wtorek, 26 listopada 2013

66. Azbest: Falarek Band "Falarek"

 Falarek Band - Falarek
****1/4

Falarek Band - w opinii większości jeden z niezliczonych projektów Roberta Brylewskiego. Tymczasem jego wkład w muzykę zespołu był mniejszy niż można by przypuszczać. Co najciekawsze jest to jeden z niewielu w jego karierze przypadków gdy trzymał się z dala od gitary. Ale jak to zazwyczaj z nim bywa, Falarek uderzył z wielkim impetem by wkrótce ucichnąć. Debiutancka i niestety jedyna płyta narobiła wówczas masę zamieszania, ale rodzi się pytanie - jak broni się po latach?
Patrząc z dzisiejszej perspektywy widać jak mocno "Falarek" zakorzeniony jest w tamtejszych realiach. Pozornie umiejscowili się w nurcie tak popularnych wówczas prób łączenia muzyki gitarowej z elektroniką. Próbowali wszyscy i to z obu stron - poczynając od wielkich elektroników wzbogacających utwory ciętymi gitarowymi riffami aż po rockowe składy inkrustujące swą muzykę samplami i bitami. Efekty były przeróżne, ale łączy je jedno - dziś zazwyczaj brzmią zdecydowanie nieświeżo. Na tym tle Falarek Band wyróżnia się, a wręcz błyszczy. Ale nic w tym dziwnego - podobieństwa ich muzyki do tamtej mody są powierzchowne. W dodatku ich dzwięki wywodziły się z zupełnie innych korzeni. Tak narkotyczna nieledwie transowość nie jest wynikiem zapożyczeń z tak modnej wówczas muzyki tanecznej. To pozostałość po post-punku, a w jeszcze większym stopniu spadek po krautrockowych eksperymentach.
Te rozwleczone, transowe klimaty stały doskonałą bazę do ciężkich choć równie transowych riffów. Utwory zostały doprawione solidną, ale nienachalna dawką elektronicznych dodatków, a całość obdarzono uroczo brudnym brzmieniem i ze smakiem doprawiono szczyptą psychodelii. Efekt końcowy najłatwiej upchnąć w szufladce post-rock (bo tyleż obszerna, co nieokreślona). Powstały materiał brzmiał świeżo nawet w porównaniu ze światowymi standardami. Na tle większości polskiej sceny ich innowacyjne brzmienie wręcz oszołamiało. To i szybkie zniknięcie zespołu z rynku otoczyło ich kultem (czego ślad pozostał chociażby w nazwie naszego bloga). I tym również wpisali się w ducha czasu. Powstała płyta okresu przejściowego – świetny soundtrack do gwałtownie zmieniających się wówczas realiów.
Falarek był wówczas na obrzeżach rynku i mimo entuzjastycznych wręcz recenzji nie udało im się uzyskać szerszej widowni. A szkoda, bo ich jedyna płyta doskonale zniosła próbę czasu. Nie w całości niestety – obligatoryjny (wówczas) „hidden track” jest zaledwie męczącym i nic nie wnoszącym wypełniaczem. Również wokale Bryla chwilami irytują („Hciwy”, „F.B.”). To jednak detale. Choć dziś „Falarek” nie brzmi już tak rewolucyjnie jak prawie dwie dekady temu, to wciąż bardzo solidna, a chwilami wręcz znakomita płyta.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Freex", "67 mil" (!)
2. Najgorszy moment: "F.B."
3. Analogia z innymi element kultury: Na początku lat 90 za wielka wodą był przez moment wydawany komiks "Freex".
4. Skojarzenia muzyczne: polscy prekursorzy post-rocka.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Głupio mi co i rusz pisać, że cyberpunk, ale i tym razem tego nie uniknę.
6. Ciekawostka: W "Hciwym" na gitarze udziela się Robert Sadowski.
7. Na dokładkę okładka: Mało futurystyczna, ale element psycho jak najbardziej na miejscu.

66. Pippin: Falarek Band, Falarek


Ocena: * * * * ½

Niby Bryl, ale jednak nie Bryl. Bo ani nie komponuje, ani nawet, co dziwi szczególnie, nie gra na gitarze. Tylko śpiewa własne teksty. Za muzykę i komponowanie odpowiadają tu inni, co zresztą sugeruje już nazwa zespołu.
Jestem z tych, co to twierdzą, że Robert Brylewski to najściślejsza czołówka najważniejszych postaci polskiej muzyki rockowej i ciężko mi sobie wyobrazić takich, co twierdzą inaczej. Kryzys, Brygada Kryzys, Armia, Izrael... – a to tylko te najsłynniejsze projekty, ze zliczeniem tych pomniejszych miałby pewnie kłopot i sam Robert. Chłop, oprócz talentu, ma też niesamowity zmysł wyłapywania nowinek, ducha prekursorstwa i wprowadzania na polskie podwórko eksperymentów ze świata. Pewnie znajdą się tacy, co przed nim nad Wisłą grali reggae, punka czy hiphop, ale raczej nie na taką skalę i nie z takim efektem.
Ale w Falarku, jako się rzekło, Brylu tylko śpiewa. Ale co z tego, skoro mimo to (a może właśnie dlatego!), panuje na płycie niepodzielnie. Słuchamy tej transowej, mrocznej muzyki i od razu myślimy: aha, kryzys, problemy z nałogami, ciemny okres w życiu. Do biografii (polecam wywiad – rzekę Rafała Księżyka) pasuje idealnie. Szalony mariaż postpunka z industrialem, mrocznych klawiszy z transowymi riffami gitar, brudnego undergroundu z precyzyjną dyscypliną instrumentalistów. A Brylewski, któremu przecież daleko do bycia wybitnym wokalistą, którego angielszczyzna jest co najmniej zabawna, który nie przykłada się specjalnie do melodii, który nierzadko niechlujnie zawodzi, jest tu prawdziwy i przejmujący do bólu. A ponure, swoiście egzystencjalne, teksty tylko potęgują te wrażenie. „Klepsydry” i „67 mil” na tym polu liderują, ale i innym niewiele brakuje.
Mimo, że Bryl tu tylko śpiewa, być może jest to jego najbardziej osobista i przejmująca płyta. Jedna z tych, które lepiej słuchać, niż analizować i rozkładać na czynniki. Dziękujemy Robercie. Z dumą piszemy pod sztandarem 67 Mil.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „67 mil”. Albo „Klepsydry”. Albo „Krosses”. Nie wiem.
2. Najgorszy moment: Jak już mam wybierać, to „Jestem jeż”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Spektrum duchowych poszukiwań wśród różnorakich religii i filozofii.
4. Skojarzenia muzyczne: Wszystko co mroczne i ponure.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Już raz ta płyta była ścieżką dźwiękową – do wejścia w mroczny okres życia Bryla. Wierzymy, że jednorazowo.
6. Ciekawostka: Żeby nie było, że piszę tylko o Brylu: Kazik Staszewski wspominał, że Fala, podczas grania w Kulcie, był zafascynowany głównie Frankiem Zappą i wszystkie grane utwory ciągnął w tymże lub pokrewnym kierunku. W Falarku jednakowoż niewiele Zappy w Zappie.
7. Na dokładkę okładka: Storm Thorgenson?


66. Basik: Falarek Band, "Falarek"

Falarek Band - Falarek

Ocena: * * * * *

Miałem pisać, że to kolejna płyta Brylewskiego, ale przecież tak nie jest do końca. Sam Brylu opowiada w „Kryzysie w Babilonie” o tym, że motorem napędowym byli tutaj Piotr „Fala” Falkowski i Arek Antonowicz - założyciele grupy. Robert Brylewski dołączył do zespołu podczas rejestrowania przez nich materiału na płytę demo w jego studio „Złota Skała”. Zaśpiewał teksty do kilku numerów, spodobało się i tak już zostało.
Unikam pisania, że to płyta Brylewskiego, lecz trudno spychać jego wkład w nagrania na jakiś dalszy plan. Jego obecnością przesiąknięta jest cała płyta i nie tylko ze oczywistych względów bycia głównym wokalistą zespołu. Jak sam opowiada, odrzucenie roli śpiewającego gitarzysty i skupienie się na jednej czynności (czy też dwóch – śpiewaniu i pisaniu) prowadziło do nowych doświadczeń muzycznych. Brylewski brzmi tu dużo mroczniej i posępniej, co związane jest - jak opowiadał z jego różnymi zakrętami życia w owym czasie. Jego wypowiedź staje się bardziej osobista niż kiedyś, jak gdyby bez gitary nie mógł się już za nią schować, nic nie dzieliło go pomiędzy słuchaczem a nim samym. Ponurą i apokaliptyczną – w nawiązaniu do post-punkowych grup – atmosferę podbija ciężka maszyneria powolnych riffów i potężny beat. Nie są odkrywcze, ale ich natrętna powtarzalność oraz (w większości) umiarkowane tempa utworów generują na wyjściu złowieszczy puls. Smolisty, brudny klimat tych nagrań to tylko początek poznawania albumu. Po dłuższym czasie odkrywa się kolejne warstwy, kolejne plany. Te tajemnicze wymiary, tak charakterystyczne dla produkcji Brylewskiego. Rozmycia, chmury, wylot w kosmos poza ciasną metalową/industrialną konwencję. Bo aż trzech członków zespołu odpowiedzialnych jest za instrumenty klawiszowe, które perfekcyjne wtłoczono w ołowianą matrycę utworów.
Pięknie się to splata z mechanicznym a może lepiej powiedzieć – „plemiennym” transem Fali, z doskonałymi tekstami oraz autentycznie nawiedzonymi liniami wokalnymi. Niełatwa to płyta i na pewno nie jednowymiarowa. Mocno nasycona czernią, ale czernią bezgwiezdnego nieba. Przypominają mi się właśnie ostatnie słowa z „Eclipse” Pink Floyd: „And everything under the sun is in tune / But the sun is eclipsed by the moon” 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Reinkarnacje 
2. Najgorszy moment: Josh Homme ukradł im „Krosses”. 
3. Analogia z innymi element kultury: Śmierć, śmierć, śmierć 
4. Skojarzenia muzyczne: Killing Joke, Ministry 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: popołudniowego listopadowego zmierzchu. 
6. Ciekawostka: Robert Brylewski sięgnął po „Freex” Falarka na trasie z „Trudną Młodzieżą” (taki ruchomy skład zapoczątkowany jeszcze w poprzedniej dekadzie). Nie wiem czy grał to w innych miejscach, ale widziałem to na żywca w Pieknym Psie w Krakowie w roku 2009. Super! 
7. Na dokładkę okładka: Znów skojarzenia z Flojdami.

66. pilot kameleon: Falarek Band, Falarek


*****

Skąd to się wzięło? Dobre pytanie... Jest kilka mniej lub ważnych tropów. Zarówno muzycznych, jak i personalnych.
Brylewski jeszcze w latach 80, w zespole T-34 wskakiwał w spodnie muzyki, gdzie syntetyczne bity były bazą. Potem to doświadczenie przekute zostało na płytę "Tehno Terror" Maxa i Kelnera. Daty też wskazują, że były to działania pionierskie: rejestracja w latach 1990-92. U Brylewskiego dość mocno widać w tamtym czasie przejście pomiędzy dwiema dekadami. W ósmej tkwi "Legenda" Armii, częściowo "Cosmopolis" Brygady Kryzys, a w dziewiątej ewidentnie siedzi "1991" Izraela czy wspomniany "Tehno Terror" powstały w wyniku współpracy z Pawłem Kelnerem. Jeszcze moment później był soundtrack do filmu "Słodko-gorzki", gdzie Brylewski już dość ostentacyjnie podał rękę muzyce techno. Wszystkie te historie niejako zapowiadają Falarka, który jest pewnego rodzaju esencją lat 90. Ale to gorzka, nieco późniejsza esencja. Dość wyraźnie widać, że euforia po 89 roku już wyparowała i została tylko bardzo twarda rzeczywistość kapitalistyczna. Zmieniły się realia biznesowe, muzyka rockowa wyraźnie traciła swoje znaczenie masowe i schodziła do niszy. Jeśli doliczymy do tego, że Brylewski opuścił Armię (grudzień 1993), hibernował Brygadę Kryzys (ostatni koncert tamtego wcielenia: 13.12.1994) i rozwiązał Izraela (wyhamowywanie grupy można zaobserwować od 1993 roku, a dwa lata później było już po wszystkim), to mamy już pełnię krajobrazu. Podobnie było z Falą, bębniarzem Falarka – ten bez pardonu został wyrzucony z Houka, ostał mu się tylko ten projekt... Dorzucamy do tego nikomu nieznanego basistę Arkadiusza Antonowicza, Smoka, legendę z Post Regimentu i Subotkiewicza, maga klawiatury znanego z Izraela... Z powyższego akapitu wygląda to, może trochę niesprawiedliwie, na dzieło, które wyszło w dużej mierze spod ręki Brylewskiego. Tak nie jest, ale pewne uproszczenia są tu konieczne.
Tutaj i z tego staje się "Falarek". Muzyka mrocznego miasta, ciemnej nocy rozświetlonej latarniami, ciemnych zaułków, nieznanych, niebezpiecznych przestrzeni, pełna ludzkich niepewności i wątpliwości, wypełniona transem i odlotem. Nie ma tu żadnych ciepłych dźwięków, choć bywa niezwykle poetycko. Jest też dźwiękowa wycieczka w przyszłość. Za pomocą klasycznych środków najłatwiej uzyskać ponadczasową jakość. To raczej muzyka o dość prostej konstrukcji, odpowiednio jednak zgęszczona. Cały szkopuł tkwi jednak również w tym, że wszystko zostało tu odrobinę przekręcone. Najlepiej oddaje to rytmika utworu "Jestem jeż". Kulawa, utykająca, ale nie ograniczająca mobilności. Również miksy stylistyczne pokazują owe przekręcenie. "Jestem jeż" jedzie chorym bluesem, cięte wypokraczone reggae, klub na totalnym kwasie, zza dziesiątej zasłony, z oczami we mgle. Wszystkie muzyczne światy zostają tu zmiksowane. W różnych proporcjach, na różne sposoby, zawsze jednak z tym wewnętrznym transem, który pcha ten album do przodu. Potężna siła metropolii zasysa całą rzeczywistość, ulice nigdy nie pustoszeją, auta nieustannie mkną przed siebie, ludzie nie zasypiają. Pulsująca sinusoida zachowań również jest wyczuwalna. Działanie, jego brak, bieg, postój, nienawiść, obojętność. Efekt jaki zespół osiągnął na tym wydawnictwie moim zdaniem unikalny i nie da się go z niczym porównać. Zarówno w Polsce, jak i na świecie, choć oczywiście pewne tendencje słyszalne w tej muzyce oczywiście uniwersalne i niesione przez ducha tamtych czasów. Warstwa dźwiękowa to jedna strona medalu. Liryka jest tu równie istotna.

Album ma swoją dramaturgię, którą pozwalam sobie tu w uproszczony sposób przedstawić w 10 punktach:
1. Czynimy hałas. Luźny "Freex" bardzo szybko zagarnięty zostaje przez zmierzch, kręcisz się w koło...
2. Rytmiczny, transowy, "krzyżowy", błyski z ekranu TV, z powrotem w krainę dzieciństwa, w towarzystwie duchów unoszących się w powietrzu.
3. Kulminacja hałasu, zgiełku, największa dawka neurozy. A przecież kiedyś trzymaliśmy się za ręce. Punkt krytyczny na płycie, całkowicie zwątpienie w człowieka. Piekło.
4. Oniryczna, transowa droga do domu, próba nawiązania kontaktu z bliską osobą. Monotonna, jednorodna, droga przez diabelskie miasto, droga przez piekło wnętrza. Punkt kulminacyjny płyty. 67 mil. Jeśli tylko chcesz...
5. Zwężenie klepsydry. Trzeba uklęknąć, schylić się, a w końcu zacząć się czołgać. Tylko po to, by przez to przejść, przebić się dalej. Dalej, gdzie to zawsze kończy się i nie ma nic poza Tobą.
6. Z perspektywy gruntu, z perspektywy ściółki jestem jeż. Potem powolne stawanie na nogi.
7. Powtarzalność, próby powrotów do ludzi i sytuacji. Ciebie pragnę spotkać tak jak zawsze.
8. Zwątpienie w człowieka, diagnoza druga. Skąd ta pewność, że nie byłeś kiedyś Hieną?
9. Znów powrót do dzieciństwa. Wnikamy w Stary Świat... Z Wenecji do Domu... Tylko, czy jest jeszcze gdzie wracać?
10. Epicore........................ Światło czy czerń?
Wizja tego świata nie napawa optymizmem. "Primal question – final answer". Droga ze zwątpienia, przez piekło. Tylko do czego? Do kogo? Po co? Ciężko tak żyć, ale choć jest wyjście, to jednak go nie ma.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: możesz to postawić obok "78-81" Kryzysu, "Czarnej Brygady", "1991" Izraela czy "Legendy" Armii. Nie odstaje nawet na milimetr.
2. Najgorszy moment: Znajomość tego albumu w społeczeństwie jest żadna. Tak nie powinno być.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jak dla mnie to próba podsumowania wszelkich wątpliwości ludzkich przełomu XX i XXI wieku. Jak każda wielka rzecz, będzie aktualna zawsze.
4. Skojarzenia muzyczne: Tylko to i tylko z tym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nocnego tripu po wielkim mieście.
6. Ciekawostka: Tak, utwór "67 mil" dał nazwę temu blogowi. I jak patrzę na to wszystko z perspektywy tych mil, to wydaje mi się, że lepszej nie mógł dostać.
7. Na dokładkę okładka: Wszystko jest fatamorganą, mirażem, zwidą. Tekst "Klepsydr" może być tu dobrym tropem.

wtorek, 12 listopada 2013

65. Azbest: Leonard Cohen "Death of a Ladies' Man"

Leonard Cohen - Death of a Ladies' Man
***

Choć płyta firmowana jest nazwiskiem Cohena to wbrew pozorom nie on miał decydujący wpływ na jej powstanie. A wiedząc to, mniej już się zdziwimy, że w niczym nie przypomina jego starszych płyt wypełnionych ascetycznie zaaranżowanymi balladami, wyśpiewanymi zmęczonym i zbolałym głosem. A stało się tak gdyż postanowił oddać się w szpony Phila Spectora.
Kontrowersyjny, choć legendarny wówczas producent pozostawał we względnym zapomnieniu choć w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych stał się praktycznie instytucją dzięki swej technice produkcyjnej tzw. "ścianie dźwięku". Charakteryzowała się ona bizantyjskim, quasi-symfonicznym rozmachem. Wielokrotnie naśladowana stała się soundtrackiem dla dojrzewania pokolenia "baby boomers". Niemniej w drugiej połowie dekady odsunął się w cień. Faktem jest jednak, że wciąż miał zwolenników (trzeba wspomnieć chociażby Briana Wilsona, który w końcu prześcignął swojego mistrza choć przypłacił to szaleństwem), a ci angażowali go do produkowania swoich nagrań. I byli niezmiennie zdziwieni, że zachowywał się jak Spector, a wyprodukowane przez niego płyty brzmiały jakby były przez niego produkowane.
Nie inaczej było z „Death of a Ladies' Man”. Choć muzykę stworzyli razem z Cohenem to w studiu (o dziwo!) dokonał się zbrojny zamach stanu i Spector przechwycił projekt. W oparciu o prowizorycznie nagrane wokale praktycznie sam stworzył płytę - miksował, dodawał ścieżki i generalnie robił co chciał. Uprzednio Cohen traktował muzykę raczej jako niezobowiązujący dodatek do swych poezji. A liczba muzyków zaangażowanych przez Spectora przy produkcji płyty sięga pół setki! Rozbuchana produkcja eksponująca ścieżki instrumentów przytłacza wokale. Głos Cohena za to zamaskowywany jest efektami, zagłuszany chórkami i generalnie spychany w tło. Jakoś nietrudno się dziwić, że ten nie wspomina tej płyty z rozrzewnieniem i niezbyt często (jeśli w ogóle) sięga po zawarty na niej repertuar.
Niestety kompozycje Spectora same w sobie nie zachwycają, bardziej zajmują swoją formą niż treścią. Mimo, że trafiają się perełki jak żywiołowy „Don't Go Home With You Hard-On” to muzyka nie powala. Ale wcześniej u Cohen nie było inaczej. Muzyka nie była najjaśniejszym punktem jego płyt i nikt jakoś nie płakał. Tylko, że tym razem teksty nie były już równie dobre. Działka Cohena pokazuje spory kunszt, ale daleko jej do jego najlepszych tekstów. Drugiego "Who by Fire" tu nie uświadczymy. I bardziej w tym upatruję przyczyn niepowodzenia płyty.
Pozostaje zagadką jak doszło do powstania tej płyty. Czy Cohen naprawdę liczył, że uda mu się coś czego nie dokonał nikt inny i okiełzna Spectora? A może miał nadzieje,że ten zmieni swą naturę? Niezależnie od przyczyn z obu aktorów tej raczej farsy niż dramatu lepiej jednak wypadł Spector. Mimo wszystko da się słuchać tej płyty i otworzyła Cohenowi nowe możliwości. Co zaowocowało romansem z syntezatorami w porównaniu z którym można na „Death of a Ladies' Man” spojrzeć nieco życzliwszym okiem. Nie jest to album, którym Cohen mógłby się chlubić, ale daleko jej do katastrofy jaka chcieliby widzieć w nim niektórzy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
głęboko humanistyczny „Don't Go Home With You Hard-On”.
2. Najgorszy moment: "Fingerprints"
3. Analogia z innymi element kultury: W rok później Cohen wydał zbiorek o bardzo zbliżonym tytule.
4. Skojarzenia muzyczne: "True Love Leaves No Traces" niepokojco pryzpomina "My Way"
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Późna pora, mieszane towarzystwo, wódeczka jakaś.
6. Ciekawostka: Spector dorzucił w chórkach Boba Dylana i Allena "Howler" Ginsberga(Ot przechuj!).
7. Na dokładkę okładka: Są towary, będzie fun!

65. Basik: Leonard Cohen, "Death Of A Ladies' Man"


Ocena: * *

„Śmierć Bawidamka” (buahahahaha). Jasne! Wystarczy napisać teksty o ciemnej stronie grzmocenia i już przechodzi się z ligi grzecznych i romantycznych do ekstraklasy niesfornych artystów. Takiego wała! Pseudoskandalizująca otoczka tekstów pozostawia tak naprawdę wrażenie wstępowania na wyższy level podlizywania się publiczności.  Nic się nie zmieniło, a nudziarz-man drąży głębiej pokłady nudziarstwa.
Wyjście z kameralnej stylistyki folk, którą nawet darzę sympatią w kierunku rozbrykanych, gargantuicznych aranżacji to tylko metamorfoza z bycia ślimakiem do bycia ślimakiem dyrygującym orkiestrą ziewających ślimaków. Legendarny producent i morderca Phil „chyba ją zastrzeliłem” Spector odpowiedzialny jest tu właściwie za całość warstwy muzycznej i klasyczną dla niego aranżacyjną „ścianę dźwięku”. Tych bogatych aranżacji słucha się miło i przyjemnie tylko na usta ciśnie się pytanie: po co? Po co, skoro podstawą są tu utwory biesiadne, muzyka dla wszystkich wind świata i Raryli Modowicz. Ach, jak gracko przycina sax w „Memories”, aż sam mam memories związane z czasami, kiedy jako dziecko podrygiwałem na zabawach weselnych. „Don’t Go Home With Your Hard-on” poza fenomenalnie czekoladowym tytułem, wyróżnia się jarmarcznym rytmem o równie wysokim stężeniu weselnego kakao. Dodajmy niezbyt ciekawy głos Leonarda Cockera połączony z licznymi fałszami i otrzymujemy prawdziwą bombę zdolną rozpierdolić Mur Chiński albo piramidy w Gizie. Kaleczenie refrenu w „I Left a Woman Waiting” jest absolutnie nie do zniesienia. Fałsze są fajne ale zazwyczaj nie są fajne. Nie dziwię się, że Cohen w późniejszej karierze przestał śpiewać a zaczął rapować. W utworze tytułowym również ślizga się z melodią, ale to tak naprawdę jedyny trzymający poziom i wciągający utwór na płycie – glamowa ballada powiedzmy w stylu Roxy Music.
Leonard Cohen na „Death of the Ladies’ Man” to jeszcze nie epoka koszmarnych bezjajecznych walczyków dla emerytów i rencistek, ale potencjał widać na kilometr.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: W trakcie sesji nagraniowej zarejestrowano 15 utworów, na płycie zamieszczono tylko 8.
2. Najgorszy moment: W trakcie sesji nagraniowej zarejestrowano 15 utworów, na płycie zamieszczono aż 8.
3. Analogia z innymi element kultury: biesiada, kolorowe jarmarki, sax & sex.
4. Skojarzenia muzyczne: doo-wop, glam rock, ale głównie gówno.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: sprawdzania ilości znaków niniejszego tekstu w edytorze i, czy wyrobiłem założoną wierszówkę.
6. Ciekawostka: Tyle ciekawych płyt wyszło w 1977 roku… S/T The Clash, “Pink Flag” Wire, “Low” Bowiego , debiut Ramones, “My Aim is True” Elvisa Costello, “News Of The World” Queen… świetny rocznik.
7. Na dokładkę okładka: Nietęga mina artysty uchwyconego w tzw. pozycji girl-boy-girl została uchwycona dokładnie w momencie gdy pojął, co tak właściwie nagrał z Philem „przypadkowe samobójstwo” Spectorem.


65. Pippin: Leonard Cohen, Death Of A Ladies' Man


Ocena: * * *

Był rok 1990, a starszy o kilka lat kolega Heniek śpiewał przy gitarze piosenkę, o jakże intrygującym refrenie „Czy pokażesz mi swe nagie ciało?”. Nie wiedziałem wtedy, że to Leonard Cohen, chociaż nazwisko to zdążyło mi się już wcześniej obić o uszy. Tak czy inaczej, to był chyba pierwszy utwór Cohena jaki poznałem, chociaż w wersji dość oddalonej od oryginalnej. Piosenka, o której mowa, to „Memories”. Znajduje się na albumie „Death Of A Ladies’ Man”.
Można się spierać, czy „prawdziwy” Cohen to ten mruczący samotnie z gitarą, czy ten z klawiszowymi aranżacjami z lat osiemdziesiątych, czy może jeszcze inny. W jednej jednakowoż kwestii spierać się nie można – nie nagrał drugiej takiej płyty, jak właśnie ta. W aranżacjach poszedł ekstremalnie, a pytania o właściwego twórcę „Death...” wcale nie są bezzasadne.
Phil Spector. Ten od ściany dźwięku, ten od „Let It Be”, ten od aranżacyjnego, barokowego  przepychu. Nie był po prostu producentem płyty, widnieje wespół z Cohenem jako autor wszystkich piosenek. Można wgłębiać się w temat, jaki był faktyczny podział ról, kto za co odpowiadał, kto szedł na kompromisy, a kto uparcie trwał przy swoim (polecam liczne anegdoty, zwłaszcza tę o wyprowadzeniu Cohena ze studia przez uzbrojonych strażników), dość powiedzieć, że sam Leonard od początku twierdził i twierdzi do dziś, że z ostatecznego kształtu płyty nie jest zadowolony. Zadowoleni nie byli też fani dotychczasowej twórczości autora „Songs From A Room” czy „Songs Of Love And Hate”, bo dostali muzykę zupełnie inną, niż na poprzednich płytach. Delikatne brzmienie akustycznej gitary zastąpiło z górą czterdziestu instrumentalistów (od syntezatorów, przez flet, po puzon), a samotnego śpiewaka kilkunastu dodatkowych chórzystów (w znaczeniu chórków, a nie chóru). Bard poeta zmienił się w dostarczyciela muzyki stricte rozrywkowej. Takiej do dancingów i wieczorków zapoznawczych. Bo te rozbuchane aranżacje ciążą właśnie w stronę stylistyki Koncertu Życzeń – ma być ładnie, miło, kolorowo, z nutką nostalgii. A wszystko niestety mało wyrafinowane – pochody harmoniczne są tak sztampowe i powszechne, że mogę z czystym sumieniem wskazać momenty, pod które spokojnie można sobie podłożyć linię melodyczną czy to „My Way”, czy to „Piechotą do lata”, czy może „Remedium” (czyli „Wsiąść do pociągu...”). Jest to oczywiście podobieństwo raczej wydumane i przypadkowe (z wyjątkiem zaiste bezczelnego plagiatu „Memories” w postaci szlagieru „Gdzie się podziały tamte prywatki”), ale daje dobre pojęcie o charakterze całości. Spokojniejsze piosenki dobrze sprawdzą się jako muzyka do kotleta, bądź przytulania w okolicznościach gasnącej potańcówki. Z szybszymi gorzej, bo Cohen wkracza do krainy Karaibów („Don’t Go Home With Your Hard-On”) i kowbojów („Fingerprints”), co już naprawdę wywołuje delikatne uśmiechy zakłopotania.
Wersji „Naked” w tym przypadku pewnie nie doczekamy. I tak sądzę zresztą, że nie byłaby specjalnie porywająca, bo melodycznie też trochę słabiej, niż na pierwszych płytach. Pozostaje pytanie – czy bez tej płyty Cohen nagrałby takie „Dance Me To The End Of Love”? Czy do dziś raczyłby nas raczej klonami „Suzanne”? Jedno jest pewne, po tej płycie nic już w jego twórczości nie było jak przedtem. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Teksty. W końcu Cohen. 
2. Najgorszy moment: Sam nie wiem, czy klawisze, czy chórki. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Powieść Alana Bissetta, Frankie Laine, a nawet Święty Franciszek. 
4. Skojarzenia muzyczne: Mało Cohena w Cohenie, za to Spectora cała masa. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zjazd na trzydziestolecie matury. 
6. Ciekawostka: A Spector od 2009 siedzi za morderstwo. 
7. Na dokładkę okładka: Za zmianami stylistycznymi nie poszła zmiana zainteresowań – Leonard jak zwykle obraca się wśród kobiet, choć na wcześniejszych okładkach się nie afiszował. 

65. pilot kameleon: Leonard Cohen, Death Of A Ladies' Man


**

Smutna i bolesna to płyta. Death Of A Ladies' Man Leonarda Cohena. Wyrwana z kontekstu może doprowadzić słuchacza do mdłości. Osadzona w nim jest równie bezlitosna. Zatem dlaczego nie? Droga od oczyszczenia do zrozumienia może przynieść wiele ciekawych spostrzeżeń. Spróbujmy, sprawdźmy...
Zacznijmy dekadę wcześniej. Wczesny Leonard. O! To jest dopiero coś! Te wielkie wciągające songi o Zuzannie, o prochowcu, Chelsa Hotel, o Mariannie i siostrach miłosierdzia. Sweter, marynarka, papierosek, kieliszek wina, gitarka (bez fuzza! akustyczna! zgroza!), tomik poezji... Popatrz, co możesz zrobić za pomocą tak skromnych środków. Skromnych? Leonard prychnął... Skromna to jest Twoja pensja, a nie mój arsenał środków wyrazu – odparł błyskawicznie, bo refleksu to raczej mu nie brakowało. Mówiło się, że Leonard ma to coś. On może mieć wszystko, wszystkich i wszystkie. My tego nie mieliśmy... Niby bard, ale patrz jaki czujny, jak prze do przodu! Odświeża balladę, ba, dopisuje nowy rozdział w historii gatunku. Tak mijały lata. Spokojnie, dostatnio, przy pełnym aplauzie studenciaków, ale też i szerszej publiczności. Do momentu aż... Pojawiła się postać szalonego producenta, Phila Spectora. Ten rozbuchany jegomość, który nie znosi żadnego sprzeciwu dostarczył repertuar na całą kolejną płytę zatytułowaną Death Of A Ladies' Man. Leonard miał tylko dopisać teksty i je zaśpiewać. O resztę zadbał producent z największym afro na ziemi. A zadbał tak, że Leonard postanowił nie włączać do koncertowego repertuaru żadnego utworu ze świeżo wydanej płyty. Tak mu się podobało... Dowodów można wskazać wiele. Wiele lat później ława oskarżonych zrobiła to samo, z tym że nie chodziło wtedy o płytę, a o Lany Clarkson... Inna to historia, ale tutaj jest równie tragicznie.
Spector dostarczył wszystko. Podczas transportu zgubił jednak kilka rzeczy. Na zakręcie wypadł mu polot, na stacji benzynowej ukradli mu z przyczepy wyrafinowanie, a deszcz spłukał szlachetną prostotę. Dojechała rozbuchana, błyszcząca zawartość, której było niestety daleko zarówno do klasy poprzednich albumów Leonarda, jak i o ogólnie przyjętych standardów. Kawał cekinowatego syfu. Toporne kawałki, przeładowane składy, estrada, dansing, pijane towarzystwo w kawiarni Rio, goście sławni i nieco mniej opatrzeni, złote łańcuchy na przegubach dłoni... Leonard skrył twarz w dłoniach. Wstyd? Jeśli tego nie czujesz, nigdy się nie przyzwyczaisz. Estradę to musisz czuć! Albo to masz, albo nie. Leonard nie czuł tego, w czym lubował się Phil Spector. Historia toczy się jednak dalej. Leonard bryluje na światowych scenach, choć za moment stuknie mu 80 lat. A Phil? Phil stuknął Lany Clarkson. W 2009 roku został skazany za morderstwo drugiego stopnia na dożywotnie pozbawienie wolności, z możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie po 19 latach...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kilka lat wcześniej.
2. Najgorszy moment: Strata czasu. Lepiej się Bon Jovi słuchało niż tej płyty.
3. Analogia z innymi elementami kultury: mało jest płyt o charakterze Greatest Hits, które definiują mi odbiór danego artysty. W przypadku Leonarda debestofem okazało się właśnie Greatest Hits.
4. Skojarzenia muzyczne: 1. Leonard bywa albo świetny albo średni albo kiepski. Ten jest kiepski, ale mimo wszystko to jednak Leonard. 2. Pink Floyd Dark Side Of The Moon w ostatnim kawałku. Czujecie to?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Słuchania przez cały dzień zza fabrycznego biurka. Połączenie dwóch tragedii.
6. Ciekawostka będzie taka, że jej nie będzie. Wynudziłem się jak pies. I nie mam ochoty okraszać tego albumu jakąkolwiek ciekawostką. Zostawię ją do następnej mili.
7. Na dokładkę okładka: Lepiej poruchać niż pograć. Tak, tak, dzięki! Wiem, że to wspaniała myśl!