niedziela, 27 października 2013

64. Azbest: Neuma "Weather"

Neuma - Weather
 *****

Opowieść bez większego trudu mogłaby zacząć się w połowie lat osiemdziesiątych i zawierać listę rozlicznych dokonań muzycznych Roberta Sadowskiego. Ponieważ jednak w Neumie nie grał więc udam, że nie istniał.
Debiut Neumy nieco rozczarowywał w stosunku do Kobonga, jednak sam w sobie był całkiem przyjemnym kawałkiem uroczo godfleshującej muzyczki. Oczywiście podobieństwo było raczej powierzchowne i nie wykraczało zbytnio poza sferę brzmieniową. Muzyka miażdżąca, ale mniej sformalizowana i transowa. Wydany trzy lata później album "Weather" kontynuował ścieżkę wytyczoną przez zespół na debiucie, ale w znacznie zmienionej i rozwiniętej formie. I trudno się dziwić zmianie - z pierwotnego składu pozostał jedynie jeden muzyk - Maciej Miechowicz. Zmiana nie ograniczyła się jedynie do wymienienia sekcji rytmicznej. Nowym nabytkiem został saksofonista Aleksander "To T.Love chciał grac ze mną" Korecki. W pierwszym momencie pomysł ten mógł wydać się dziwny, jednak już na debiucie Neumy można było usłyszeć saksofon, choć jedynie jako ozdobnik.
Muzyka na "Weather" wciąż jest ciężka, ale w nieoczekiwany sposób. Płytę wypełniają transowo wijące się niczym wąż, basslitosnie sunące przed siebie utwory. Podstawą jest gęsta, postpunkowo nerwowa sekcja. Perkusista gra niczym Stanier - bez mocnego pierdolnięcia, ale niebanalnie. Dobrze się z nim komponuje dudniący, niebojący się klangu bass. Obecność gitary jest mocno zmyłkowa. Z rzadka wygrywa jakieś rozpoznawalne riffy czy służy jako narzędzie tworzenia melodii. Zazwyczaj rozpływa się w tle wydobywając z siebie nieokreślone dźwięki. Siłą rzeczy sprawiło to, że bardziej wyeksponowane zostały partie saksofonu – raz nadające kawałkom psychodelicznej głębi, raz uderzające kąśliwym dźwiękiem.
Intrygujące brzmienie oraz luźne quasi-improwizowane struktury utworów sprawiają, że druga płyta Neumy bardziej kojarzy się z free jazzem niż tradycyjnie rozumianym kanonem ciężkiej muzyki. „Weather” to gęsta, skoncentrowana magma dźwięków. Wniknięcie w ten gąszcz nie jest łatwe przy pierwszym kontakcie i słuchacz musi zainwestować nieco uwagi w kontakt z tą płytą. Na szczęście wysiłki te są opłacalne. Neumie udało się nagrać płytę nie tylko oryginalną, ale również mogąca sprawić słuchaczowi masę radości. Jedna z lepszych płyt nagranych w XXI wieku.
I na koniec warto dodać, że dwóch utworach odgłosy paszczą (bo nie ma możliwości nazwania tego śpiewem) wydaje z siebie gość w postaci Kostasa Georgakopulosa - bardziej znanego jako lider Kostas New Progrram. Samo w sobie, nie jest to interesującą informacją, ale... O ile kilka lat nieaktywności Neumy każe przypuszczać, że kolejnej płyty się nie doczekamy, nie jest to jeszcze koniec tej historii. Od kilku lat Korecki i Miechowicz grają w Kostas New Progrram. Trudno więc uniknąć skojarzenia z użytym przez Pynchona jako motto "Tęczy Grawitacji" cytatem z Wernhera von Brauna (Za młodu pułkownik SS wykorzystujący robotników przymusowych do pracy nad V-2. Po wojnie ustawił się w NASA i współpracował z Disneyem. Dziwny jest ten świat.) - "Natura nie zna unicestwienia, lecz jedynie przemianę".

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Gdy kiedyś zostaną docenieni będę mógł powiedzieć - słucham ich od zawsze.
2. Najgorszy moment: Refleksja, że więcej już nie będzie.
3. Analogia z innymi element kultury: Instrumentalna. A tytuły utworów dają taka swobodę interpretacji, że cokolwiek. 
4. Skojarzenia muzyczne: Gdyby to Davis poskładał Painkiller, a nie Zorn? 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Cyberpunk jakiś.
6. Ciekawostka: Nakład płyty już wyprzedany i na rynku wtórym płyta nie osiąga co prawda cen Kobonga, ale i tak nieźle sobie radzi.
7. Na dokładkę okładka: Też Miechowicz!

64. pilot kameleon: Neuma, Weather

*******

"Weather", drugi album zespołu Neuma, nie wziął się znikąd. To oczywistość. Warto jednak się nad nią pochylić. Pierwszym słusznym tropem w tym śledztwie będzie Kobong, z którym Neuma jest personalnie połączona. Z debiutu wynika pierwotność i obsesyjność tej muzyki, która jest charakterystyczna dla całej twórczości zarówno Neumy jak i Kobonga. Natomiast drugi album Kobonga będzie tutaj jednak znacznie ciekawszym punktem odniesienia. Zagęszczona i bardzo udziwniona faktura, nieco inne, bardziej zaawansowane rozwiązania rytmiczne, ale też i gitarowe, oraz mniejsza (fragmentarycznie i eksperymentalnie) zawartość metalu. No i tutaj można wskazać na bardzo zaawansowane badania nad transowością. Dodatkowo dorzucić trzeba odmienne, oryginalne brzmienie.
Linia łącząca zespół Kobong z Neumą jest bardzo prosta, choć nieco rozciągnięta w czasie. Pomiędzy rokiem 1998 a 2003 trwały mniej lub bardziej intensywne rozmowy dotyczące powrotu zespołu na scenę. Śmierć Roberta Sadowskiego położyła kres idei zespołu Kobong. Miechowicz, Kondracki i Szymański stworzyli Neumę. Pierwszy album wydany w 2003 roku przyniósł muzykę nieco inną. Walec basowo-perkusyjny zintensyfikował się, stał się też cięższy, natomiast zabrakło w tym wszystkim czegoś, co można nazwać poetyckością. W Kobongu była ona zasługą Sadowskiego. Gdy go zabrakło, uleciał też pewien duch. Debiut Neumy tylko pozornie jest nieco spokojniejszy od dokonań poprzedniej kapeli. Rytmy przepojone są tutaj nawet nieco większą intensywnością niż w poprzednim zespole. Są tu też jednak elementy, które w linii prostej prowadzą do "Weather", o czym czasem się zapomina. Utwory z gościnnym udziałem Karola Gołowacza są w gruncie rzeczy pomysłem, który rozwinięty zostanie na drugim albumie Neumy. Zalążek w postaci instrumentalnego grania z aktywnym saksofonem się pojawił, trzeba go było tylko nieco zmodyfikować i rozwinąć. Po drodze nastąpiła jednak wymiana sekcji rytmicznej oraz nastąpił angaż Aleksandra Koreckiego.To pozwoliło wejść na nową ścieżkę.
"Weather" pod lupą wygląda następująco. Po względem rytmiki zmodyfikowano elementy wykorzystywane na poprzedniej płycie. Postawiono na klarowniejsze brzmienie, dodatkowo w pewien sposób uproszczono i zapętlono w nieskończoność te kroczące rytmy. Stały się one czyste i mantryczne. Krok drugi to gitara. Tutaj następuje redukcja masywnych riffów na rzecz rozwijania dialogów z saksofonem. Te dwa elementy płyty snują swoją opowieść nieprzerwanie. Wymieniają się, uzupełniają, zaprzeczają, akcentują. Korecki raczej nie ucieka w świat free jazzu, mocno stąpa po ziemi. Miechowicz natomiast nie maskuje brzmienia olbrzymią ilością efektów, pozwala brzmieć swojej gitarze, palcom i otwartej głowie. "Weather" jest przykładem, gdzie namacalna konkretność partii zostaje rozmyta w bardzo ciekawy sposób. Pojawiają się olbrzymie płaszczyzny dźwiękowe, które przesycone są niezwykłymi emocjami rodzącymi się nie bezpośrednio z danych partii instrumentalnych, ale na ich styku. Kociołek dźwiękowy, który gotuje się bez przerwy daje wywar niezwykle intensywny, fragmentami wręcz duszący. Trans intensyfikuje się. Im dalej w głąb płyty, tym zawiesina dźwiękowa pochłania słuchacza coraz bardziej, by całkowicie porwać go w dwóch ostatnich kompozycjach. "Słonie" i "Weather" to otwarcie otchłani. Ten finał, jest jakby wniknięciem w okładkową metafizyczną tajemnicę, o której zespół opowiadał przez całą płytę. Tu objawia się ona całkowicie naga, dzięki czemu za zgodą słuchacza może pozwolić mu wniknąć w samego siebie. I zdaniem piszącego, jako jedna z niewielu płyt ostatnich lat, robi to.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najlepsza polska płyta XXI wieku.
2. Najgorszy moment: Brak trzeciej, czwartej i piątej płyty zespołu Neuma.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Łączliwość materiałów. Wykłady na trzecim roku z doktorem habilitowanym Maciejem Miechowiczem.
4. Skojarzenia muzyczne: Dla mnie drugi album zespołu Neuma odnosi się tylko do siebie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Rekomendowane zastosowanie: włączać głośno podczas drzemki. Potrafi spenetrować każdy zakamarek mózgu.
6. Ciekawostka: Chciałbym, żeby Michael Gira ze Swans miał możliwość posłuchania tej płyty.
7. Na dokładkę okładka: Debiut Kobonga jest ciekawym tropem. Tutaj pomimo podobne ramy zawartość zostaje złamana.

64. Pippin: Neuma, Weather


Ocena: * * * 3/4


Najpierw był Kobong. Jednych nudził, innych intrygował, dla jeszcze innych zaś – jeden z najlepszych polskich zespołów wszechczasów. Potem stała się Neuma. Neuma pierwotnie była prawdziwym spadkobiercą Kobonga, a to z powodów (trzech) personalnych. Ale po pierwszej płycie doszło do reorganizacji składu i z Kobongowców ostał się w nim tylko gitarzysta Miechowicz. Dołączyli doń muzycy nowi, w tym znany skądinąd Alek Korecki ze swym saksofonem. Kręci Was takie zarysowanie akcji? Że resztki z Kobonga plus Korecki? Nawet jeśli nie, to też posłuchajcie „Weather”.
Znamy stary dobry frazes, że „ciężko opisać tę muzykę” albo że „ciężko się pisze o tych dźwiękach”. Ale uwierzcie, tym razem faktycznie ciężko. Trzeba posłuchać. Trzeba się wsłuchać. Przed Wami niemal godzina prawdziwego transu. Ciężka sekcja rytmiczna, świdrująca gitara i szalejący sobie z boku saksofon, jakby ze szkoły Zorna. A łamańce basowo-perkusyjne przywodzą na myśl Meshuggah czy Mastodon. Znaczy metal progresywny z elementami jazzu? Raz, że dziwacznie takie określenie brzmi, dwa że precz z szufladkami. Grają. Uparcie, bezlitośnie i przed siebie. Niespecjalnie szybko, ale i tak wgniatają w ziemię. Wokalisty w sumie nie mają, bo te chwilowe inklinacje śpiewowe to właściwie kolejny instrument, niemający na celu skutków melodycznych. Tekstów siłą rzeczy też nie ma, więc sam sobie dopowiadaj własne historie lub obrazy do takich tytułów jak „Śmierć Marsjanina”, „Śmierć Wieloryba”, „Cyrulik” czy „Słonie”. A nad tym wszystkim mrok i duszna, gęsta atmosfera.
Żeby nie było totalnej laurki – największy atut płyty jest zarazem jej największą słabością, zależy jak go kto odbierze. Bo wprawdzie niby transowa, duszna, precyzyjna gra, ale z drugiej strony – swoista monotonia, brak melodii, motywy raczej trudne do zapamiętania, ponure zgrzyty. Jedna z tych płyt, w które się wsiąka i słucha bez chłodnej analizy. Kupuje się bez reszty albo zupełnie odrzuca. Dla wytrwałych i wyrafinowanych miłośników trudnych dźwięków, znaczy się. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: To album nie do rozdzielenia na czynniki pierwsze.
2. Najgorszy moment: Patrz punkt pierwszy.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wczytaj się w listę tytułów i wymyślaj sam. Literatura science-fiction? Legenda o Latającym Holendrze? Parna Afryka?
4. Skojarzenia muzyczne: Po pierwsze Kobong.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ciemno. Prawie noc.
6. Ciekawostka: Aktualnym basistą Neumy jest Tomek Grochowalski. Myślę, że może się dobrze wpasować w specyfikę grupy, gdy wspomnę sobie prastary kawałek Closterkellera pod wszystko mówiącym tytułem „Wolfgang na odlocie”.
7. Na dokładkę okładka: Też z dala czuć Kobongiem.

 


64. Basik: Neuma, "Weather"

Neuma - Weather 

Ocena: * * * * 1/2

Jak złudzenia optyczne. Góra zamienia się z dołem, płaska powierzchnia odkształca się. Linie proste postrzegane są jako powykręcane. Słuchanie jak oglądanie figur niemożliwych, takich specyficznych matematycznych abstrakcji jak u M.C. Eschera. „Weather” odbieram abstrakcyjnie, plastycznie. „Weather” odbieram też bardzo racjonalnie. Nie mogę się zdecydować. Ambiwalencja górą. 
Poszarpane i niesymetryczne struktury, wijące się wokół siebie polirytmie składają się w jedna całość z żywą, fraktalną głębią. To ciągle domena muzyki rockowej. Wciąż obowiązuje prawo ciążenia Kobonga i nieliniowa dyskretyzacja rytmu. Nie ma potrzeby obalać Paradygmatów Miechowicza – Kondrackiego a jedynie rozbudowywać znane teorie. Nawet nie komplikować! Rozwijać. Do doskonale znanego pola sił Neumy wprowadzono kolejną składową - saksofon. Układ: gitara basowa oraz perkusja traci swój inercjalny charakter wraz z pojawieniem się nieokiełznanych free-fraz Koreckiego. Oddziaływania na styku sax – sekcja – gitara elektryczna generuje też nowy rodzaj masy. Inny niż w przeszłości Neumy/Kobonga. Masę nie tak dosłowną. Abstrakcyjną. Rozproszoną w czasie i przestrzeni, która to następnie zostaje poddana kolejnym topologicznym transformacjom. Ważne jest położenie obserwatora, bo materia zawieszona w tej muzyczno-matematycznej przestrzeni Neumy jest wrażliwa na efekt skali. W skali makro jest horyzont i trans. Schodząc ze skalą wciskamy się w kolejne plany dźwiękowe – spokrewnione składowe, z których każdy może być wyróżnionym z tła procesem. 
Eksperyment „Weather” to zderzenie czystej teorii i abstrakcji. Na pograniczu prawdziwej nauki, science-fiction i filozofii. Może stąd moja wewnętrzna niezgoda percepcji. Z jednej strony wykalkulowany eksperyment, przedstawienie w ruchu pewnych teorii. Z drugiej, ten eksperyment oddziałuje mocno na wyobraźnię i projektuje w niej jakąś syntetyczną duszę. Sztuczną inteligencję wyłaniającą się z pomiędzy tych matematycznych struktur. Taki Ghost in the Shell.

poniedziałek, 14 października 2013

63. Azbest: A Tribe Called Quest "Low End Theory"

A Tribe Called Quest - The Low End Theory
****1/4

Początek lat dziewięćdziesiątych to powolne przemijanie najlepszych lat hip-hopu. Gatunek pod wieloma względami dotarł do ściany. Z jednej strony postępująca degeneracja nurtu gangsta rap do poziomu gdzie wykonawcy zamiast groźni byli śmieszni czy wręcz żenujący. Z drugiej strony Bomb Squad czy Beastie Boys rozwinęli się w kunszcie produkcyjnym do tego stopnia, że w utworach wrzucali sample na tuziny niczym karabin maszynowy. Nie żebym krytykował - lubię to brzmienie. Tyle tylko, że nie sposób wyobrazić sobie dalszy rozwój w tym kierunku. Nie tylko trudno to przeskoczyć, ale stawało się to coraz mniej wykonalne - coraz częściej o należną kaskę upominali się autorzy "materiału źródłowego". W takich to okolicznościach przyrody ukazał się drugi album nowojorskiego składu A Tribe Called Quest "Low End Theory".
Płyta odświeżająca i ujmującą swą oszczędnością i prostotą. Hip hop zredukowany do swych podstawowych elementów. Zapomnijcie o fajerwerkach produkcji i gradzie sampli. Dominują wolniejsze, spokojniejsze tempa i bujające groovy. Brzmienie mocno basowe, a w dodatku często słychać kontrabas. I nie są to tylko loopy - w jednym z utworów gościnnie pojawia się sam Ron Carter(rozsławiony grą w drugim kwintecie Davisa). No właśnie. Co szczególnie ciekawe oprócz typowych dla nurtu źródeł sampli (Sly Stone, Funkadelic, James Brown itd.) znaczny procenty materiału wycięty został z płyt jazzowych. I nie tylko potencjalnie najbliższego hip-hopowi fusion (Urbaniak, Weather Report) - Tribe sięgają tez po tradycyjny jazz (m. in. Cannonball Adderley, Art Blakey, Miles Davis, Eric Dolphy). Nadaje to płycie świeżości i prawdziwie unikalnego charakteru. Sprawiło to nawet, że w odniesieniu do grupy zaczęło pojawiać się nawet określenie "jazz rap", co moim zdaniem jest już przesadą, ale daje do myślenia.
Wokalnie (buahahaha) też fajnie – stateczny flow, świetnie pasujący do podkładów. Nawet tekstowo niegłupio. Zapomnijcie o gangsterce, tarzaniu się w banknotach, lekkim katarku itd. Nie po drodze im z epatowaniem przemocą i mizoginią. Jeśli tego typu tematyka pojawia się w tekstach zespołu to poddawana jest krytyce. Plemię za to często odwołuje się do swoich muzycznych korzeni, upatrując ich znacznie dalej niż u źródeł hip hopu. Stoją na stanowisku, że są kolejnym etapem naturalnego rozwoju czarnej kultury – świetnym tego przykładem jest porównywanie hip hopu do bebopu.
Mimo osiągnięcia pełnoletności "Low End Theory" nie zaczęła trącić myszka co niestety dotknęło niejeden album z epoki. Upływ lat i rozwój gatunku nie pozbawił jej świeżości, a dzięki swym walorom jest to płyta warta zbadania nawet dla słuchaczy nie gustujących w gatunku(pozdro Pippin!).

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Excursions" i "Jazz (We've Got)"
2. Najgorszy moment: W sumie nie są słabe same w sobie, ale "Show Business" i "Everything Is Fair" to najsłabsze części płyty.
3. Analogia z innymi element kultury: Bardziej King niż X.
4. Skojarzenia muzyczne: przekrój przez czarną muzykę drugiej połowy ubiegłego wieku.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: "The Wire"?
6. Ciekawostka: W filmie "The Ladykillers" (tym słabszym - braci Coen) ktoś narzeka na sąsiada słuchającego... A Tribe Called Quest.
7. Na dokładkę okładka: plemienne malunki w neonowych kolorach – w sam raz dla zespołu łączącego tradycję z nowoczesnością.

63. pilot kameleon: A Tribe Called Quest, The Low End Theory



****

Zadanie domowe trudne. Bo jak tu się mądrować, skoro znajomość zagadnienia mizerna? Nie do końca jednak. "The Low End Theory", wydane w 1991 roku przez A Tribe Called Quest, to kawał ponadstylistycznej wolty, która choć z rapem ma wiele wspólnego, to jednak wyskakuje z tej podziałki elegancko i staje się czymś o wiele bardziej apetycznym dla zwykłego zjadacza chleba. Tyle tytułem wstępu.
Zawartość albumu skrótowo i tendencyjnie rozpinam pomiędzy czterema filarami. Puls, bas, groove, rytm. Cztery elementy składowe tego albumu, to baza i esencja "The Low End Theory". A nad nimi jest jeszcze coś, co łączy w całość te wymienione wcześniej elementy: muzykalność. Wszystko to przejawia się nie tylko w warstwie rytmicznej, jeno w każdym aspekcie dźwiękowym tej płyty. Każdy dźwięk, wszystkie sample dobrane tak, żeby bujało. Bo jak inaczej? Skoro tłusty kontrabas wylewa się z głośnika, bęben choć prosty również naoliwiony. Do tego rytmiczne rapsy, które brzmią cholernie muzykalnie. Nie szybkostrzelna nawijka, tylko wyważone i fajnie zrytmizowane partie wyrzucane przez osobników o niezwykle ciekawych głosach. No i to wszystko obudowujemy smakołykami, które pełnią równie istotną rolę co wspomniane przed momentem części składowe. Saxy, trąbki, klawisze, gitary, sample... Nie ma się co oszukiwać, pod tymi wszystkimi nawijkami i rytmami kryją się również piosenki. Wpadające w ucho, są melodyjne. Umiejętne połączenie tego wszystkiego gwarantuje niezwykle klimatyczną produkcję. Ponadstylistyczną, ugotowaną na rapowej bazie, z potężnym dodatkiem jazzowych przypraw, ale pełną wycieczek w świat soulu, czasem dubu i rocka. Otwarta głowa twórcy i odbiorcy to podstawa. Świetna, niezwykle kolorowa muzyka do przełamywania własnych ograniczeń. A pisanie ostatecznie wyszło bardzo gładko, choć niezbyt rozwlekle. Ale to w końcu rozpoznanie przy którym nie ma co kozaczyć.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Basy.
2. Najgorszy moment: 1. Truizmy zawsze dobre. Nie ma złej muzyki, są tylko źli wykonawcy. 2. Świetnie się słuchało, trudno się pisało.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Black Nr. 1?
4. Skojarzenia muzyczne: Rapsy łamane jazzem. Na wysokim poziomie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: zakupu kontrabasu.
6. Ciekawostka: Kiedyś siłą zostałem zmuszony do słuchania tego albumu. Przy okazji tej recenzji presja się powtórzyła. Wreszcie zażarło tak jak powinno.
7. Na dokładkę okładka: Black Nr. 1?

63. Pippin: A Tribe Called Quest, The Low End Theory


Ocena: * * *

Zapisz się do Legii – mówili, zobaczysz świat – mówili, będzie bujać – mówili. I co, buja? A i owszem, tło buja, ale z pierwszym planem niestety gorzej.
Najsampierw słowo wprowadzenia – doceniam i zaświadczam, że A Tribe Called Quest to nie modelowi czarni chłopcy na deskorolkach, z czapeczkami na bakier, nawijający o dziewczynach (o bitches właściwie) i szybkich samochodach, bluzgający co drugie słowo. Nie, to nie taki model rapu/hiphopu i za to chłopakom chwała. Zajmują ich raczej poważniejsze tematy społeczne – a to pochylą się nad przemocą seksualną w „The Infamous Date Rape”, a to ponarzekają na przemysł muzyczny w „Show Business”, acz nie z pozycji skrzywdzonego chłopczyka, którego talentu nikt nie dostrzega. Nie byli może najwybitniejszym przedstawicielem hiphopowej inteligencji, ale na pewno należy im się miejsce w czołówce. Czyli – nie gangsterka, a niegłupi goście, którzy mają coś do powiedzenia, bez napinki i nienawiści do całego świata. Biorę, może być. 
Druga rzecz to warstwa instrumentalna płyty. O, jest co pochwalić. Bo te podkłady, co to napisałem, że bujają, to naprawdę niekiepska hybryda hiphopu z (głównie) jazzem. Skrupulatnie przestudiowana lista sampli da nam około pięćdziesiąt pozycji, spotkamy tam takie nazwiska jak Jimi Hendrix, James Brown, Michał Urbaniak, Steve Miller, George Clinton, Sly Stone, Miles Davis... No kopalnia po prostu. Każdy kawałek wręcz kipi tu od sampli i to nie takich chamskich, lecz wprowadzonych ze sporym wyczuciem, nadających przyjemnego klimatu. Gdy do tego tła dodamy uroczo ciepłe partie kontrabasu oraz sporadyczne występy gościnne śpiewających wokalistek, wydaje się, że nie ma się czego przyczepić.
Ale niestety... Nad wszystkimi tymi cudami panują niepodzielnie jednostajny kwadratowy beat oraz partie wokalne dwóch mistrzów ceremonii, którzy robią wszystko, by rozpieprzyć ten klimat w drobny mak, proponując typowe rapowe słowotoki, bez melodii, nie różniące się niczym z utworu na utwór. Mogła to być naprawdę dobra płyta, do której wracałbym bardzo często, niestety linie melodyczne (melodyczne?) ją zabiły. Ja wiem, taka natura hiphopu, ja wiem, wszystkie powyższe zalety powinny przeważać nad tymi nieszczęsnymi wokalami, ale nic nie poradzę. Zgadzam się, dla fanów gatunku to może być album wybitny, niemniej wyższej oceny niż trójeczka dać nie mogę. Bowiem – jak śpiewała Kaśka Nosowska – to trzeba lubić. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Bogactwo sampli w tle. Żadna tam prosta zrzynka i wklejanie fragmentów bez ładu i składu, tylko gruntownie przemyślana i wzorowo wykonana koncepcja. 
2. Najgorszy moment: Dlaczego to nie jest płyta instrumentalna? 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Czarna inteligencja, wbrew masie filmów i muzyki, naprawdę istnieje i ma się nieźle. 
4. Skojarzenia muzyczne: Jako się rzekło - od Davisa po Hendrixa. Choć więcej tego pierwszego. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wieczorek bankietowy po wystąpieniu Martina Luthera Kinga. 
6. Ciekawostka: Mimo że Q-Tip, jeden z wokalistów, oficjalnie nazywa się dziś  Kamaal Ibn John Fareed, urodził się jako Jonathan Davis. Spiskowa teoria o wkładzie w sukcesy Korna sama nasuwa się na myśl, ale raczej odpada. 
7. Na dokładkę okładka: Ta skulona postać jednoznacznie przypomina mi okładkę debiutanckiej płyty Sweet Noise. Podejrzewam, że ekipa ze Swarzędza byłaby zadowolona.

63. Basik: A Tribe Called Quest, "Low End Theory"

A Tribe Called Quest - The Low End Theory

Ocena: * * * * *

For we put Hip Hop on a brand new twist / A brand new twist with a whole heap of mystic
(Jazz [We’ve Got])

You could find the Abstract listening o hip hop / My pops used to say, it reminded him of be-bop
(Excursions)

Jeszcze parę lat temu hip hop kojarzyłem z murzynami obwieszonymi łańcuchami, strzelającymi do policjantów i rymujących o samochodach i drogich spodniach. W grę wchodzili również białasy w szerokich spodniach, (za którymi niespodzianka się kryje) popijające goudę na dyskotece w Czewie. To nie tak, że już tak nie myślę, bo nadal uważam, ze większość rzeczy z tej półki za ściek (pełna analogia na tym poziomie z kapelami metalowymi), ale po poznaniu „Low End Theory” zrewidowałem grubo ten dość jednostronny punkt widzenia. Ba! Polubiłem hip hop i po dziś dzień drążę temat, choć podtrzymuję – niewiele w tym gatunku perełek. 
A takich rewolucyjnych rzeczy jak wydana ponad 20 lat temu ”Low End Theory” nie ma i nie będzie raczej nigdy. Ta płyta to nie tylko wielki krok dla samego hip hopu, który wcześniej jednak dyskotekowo-funkowy sznyt ale również dla… jazzu. Obfite wykorzystanie sampli i loopów z wprost niesamowitej kolekcji nagrań jazzowych, funkowych czy rockowych z lat 60. i 70. nadaje to temu albumowi niepowtarzalny, ciepły vibe. Z czarnego jazzu ATCQ czerpie ponad samą barwę utworów wszechobecny trans, uzależniający groove kontrabasu i loopów perkusyjnych, bardzo przejrzystych i zapadających w pamięć („repetycje” jak to ładnie mówi niejaki Jotbee). Słychać miłość chłopaków do tych płyt winylowych, fascynację artystami, których pewnie słuchali ich starzy w domu… no właśnie. Jazz u swoich podstaw był rozrywką dla prostego człowieka, styranego pracą, buntem gościa wkurwionego na system społeczny, kulturowy czy polityczny, dopiero po czasie stał się muzyką dla jajogłowych emerytów i arystokratów podkręcających wąsa lub instrumentalnych onanów. Sztuka ATCQ przywołuje tą „ludowość” i bezpretensjonalność jazzu. 
Proste środki wyrazu, intuicyjny trans beatów, jasny przekaz. Q-tip oraz Phife jadą konkretnym slangiem, ale nie ma w ich opowieściach wulgarności i agresji. I tu kolejny łącznik z jazzem – improwizacja tyle, że słowna. Poza treścią ważniejsze wydaje się naturalna rytmiczność wersów i barwa głosów (która zdecydowanie jest tu cool). 
Raz na jakiś czas w historii pojawiają się tak świeże, oryginalne płyty. Zakorzenione mocno w przeszłości, ale tworzące nową jakość. Tak było z „Revolverem” The Beatles czy „Nevermind” Nirvany tak jest również w przypadku „Low End Theory”. Jazz, czy nie jazz - płyta totalnie zajebista, kolorowa i bujająca. Word!

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Excursions, Buggin’ out, Scenario
2. Najgorszy moment: Odstają Skypager i What? Jako echa lekko naiwnego debiutu grupy, nie psują całości.
3. Analogia z innymi element kultury: ATCQ w tekstach odwołuje się do ruchu społeczno-filozoficznego „Zulu Nation” prowadzonego pod przewodnictwem guru hiphopowców – Afrika Bambaataa.
4. Skojarzenia muzyczne: czarna muza (nie mylić z black metalem).
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nowy Jork, baseball w Central Park, ta kamienica z ulicy Sezamkowej.
6. Ciekawostka: Loop perkusyjny napędzający Scenario pochodzi z „Little Miss Lover” Jimmiego Hendrixa.
7. Na dokładkę okładka: Afroamerykański akcent. Plemienny body painting. Taniec. Grafitti.