S. Życzę RHCP nagrania tak ultra przebojowej i zarazem niebanalnej płyty. Powodzenia.

1. Najlepszy moment: „Ultimate Reason” – utwór do odkrycia.
2. Najgorszy moment: „Words Right Out Of My Mouth” – niby mocny cios w ryj, ale bez charakteru. Może nie najgorszy, ale najsłabszy z zestawu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: tytuł płyty oznacza kogoś, kto w mistrzowski sposób opanował ucieczkę od problemów życia codziennego – outsidera.
4. Skojarzenia muzyczne: wciąż Jane’s Addiction, Satellite Party, Porno For Pyros z „Good God’s Urge”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do czegoś bardzo miłego.
6. Ciekawostka: Płyta w wersji limitowanej zawiera drugi dysk z koncertu z Meksyku z 2011 roku, o którym można by stworzyć dodatkową recenzję. Jest surowo i bardzo energetycznie. Warto!
7. Na dokładkę okładka: Trochę kicz, ale wszystkie atrybuty mające na celu oderwać nas od ponurej rzeczywistości i wprowadzić element baśniowy są na miejscu: książka, wóda, gitara i piękna niewiasta (na plakacie). Świetne logo.

13. Pippin: Jane's Addiction, The Great Escape Artist















****2/3

Nie wierzyłem. Ale cóż, widocznie jestem człowiekiem małej wiary, bo i przed niemal dekadą nie wierzyłem w plotki o nowej płycie – a tu wyszło „Strays”. Z tym że po „Strays” nie wierzyłem jeszcze bardziej, bo skoro raz się udało zejść po latach i nagrać płytę, to limit szczęścia wyczerpany, drugi raz na pewno się nie uda. Tymczasem udało się. I to jak.
Powiedzmy sobie od razu – płyta jest rewelacyjna. Do „Strays” długo się przyzwyczajałem, polubiłem, ale trochę na siłę. Tymczasem „The Great Escape Artist” wgniotło mnie w ziemię od pierwszego razu. Od samego otwarcia. Od mocnego basu i świdrującej gitary Dave’a Navarro w „Underground”. Wgniotło i nie puszcza.
Właśnie – gitara. Fani Jane’s Addiction dzielili się na tych, co lubią funkowe oblicze zespołu, na tych, których przekonuje kierunek bardziej metalowy, na zwolenników podejścia psychodelicznego i na tych, którzy gdzieś mają takie podziały i po prostu lubią ten zespół. Mam złą wiadomość dla tych pierwszych – na nowej płycie nie mają praktycznie czego szukać. Może tylko początek singlowego „Irresistible Force” brzmi zwodniczo, ale utwór zaraz skręca w mocniejsze rejony. Bo na „The Great Escape Artist” dominują ostre gitary zmieszane z onirycznym (niech będzie psychodelicznym) klimatem. Energia i odlot, znaczy. Porządne, niemal metalowe, łojenie mamy głównie w zamykającym całość „Words Right Out of My Mouth”, a jedynym spokojniejszym utworem jest za to „Splash a Litte Water on It”, ale za sprawą Navarro ciężko jednoznacznie mówić o balladzie. A pomiędzy nimi całe spektrum talentu doświadczonych muzyków, którzy złapali nowy oddech i daleko im do pożegnania się z inwencją. Wszystko trochę przypomina niedocenianą płytę „One Hot Minute” Red Hotów, ale to chyba żadna niespodzianka. Zauważyć należy, że kolega Dave (wspominam go już trzeci raz, chyba nie traktuję członków zespołu równo) oprócz wycinania mocnych riffów ma też wiele innych pomysłów i warto się w nie uważnie wsłuchać, gitara całkiem śmiało poczyna sobie i na drugim, i na trzecim czasem planie. Fantastycznie ton płycie nadaje sekcja rytmiczna, co jest o tyle ciekawe, że Eric Avery na dobre pożegnał się z zespołem i na albumie pogrywa aż trzech basistów, w tym sam Navarro (choroba, czwarta wzmianka). A Farrell? Cóż, Farrell jest Farrell… Niepodrabialny wysoki głos, który przyciąga i hipnotyzuje.
Skoro dzieło tak cię zmiotło, to dlaczego taka głupia ocena? – spytacie. Cóż, faktycznie lekka asekuracja. Piątka to nota marzeń, którą przyznaję raczej po upływie czasu. A tu jest jakaś teoretyczna minimalna szansa, że po kilku tygodniach entuzjazm opadnie. Ale nie sadzę.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: gitara w „Twisted Tales”
2. Najgorszy moment: wstęp do „Words Right Out of My Mouth”. Doświadczenie uczy, że takie gadanie nudzi się już przy trzecim – czwartym razie. I tak też jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: lenistwo nie popłaca. Zamiast iść grzecznie za zakupy, zamówiłem płytę w popularnym sklepie internetowym. Mija półtora tygodnia, a ja jej ciągle nie mam, więc nie tropiłem tekstów wnikliwie, a takim asem nie jestem, żeby wszystko ładnie ze słuchu wyłapać.
4. Skojarzenia muzyczne: Co ja tu, do kroćset, mam napisać? Że Jane’s Addiction brzmi jak Jane’s Addiction?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: coś szybkiego i nie do końca mądrego. Niech będzie zjazd rowerem z góry ze słuchawkami w uszach. Na przykład z Przełęczy Okraj na wschód. Gdy miałem 17 lat, zatrzymywałem się dopiero po jakichś dziesięciu kilometrach, bez pedałowania. Dziś jestem ćwierć kwintala grubszy, więc pewnie zajechałbym jeszcze dalej.
6. Ciekawostka: Ten blog nie istniałby w takim kształcie, gdyby nie zespół Jane’s Addiction. Albowiem to przed jego koncertem poznaliśmy się osobiście z Pilotem Kameleonem.
7. Na dokładkę okładka: Przy całym moim uwielbieniu dla kapeli, nigdy nie przepadałem za ich okładkami. I znowu jakieś szkaradztwo z głupią miną.

niedziela, 16 października 2011

12. Pippin: HTRK, Work (work, work)














Ocena: * * 1/2

Podobnież w wymowie zespół HTRK to żaden tam „ejcztierkej”, tylko „Hate Rock”. Ba, wcześniej nawet przez chwilę nazywali się po prostu Hate Rock Trio. Nazwa dość buńczuczna, ale raczej z tych, co to intrygują, a nie odpychają. Nasi bohaterowie pochodzą z Australii, grają od niespełna dziesięciu lat, a ich debiutancki album realizował sam Ronald S. Howard, którego zasług dla naszego bloga przypominać nie trzeba. „Work (work work)” to ich druga płyta, jednak od pierwszej dzieli ją sporo – tak muzycznie (niemal całkowite wyeliminowanie gitary), jak i personalnie (samobójcza śmierć basisty, Seana Stewarta).
I tak to właśnie z debiutu, gdzie doszukiwano się wpływów stylów noise i shoegaze przeszliśmy do albumu, który zawiera głównie syntetyczny, elektroniczny pop. Rządzą tu instrumenty klawiszowe, monotonne pochody basu i automatyczna pewnie perkusja. Chociaż nie, rządzi tu co innego – swoiste deja vu, wrażenie, że Australijczycy przez ostatnie trzydzieści lat siedzieli gdzieś w cieniu Ayers Rock i sądzą, że brzmienia z lat osiemdziesiątych ciągle są w modzie. Cóż, nawet jeśli tak nie jest, takie muzyczne wycieczki w przeszłość często mogą być źródłem przeżycia miłego, nostalgicznego i trochę zapomnianego. Tym razem jednak przeliczymy się. Zamiast wszechobecnego niepokojącego chłodu mamy nudę, zamiast mrocznego basu bas nijako dudniący, a wokalistka chwilami wyobraża sobie, że jest czy to Elizabeth Fraser, czy to Anją Huwe, ale cóż – nie jest.
Można trafić na miłe fragmenty, pejzaże wspominające czasy świetności zimnej fali. Ale są to zaiste tylko nieliczne fragmenty. Cała płyta nudzi i usypia swą monotonią.

1. Najlepszy moment: Wstęp do „Love Triangle”
2. Najgorszy moment: Gadki z niemieckiego sekstelefonu w „Ice Eyes Eis”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł utworu „Synthetik” jakże pięknie odnosi muzykę z tej płyty do całej plejady innych sztucznych i bezdusznych tworów z różnych dziedzin ziemskiego życia.
4. Skojarzenia muzyczne: Trochę starego 4AD, trochę elektronicznego popu z lat osiemdziesiątych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Zamknij oczy i licz barany.
6. Ciekawostka: W początkach działalności zespół twierdził, że jedną z głównych inspiracji są dla nich filmy Davida Lyncha.
7. Na dokładkę okładka: Litery i jakaś tkanina(?) w tle. O czym tu pisać?