czwartek, 31 stycznia 2013

44. Azbest: Voivod "Phobos"

Voivod - Phobos
Ocena: * * * * 1/2


Najlepsza i najcięższa płyta Voivod.
Posypanie się składu po "The Outer Limits" i rychła reaktywacja jako trio nie tylko nie osłabiło potencjału zespołu, ale wręcz ich wzmocniło. Z wzmożonymi siłami wrócili by jak dawniej budzić postrach i siać zniszczenie. Już "Negratron" z roku 1995 zmył niesmak po swoim poprzedniku i okazał się dobra odskocznią od coraz lżejszej ostatnimi czasy muzyki Voivod. Jednak dopiero na "Phobosie" udało im się osiągnąć masę krytyczną i nagrać swoje opus magnum.
Płyta jest też kolejnym epizodem w epopei "maskotki" zespołu - Voivoda. Wampir, mutant, cyborg i generalnie niezgorszy psotnik. Po kilku latach hibernacji zbudził się i ma ambitne plany. Bawi się w wielkiego brata i gromadzi podręczny składzik broni masowego rażenia. Znając go, na pewno nie w zbożnym celu. Ale to tylko smakowity dodatek - najważniejsza jest muzyka. A ta wyrywa kończyny.
Od „War and Pain” aż po wspomniany już „The Outer Limits” zespół ewoluował od prostego i agresywnego thrashu do rocka progresywnego w lekkim (i niewzbudzającym zachwytu) wydaniu. Można z przymrużeniem oka powiedzieć, że Voivod mutował od Venom do Van der Graff Generator. Patrząc z tej strony epizod z Forrestem można nazwać fazą metalu regresywnego. Jednakowoż mimo powrotu do hałasu nie mieli zamiaru powtarzać sprawdzonych rozwiązań. I na szczęście nie w głowie im było flirtować z ówczesnym symbolem nowoczesności w ciężkim graniu - metalem industrialnym (tak to ujmijmy – nie miało to wiele wspólnego z takim Throbbing Gristle czy SPK chociażby).
„Phobos” wypełnia surowe (lecz nie proste), agresywne, ale i transowe granie. Płyta brzmiąca jak stary, dobry Voivod, ale zagrany wolniej i potężniej. Doskonałym uzupełnieniem są wściekłe wrzaski Forresta. Ta muzyka pochłania słuchacza niczym czarna dziura – powoli, ale nieubłaganie.
Co ciekawe, mimo, że jest to ich najcięższe wydawnictwo nie zabrakło na nim psychodelicznych wpływów. O ile ich obecność sama w sobie nie jest niczym niezwykłym jeśli zna się korzenie grupy, to sposób w jaki zostały wykorzystane jest niesztampowy. Gitara Piggy'ego często generuje psychodelicznie rozedrgane dźwięki, ale przy tym szorstkie i brutalnie jazgotliwe. Również częste „rozmycie” dźwięku raczej wzbudza u słuchacza niepokój zamiast wprowadzić go w błogi nastrój.
Materiał jest spójny pod względem nastroju i charakteru utworów. Jest nawet zamknięty w klamrach dwóch wersji „Catalepsy”. Jednak oprócz zasadniczego programu płytę dopełniają też dwa dodatkowe utwory. Pierwszy to „M-Body”, niewyróżniający się niczym prócz tego, że napisał go znany z Flotsam and Jetsam Jason Newsted. Na szczęście później dostajemy w twarz wybornym coverem "21st Century Schizoid Man" z repertuaru Black Flag.
Najlepsza płyta Voivod i chuj.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Rise"? "Mercury"? "Phobos"? "Bacteria"? "The Tower"? Motyla noga, ileż tu dobrego!
2. Najgorszy moment: ostatnie takie trio - nie nagrali kolejnej płyty w tym składzie!
3. Analogia z innymi element kultury: Mając Voivoda nie muszą zapożyczać się u innych.
4. Skojarzenia muzyczne: Szybciej zagrane Neurosis?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Utrata łączności, przegrzanie reaktora, dehermetyzacja kadłuba – nie ma już sensu zapinać pasów.
6. Ciekawostka: W 2001 roku Eric Forrest usłyszał od reszty członków, że rozwiązują zespół. W kilka tygodni później ogłosili reaktywację... Z Newstedem i Snake'iem na pokładzie. Motorhead mieli taki kawałek „No Class”.
7. Na dokładkę okładka: Komuś jeszcze to zalęknione oblicze kojarzy się z Munchem?

44. Basik: Voivod, "Phobos"



Ocena: * * * 1/4


"Phobos". Druga płyta nagrana przez Voivod jako trio i do tego z wokalistą Erikiem Forrestem. Przyznaję bez bicia, że ten ponad 6. letni okres w karierze zespołu uważam raczej za najmniej emocjonujący. 
Voivod już na początku lat 90. mógł poszczycić się najlepszym materiałem w całej dyskografii. Cztery albumy popełnione przez skład z Forrestem mogą co najwyżej wylizać stopy takim kolosom jak "Dimension Hatross", "Killing Technology" czy "Nothingface". "Phobos" jednakże jawi się, jako najlepszy pomiot sześciorękiego Voivoda. 
Wraz z uszczupleniem kadr, już na poprzedzającej płycie, muzyka zespołu uległa gwałtownemu przeobrażeniu w kierunku większego ciężaru. Na Phobos najbardziej oczywistym punktem stycznym z przeszłością jest „kosmiczny” anturaż, w którym osadzono utwory jak i layout wydawnictwa (znów ozdobiony kiczowato – intrygującą ilustracją perkusisty grupy). 
Muzyka na "Phobos" jest jak agresywna i kleista ciecz z trudem przesączająca się przez głośniki. Gitarowy styl Piggy’ego jeszcze daje się tu rozpoznać pomimo rozmycia i drastycznego spowolnienia riffów. Tematy gitarowe, może już nie tak szalone jak kiedyś, czerpią wyraźnie z tych samych harmonicznych wzorców. Najsłabiej wypada wokalista. Jego pomysł na śpiew to rasowe duszenie kreta na jedną nutę. Przetworzenie i zniekształcenie głosu na sposób humanoidalno-cybernetyczny nie urozmaiciło go na tyle, na ile powinno. Słuchanie tej - właściwie jednej przez wszystkie utwory - linii wokalnej to niezła udręka. Na szczęście wokalnych popisów nie ma zbyt wiele, a przy okazji można poczuć jak dużo do zespołu wnosił oryginalny wokalista Denis „Snake” Belanger (na szczęście powrócił do składu). 
Bardzo dobrze prezentują się za to wątki instrumentalno-ilustracyjne dające wrażenie obcowania ze ścieżką dźwiękową do klaustrofobicznego horroru sf. Sprzężenia, trzaski, pojedyncze akcenty, głębokie pogłosy, gitarowe drone’y to coś, dla czego warto sięgnąć po "Phobos". Całość jednak wydaje się zbyt monotonna, a chwilami wręcz nudna jak na zbyt częste rozkoszowanie się jej zawartością. 

Kwestionariusz:  
1. Najlepszy moment: fragmenty instrumentalne np. z "Phobos" czy "Bacteria"
2. Najgorszy moment: wokale i męcząca uszy metalowa zamuła.
3. Analogia z innymi element kultury: Fobos to zarówno nazwa księżyca, mitologiczne uosobienie strachu jak i dobra nazwa na firmę handlującą sprzętem elektronicznym. 
4. Skojarzenia muzyczne: krzyżówka Ministry z drugiej połowy lat 90. ze starym dobrym Voivodem. Chociaż to bardziej skojarzenie w kategorii: „chciałbym, żeby tak to brzmiało”. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: twój statek kosmiczny uległ zniszczeniu, ocknąłeś się na obcej planecie - samotnie. Drugi pilot nie żyje. W zasobniku zostały Ci tylko dwa suchary i klucz francuski. Komunikator jest zupełnie rozbity. Wydaje Ci się, że kątem oka widzisz nieludzki, z wolna posuwający się w Twoją stronę cień. 
6. Ciekawostka: Astrofobia to strach przed gwiazdami i przestrzenią kosmiczną. 
7. Na dokładkę okładka: Ja akurat lubię te szkarady.
 

44. Pippin: Voivod, Phobos


Ocena: * * * ½

Na początku złowieszcze, niepokojące intro, a po upływie minuty z małym hakiem – ostry atak gitar. I ten właściwie zostanie już do końca. Nie ma zmiłuj. W znanym sporze o to, czy lepiej grać głośno, czy ciężko, płyta „Phobos” mogłaby reprezentować interesy zwolenników obu opcji.
„Phobos” nie był w karierze Voivod dziełem jakoś wybitnie przełomowym, za to poniekąd był graniczny. Pokaźna reorganizacja składu, nowy wokalista (debiutował już na „Negatronie”, ale po latach ta płyta jest trochę zapomniana) i wyprawa w rejony mroczniejsze i bardziej pokomplikowane niż wcześniej nie pozostały bez wpływu na fanów. Jedni się odwrócili, drudzy wzruszyli ramionami. Byli i tacy, którzy dopiero od tego albumu zaczęli nastawiać ucho na propozycje Kanadyjczyków.
Podstawowe różnice w stosunku do wcześniejszej twórczości? Są dwie – po pierwsze: jeszcze ciężej, jeszcze mroczniej i jeszcze bardziej pokomplikowanie. Ja wiem, oni grali to już od „Dimension Hatross”, ale tutaj starają się jeszcze bardziej – z różnym skutkiem – mieszać w swoim garze, określanym średnio szczęśliwie jako metal progresywny. Rytmiczne łamańce, zmiany tempa, nieoczywiste przejścia. I duży ładunek psychodelii – nie tylko w obu częściach „Catalepsy”, nie tylko w zwolnieniach i udziwnieniach brzmień – posłuchajmy również odgłosów w tle, nakładek i dalszych planów. Trochę kojarzy się z tym, co kilka lat później zaczął prezentować Tool. A jeszcze bardziej – z wyimaginowaną wizją King Crimson, któremu zachciało się grać metal. Chociaż może to skojarzenie to tylko wpływ zamieszczonej na zamknięcie albumu przeróbki utworu, który przed laty otwierał debiutancki album Roberta Frippa i spółki.
Po drugie – wokalista. Trochę to dziwne, ale właśnie przy odejściu do struktur bardziej wyrafinowanych Voivod zamienił śpiewaka na krzykacza. Niespecjalnie szczęśliwie, jak dla mnie. Ten dodatkowy ładunek agresji nie wyszedł chłopakom na zdrowie. Porównajmy choćby przeróbki klasyki. Wspomniany „Schizofrenik” wypada przy „Astronomy Domine” z „Nothingface” dużo mniej hmmm... szlachetnie.
Ogólnie – chcieli dobrze, ale trochę przedobrzyli, trochę za dużo tu sztuki dla sztuki. Fajnie jest, jak utwór trwa siedem minut i więcej, ale trzeba jeszcze mieć pomysł, przykuć nim słuchacza, a przy „Phobos” zmęczenie trochę zbyt często bierze górę. Niemniej całkiem dobra to płyta, nie ma co.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Mercury”. Niby zwarte, ale trochę zmian klimatów chowa.
2. Najgorszy moment: „M-Body”. Miło pana spotkać, panie Newsted, ale utworek taki nie za bardzo.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nazwę wymyślił Michel Langevin, pod wpływem lektur Tolkiena i epigonów. A można by pomyśleć, że wziął ją od niemieckiego określenia na nasze województwo.
4. Skojarzenia muzyczne: Słuchamy „Bacterii”, docieramy do 04:51, a tam... „Trzy Bajki” Armii!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Szturmu na Thangorodrim.
6. Ciekawostka: Fobos był w mitologii greckiej uosobieniem strachu. Czy nasza załoga bała się reakcji fanów na płytę?
7. Na dokładkę okładka: Jak zwykle futurystyczny niepokój.
 


44. pilot kameleon: Voivod, Phobos



Ocena: *****

Trudne wypracowanie na dziś Pan Profesor zadał. Pośród voivodologów opinie są podzielone. Dla jednych „Phobos” to płyta skrajnie nudna, nagrana przez nieoryginalny skład i przez to całkowicie zmarginalizowana przez szerszą publiczność. W ukształtowaniu takiej sytuacji spory udział miał niestety również sam zespół. Jest też druga grupa fanów, którzy twierdzą, że album jest najwspanialszym osiągnięciem w dorobku tej kanadyjskiej grupy. Autor niniejszego tekstu należy do tej właśnie grupy. Co więcej, do jej radykalnego odłamu. Liczę jednak na to, że jakiś oponent w tej odsłonie się ujawni.
Zatem dla niewtajemniczonych troszkę historii na początek. Po umiarkowanie przyjętym „The Outer Limits” oryginalny skład Voivod skurczył się do dwóch osób. Na placu boju został perkusista Michel "Away" Langevin oraz gitarzysta Denis "Piggy" D'Amour. Do składu wciągnęli śpiewającego basistę Erica Forresta i na następnych dwóch płytach spenetrowali tereny, na które poprzednie składy nie miałyby śmiałości nigdy się wybrać. Takie posunięcie odczytywano dwojako. Dla mnie to był strzał w dychę. Nowy członek zespołu sprawił, że formacja mocno zanurzyła się w psychodelii, postawiła na brzmienia inne niż do tej pory. Zmienił się też sposób ekspresji wokalnej. Forrest zrezygnował z bardziej klasycznego śpiewu, któremu hołdował Denis "Snake" Bélanger, na rzecz krzyku i mniej zrozumiałej artykulacji. Agresja stała się podstawową zasadą*. To był drugi strzał w środek tarczy. To co nie mieściło się w uszach ortodoksom idealnie współgrało z zaproponowaną woltą stylistyczną. Nie powiedziałbym, że to Forrest miał kluczowy wpływ na taki obrót sytuacji, niemniej jednak on był katalizatorem tych właśnie zmian. W tym składzie Voivod zaproponował dwa albumy. Pierwszy zatytułowany „Negatron” wyraźnie informował o nowym kierunku. Odhumanizowanie muzyki było wyraźne, choć czuć, że panowie dopiero badali na co ich stać. Pełnię możliwości tego składu można podziwiać natomiast na kolejnej płycie zatytułowanej „Phobos”. Tutaj Voivod osiągnęło szczyt. Trzecia dycha i odstawienie wszystkich na kilka długości.
Mroczne intro „Catalepsy I” rozedrgane miarową modulacją tremolo** płynnie przechodzi w „Rise”. Odnotujmy najważniejsze zmiany. Po pierwsze zauważalne zwolnienie tempa. Ta zmiana nie pociągnęła za sobą obniżenia brzmienia, co dało niezwykle oryginalny efekt. Po drugie muzyka zespołu w stopniu do tej pory niespotykanym nasyciła się elementami psychodelicznymi. Dają one o sobie znać nie tylko na pierwszym planie, ale są również smacznie rozlokowane na odleglejszych płaszczyznach. Te zabiegi pozwoliły również zgrabnie łączyć kolejne utwory, dzięki czemu album jest niezwykle spójny pod względem narracji. Proszę wytężyć słuch przy akordeonie w „Temps Mort”! Takich smaczków jest jednak znacznie więcej. Od „Catalepsy I” do „Catalepsy II” mamy niezwykle jednorodną opowieść. Podczas pierwszych kontaktów z tą muzyką można pomarudzić, że kompozycje są bardzo podobne do siebie, pozbawione wręcz elementów, które uczyniłyby je rozpoznawalnymi i bardziej wyrazistymi. Jest w tym trochę prawdy, choć ta monotonia jest celowa i to ona również pełni rolę spoiwa. Nie nudzi tylko fascynuje. Nieco inaczej podszedł do swojego instrumentu Piggy, który swój instrument zawsze traktował w nietypowy sposób. Gitara stała się mniej czytelna niż na poprzednich albumach. Efekty „zmiękczające” brzmienie zostały wykorzystane w obfity sposób. Nietypowe brzmienie zagęściło mglistą aurę płyty i sprawiło, że wyrazistych riffów nie ma tutaj zbyt wiele. Zamiast precyzyjnego cięcia nożem mamy podduszający wyziew gitarowy. Nawet w momentach typowo riffowych. Voivod posiadł unikalną umiejętność grania muzyki metalowej bez wpadania w wioskę, która jest typowa dla tej stylistyki. Na „Phobosie” poszedł jednak krok dalej. Pominął oczywistość, zignorował oczekiwania wszystkich i sięgnął po złoto. Moje uwielbienie płyty może oczywiście wynikać z tego, że to pierwsza poznana przeze mnie płyta tego zespołu. Po latach nadrobiłem zaległości, ogarnąłem i doceniłem klasyczne dokonania, nic jednak nie było w stanie zdetronizować „Phobosa”. Dziękuję za uwagę, kto przeczytał całość ten miszczem!

PS. Są jeszcze na tej płycie dwa bonusy, o których należy wspomnieć. „M-Body” skomponowany przy udziale Jasona Newsteda, wtedy basmena Metalliki, a później również i Voivoda. Wiadomo, magnes sprzedażowy, choć kompozycja nie jest jakaś wybitna. Na samym końcu jest natomiast przeróbka „21st Century Schizoid Man” King Crimson. Wyborna.

* Autorem tych słów jest Kazimierz Staszewski. Informuję o tym, żeby jakiej burdy nie było, że sobie przywłaszczam jego frazę albo coś.
** Patrz Kwestionariusz, punkt 6.2.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najrówniejsza płyta Voivod. Monolit.
2. Najgorszy moment: „M-Body” można sobie odpuścić. Wszak to tylko bonus dosyć niezręcznie doklejony do tego monumentu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Fobos w mitologii greckiej był uosobieniem strachu. Mitologia ma jednak prostą drogę do nazewnictwa obiektów niebieskich. Fobos zatem to obok Demiosa jeden z dwóch księżyców Marsa. Interesujący nas obiekt jest niezwykle ciekawy. Zacytujmy Wikipedię: bliskość Marsa powoduje, że Fobos ulegnie po jakimś czasie zniszczeniu – siły pływowe powodują, że promień orbity ciągle się zmniejsza (obecnie około 1,8 m na stulecie) i za około 50 milionów lat przekroczy granicę Roche'a. Jego dalszy los może być dwojaki: albo spadnie na powierzchnię Marsa, albo zostanie rozerwany przez siły grawitacyjne planety i utworzy wokół niej pierścień.
4. Skojarzenia muzyczne: Voivod od lat sam jest punktem odniesienia. Nie sposób jednak nie zauważyć u nich osłuchania w progresywnej muzyce lat 70. Ponoć kanadyjskie rozgłośnie radiowe w dawnych czasach częściej grały King Crimson, Soft Machine niż muzykę mainstreamową. Perkusista w jednym z wywiadów dodał również, że bardzo ceni dorobek zespołu Van Der Graaf Generator. Czuć to na odległość. (wywiad z M. Langevinem „Brum” nr 10/1998)
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „Phobos” jest jedną z bardziej odrealnionych płyt jakie znam. I do takich stanów wyobcowania idealnie pasuje.
6. Ciekawostka. 1. W wywiadzie dla „Teraz Rocka” (nr 11/1998) Langevin został zapytany o to, czy ceni dorobek pisarski Stanisława Lema. Rozmówca odpowiedział, że nazwisko zna, natomiast dorobek tego pisarza jest mu nieznany Wypowiedź natychmiast została uzupełniona o informację, że zna i ceni prozę Brunona Schulza. 2. Kolega Jarosław hrabia P. ukazał mi nieoczywistość efektów modulujących dźwięk gitary zastosowanych na tym albumie. Głównie owego tremolo, na które się powołałem. Dziękuję. 3. Quantum, kolega z dawnych czasów. Jeśli czyta, pozdrawiam serdecznie!
7. Na dokładkę okładka. Ukształtowali sobie pewną futurystyczną estetykę tych okładek. Akceptuję, nie neguję. Do zachwytów natomiast lata świetlne.

sobota, 19 stycznia 2013

43. Azbest: Rudimentary Peni "Cacophony"

Rudimentary Peni - Cacophony Rudimentary Peni - Cacophony
Ocena: * * * * 1/4

Rudimentary Peni swe poczatki wywodzi z kregów anarchopunkowej sceny skupionej wokół legendarnego kolektywu Crass. O ile jednak wczesne dokonania bez większego trudu można było zmknąc w obrebie tamtej stylistyki, to upchniecie "Cacophony" w tej szufladce nie jest już możliwe żadną miarą. Być może dopuszczam się w tej chwili nadinterpretacji, ale śmiem twierdzić, że jest to związane z osobą lidera grupy.
A jest nim Nick Blinko. Persona niewątpliwie nietuzinkowa. Równie znany wśród zagorzałych punkowców co wśród zwolenników tzw. "outsider art" (jednym z admiratorów jego twórczości jest nie kto inny jak David Tibet odpowiedzialny za Current 93). Jego wpływ na kształt płyty jest niemożliwy do przecenienia. Na "Cacophony" jest odpowiedzialny za kompozycje, teksty, oprawę graficzna jak i partie wokalne.
No właśnie - partie wokalne - nie jest przypadkiem, że unikam słowa "śpiew". Zetknięcie z tą płytą uświadamia jakże niestosownej jest to sformułowanie w tej sytuacji. Nie da się przy tym pominąć, że głos Nicka to podstawowe narzędzi budowania nastroju tego wydawnictwa. Squatowy da Vinci zawodzi, jęczy, skrzeczy, warczy, charczy, mruczy, skowycze i ujada. Chwilami nawet zdarza mu się coś zaśpiewać. Trafia się nawet coś przypominającego śpiew alikwotowy, a tak to przynajmniej brzmi. Czy było to zamierzone to już inna kwestia. Panie Patton, co Pan na to?
W 42 minutach i 43 sekundach Rudimentary Peni upchnęli ni mniej, ni więcej a 30 utworów. Zasadniczo większość z tych miniatur osadzonych jest w okołopunkowych klimatach. Poszczególne utwory to brudne, hałaśliwe utwory, najczęściej w szybkich tempach. Jednak bardzo często przechodzą w recytacje/maniakalne wyliczanki/bogowie wiedza co w wykonaniu Blinko. Słuchacz nabiera przez to wrażenia, że ma do czynienia nie ze zbiorem piosenek, ale jedną monumentalną i skrajnie połamaną kompozycją. Sprawia to, że na dobrą sprawę "Cacophony" brzmi bardziej jak punkowa odpowiedź na "Trout Mask Replica" niż jak coś mogącego uchodzić za przeciętny hardcorowy albumem.
 
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Nightgaunts", "The Only Child".
2. Najgorszy moment: Pod koniec płyta zaczyna nieco nużyć.
3. Analogia z innymi element kultury: Masa odwołań literackich - Nick przywołuje m.in. Edgara Allena Poe, Alighieriego Dante, Mary Shelley, Lorda Dunsany'ego, Roberta E. Howarda, Anakreonta, M.R. Jamesa i Artura Machena. Jest tez hołdzik dla Toda Browninga i jego "Dziwolągów". Nieźle jak na punkowca. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: obserwacje astronomiczne.
6. Ciekawostka: Nick Blinko spędził trochę czasu w szpitalu psychiatrycznym. Tak się dzieje gdy człowiek nabiera przekonania, ze jest papieżem Hadrianem XXXVII.
7. Na dokładkę okładka: "Cacophony" może poszczycić sie dwiema róznymi okładkami. Po lewej wydanie winylowe (i kaseta), po prawej CD. I czyżbym dostrzegał wpływ twórczości Richarda Pickmana?

43. Pippin: Rudimentary Peni, Cacophony




Ocena: * * *

Tytuł płyty jest mimo wszystko mylący. Słyszysz „kakofonia” – to zastanawiasz się: ŁoMatkoBoska, coż też tam będzie? Potępieńcze wycie? Napieprzanki perkusyjne bez ładu i składu? A może jakieś klimaty zupełnie atonalne, eksperymenty z elektroniką czy inne infradźwięki? Nic z tego. Propozycja grupy Rudimentary Peni sadowi się z grubsza na dość znajomych i, jakby to dziwnie nie zabrzmiało, konwencjonalnych terytoriach punkowo-hardcorowych. Mało tego, w wielu fragmentach płyta jest wręcz chwytliwa („The Horrors in the Museum”! „The Evil Clergymen”! „Brown Jenkin”!), a to za sprawą chwackiego, spajającego wszystko basu oraz riffów gitarowych ,których nie zawaham się nazwać przebojowymi. Problemem numer jeden jest czas trwania utworów. Standardowo wynosi on jakieś półtorej minuty, czyli zanim zaczynamy się wsłuchiwać, kawałek nam się kończy. Jak to traktować? Byłyżby to utwory jako skończone przemyślane całości, czy szkice jeno? Problem numer dwa to te wszystkie fragmenty, które ciężko nazwać piosenkami, czyli zwariowane recytacje wokalisty, niejakiego Nicka Blinko. No właśnie – bo Nick Blinko to problem numer trzy i największy. Zwykle chwalimy, gdy osoba dzierżąca mikrofon posługuje się różnymi rodzajami ekspresji, technikami wokalnymi itp. Blinko też to robi, ale prędzej można od tego zdurnieć lub przynajmniej się zmęczyć. Tu krzyczy, tam jęczy, ówdzie groźnie recytuje, tam znowuż piszczy, a gdzieniegdzie zabełkocze. Ciężko oddalić od siebie uczucie przesytu i popisywania się nie zawsze zdrowymi pomysłami dla samego popisywania.
Wspomniałem o fragmentach recytowanych, więc słowo o tekstach, bo nie sposób od nich uciec. Cały album zainspirowany jest postacią mrocznego samotnika z Providence, autora wizjonerskich horrorów, Howarda Phillipsa Lovecrafta. Odkryje ten trop nawet ten, kto w teksty się nie wczyta, wystarczy rzut oka na tytuły niektórych utworów. Niemniej autor „Zewu Cthulhu” jest tu tylko punktem wyjścia, bo ani płyta nie jest jego biografią, ani ilustracją poszczególnych opowiadań – to raczej swoisty kolaż tych inspiracji, przepuszczony przez wyobraźnię i fantazję Nicka Blinko.
Można posłuchać, ale lepiej poczytać. Lovecratfa, znaczy się.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Trzy utwory wspomniane w pierwszym akapicie.
2. Najgorszy moment: Nick Blinko.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Patrz drugi akapit.
4. Skojarzenia muzyczne: Rudimentary Peni to przedstawiciel punka/hardcore z lat osiemdziesiątych, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: poszukiwań legendarnej księgi „Necronomicon”.
6. Ciekawostka: Nick Blinko spędził jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Nagrał wówczas album „Pope Adrian 37th Psychristiatric”. Chcecie posłuchać?
7. Na dokładkę okładka: Niech zgadnę – rysował Blinko?

43. pilot kameleon: Rudimentary Peni, Cacophony



Ocena: **

Na początek recenzji dotyczącej „Cacophony” zespołu Rudimentary Peni posłużę się małą manipulacją. Gombrowicz referujący swoją rozmowę z Nałkowską à propos pewnej książki napisał: Ona: - Tam jest mnóstwo doskonałych podpatrzeć, rozmaitych smaków, smaczków, jakaś taka, wie pan, swoista serdeczność, coś specjalnego… ale w to trzeba wniknąć, przyjrzeć się z bliska, poszukać tego… Ja: - Jeżeli pani zacznie przyglądać się temu pudełku zapałek, wydobędzie pani z niego całe światy. Jeśli pani będzie doszukiwać się smaków w książce, na pewno pani je znajdzie, gdyż powiedziano: szukajcie, a znajdziecie. Ale krytyk nie powinien szperać, szukać, niech siedzi z założonymi rękami, czekając aż książka go znajdzie. (W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Kraków 1997, s. 254-255).
Nie doszukałem się w omawianej płycie właściwie niczego. I na tym powinna zakończyć się moja recenzja. Niestety... Dobrze zatem. Wytarłem się Gombrowiczem, a pewnie za moment ktoś wytrze się mną. Trudno, tak to jest z bronią obosieczną. Dlaczego ta płyta mnie nie znalazła i co konkretnie w niej mi nie odpowiada? W zasadzie jedna, choć dość kluczowa rzecz. Wokale. W tej kategorii potrafię znieść wiele, ale w tym konkretnym wypadku są one na tyle odstręczające, że rzutują mi na cały obraz „Cacophony”. Głos raz bełkoczący, raz jęczący, czasem wręcz fałszujący. Szaleństwo, obłęd! Czuję mimo wszystko, że w tym szaleństwie jest metoda, nie dysponuję jednak odpowiednim kluczem do jej zdekodowania. Leżę bezradny, nieprzygotowany, skulony. Wokalista epatujący różnymi rodzajami ekspresji w sposób tak nieznośny, że wszystko inne podczas mojego odbioru znika. Głos rośnie, anektuje kolejne tereny, staje się tak monstrualny, że to on przeradza się w ten album. Wokal staje się płytą! Dawnom nie miał tak, żeby jeden element płyty rzutował tak radykalnie na odbiór recenzowanego materiału. Bo do reszty to przyczepić za bardzo się nie można, choć o niczym ponadprzeciętnym nie ma tu rzecz jasna mowy. Ot, przyzwoite hardcore’owe łojenie, jakich wiele. No może tylko nieco bardziej zakręcone i mniej oczywiste. Reszty? Reszty przecież nie ma. Są tylko głosy. GŁOSY!
Dobra, żarty na bok, bo już srodze się narażam, gdyż w wielu kręgach płyta ma status kultowy. Koledzy może dopowiedzą resztę, także o Lovecrafcie. Cholera, dawno się tak nie męczyłem… Ta płyta mnie nie znalazła. Ja jej też. Wiecie, ten wokal...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: to piątek po południu, kiedy zegar ogłasza koniec zmiany. A na tej płycie to nie ma najlepszych momentów.
2. Najgorszy moment: Wokale. Nie mogę…
3. Analogia z innymi elementami kultury: wizualna mieszanka punkowca z gotem. Sid Vicious z Sex Pistols zmiksowany z Robertem Smithem z The Cure. A do tego wizyta na festiwalu w Bolkowie.
4. Skojarzenia muzyczne: punk rock, hard core, ale też pierwiastek gotycki mocno wszczepiony w muzykę. No i wokalne bełkoty dalekie od jakże kojących deathowych growlingów!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wykonywania męczących czynności.
6. Ciekawostka. Opiniotwórczy portal Rateyourmusic.com wycenia debiut Rudimentary Peni znacznie wyżej niż „Cacophony”. Potwierdzić nie mogę, nie sprawdzałem.
7. Na dokładkę okładka. Ten element z kolei świetny! Od razu skojarzyła mi się z ilustracjami Aubrey Beardsleya, najbardziej znanego z ilustracji do „Salome” Oscara Wilde’a.

43. Basik: Rudimentary Peni, "Cacophony"

Rudimentary Peni - Cacophony 
 

Ocena: * * * 1/2

Tytuł drugiego albumu Rudimentary Peni „Cacophony” jest trafny częściowo. Warstwa instrumentalna krąży w okolicach klasycznego hardcore punku – mimo tytułu – całkiem melodyjnego głównie za sprawą chwytliwych pochodów basowych. Pewne zgrzyty pojawiają się w partiach gitarowych. Rozmyte riffy nie zawsze gładko uzupełniają harmonie, ale dla ucha przyzwyczajonego do gitarowego zgiełku to buła z masłem. Największym odchyleniem od normy i prawdziwą „kakofonią” na „Cacophony” jest interpretacja wokalna lidera Nicka Blinko, jego linie melodyczne oraz teksty. 
Z utworu na utwór zmienia się maniera wokalisty przechodząc od śpiewu w różnych rejestrach po bełkot, szepty, piski, krzyki, śpiew na wdechu i inne ciężkie do porównania groteskowe bulgoty i wibrata. Ze sporym zadziwieniem odnalazłem fakt, że tematyka płyty inspirowana jest życiem i twórczością H.P. Lovecrafta. Od razu dodam, że to inspiracja niezwykle osobliwa. Teksty idą w parze z ich pokrzywioną interpretacją wokalną. Dziwaczne wizje wokalisty przeplatają się tu z wątkami wziętymi z prozy lub też życiorysu Lovecrafta. Pojawiają się na pozór bez wytłumaczenia i cienia konsekwencji. Totalna abstrakcja. Ten przyprawiający o zawrót głowy bełkot szaleńca mimo wszystko działa wyśmienicie na wyobraźnie podsuwając dziwaczne deliryczne obrazy. 
Informacja o tym, że lider zespołu był hospitalizowany w ośrodku psychiatrycznym nie jest tylko tanią ciekawostką. Wydaję się, że ten fakt przekłada się w ogromnym stopniu na wydźwięk albumu a nawet staje się kluczem do poznania właściwej warstwy tej płyty. Podobnie jak XX-wieczny autor, Nick Blinko w swojej twórczości czerpie z ciemnych zakamarków własnej psyche, demonów i koszmarów. Może jest to forma samoobrony, zaklinania rzeczywistości, upustu danego obsesjom? 
H.P. Lovecraft w opowiadaniu „Muzyka Ericha Zanna” opisał historię muzyka – skrzypka, który swoją dziwaczną i obsesyjną, ale również fascynującą muzyką odgania bliżej nieokreślone zło zionące z czarnej otchłani jego okna. 
Symetria?   

Kwestionariusz:  
1. Najlepszy moment: metoda w szaleństwie.
2. Najgorszy moment: raczej ciężkostrawne. 
3. Analogia z innymi element kultury: obłęd.
4. Skojarzenia muzyczne: ohydne mlaski Cthulhu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wieczornego przeglądania Necronomiconu.
6. Ciekawostka: ta cała płyta to niezła ciekawostka.
7. Na dokładkę okładka: Autorstwa lidera zespołu. Podobno tworzył je w okresach szaleństwa.

wtorek, 1 stycznia 2013

42. Basik: 2012


Moja pamięć to bardzo wybredna i kłamliwa ladacznica, więc nie do końca powinniście wierzyć w to, co piszę. Fakty są jednak faktami i poniższe zestawienie albumów jest jak najbardziej przemyślane. A co pamiętam (co pamiętam – nie to, co się naprawdę wydarzyło) z tego roku poza zawirowaniami życia codziennego i masą pracy? Na pewno wspaniałe koncerty na OFF Festiwal: Swans, The Stooges (Mike Watt grzmocący paczkę basową), tańce przy Hydrozagadce na Chrome Hoof, czarną magię uprawianą przez Kim Gordon i wiele, wiele innych. Hope Sandoval z Mazzy Star skradła mi serce. Wyjazd na Fu Manchu, gdzie nawet najwięksi malkontenci dali się porwać do stage divingu. Killing Joke w końcu udało się dorwać na dosyć nieszczęśliwym festiwalu, ale wtedy to już nie miało znaczenia. Była miazga. Wszystkie wyjazdy koncertowe oczywiście miały wspaniały wymiar towarzyski. Pamiętam też niesamowite wakacje pomorsko-kaszubskie dzięki G. i K. (i M.) oraz D. i M. (dostaliśmy nieźle w dupę w Horrorze w Arkham) wliczając w to spotkanie z kolegą recenzentem A.Z. Bestem (choć powrotu z niego już raczej nie pomnę). To były wakacje! Skończyłem autobiografię Brylewskiego i jestem zachwycony – rzecz bardzo inspirująca, do której wrócę na pewniaka.
Acha, nagrałem jedną płytę w tym roku.
To tyle na chwilę obecną. A teraz coś z zupełnie innej beczki: sport.

  1. Can – The Lost Tapes
Bezsprzecznie wydawnictwo roku. Wybrane z ponad 50 godzin archiwalnych nagrań kąski to prawdziwe delikatesy dla podniebienia. Żadnych zapychaczy, polepszaczy i „odrzutów”. Towar I kategorii. Dysk numer 3 gładzi cywilizacje.

  1. Patti Smith – Banga
Miłość do tej płyty nie była sprawą oczywistą pomimo mojego absolutnego oddania dla Patti i wymagała trochę czasu. Może niezbyt żywiołowa, ale niezwykle klimatyczna i przejmująca płyta. Słuchając „Constantine Dream” zostaję zabetonowany na 10 minut. Cover Neila Younga zbędny, choć może chodziło o dodanie trochę ciepła do całości.

  1. Neil Young – Psychedelic Pill
Wehikuł czasu. Trudno uwierzyć, że dziadek Neil nagrał tą płytę w 2012 roku skoro brzmi jak siostra „Zumy” z 1975r. Wspaniałe rozedrgane brzmienia gitar oraz analogowa produkcja powraca w sposób bezpretensjonalny. Przepiękne psychodeliczne dwuakordowce przeplatane są krótkimi piosenkami, które lśnią niczym perły.
---------------------------------------------------------------------------

  1. Future of the Left – The Plot Against Common Sense
Powrócili do zwariowanej i hałaśliwej stylistyki wypracowanej przez Mclusky. Pomysły rytmiczne, mocarny bas i bardzo dużo fajnych melodii. Niby noise-rock, ale super przystępny i przebojowy. Uzależnienie A.D. 2012.

  1. Frank Zappa – Road Tapes, Venue #1
Z przepastnej groty archiwów Zappa Family Trust wychodzą na powierzchnię w zastraszającym tempie kolejne wydawnictwa. Różnej jakości. Tym razem dostajemy rzecz bardzo wartościową. Wierzę, że odświeżony koncert z 1968 roku z Vancouver fenomenalnie oddaje ducha szalonych koncertów Mothers of Invention. W setliście mnóstwo klasyków (nawet na ówczesny czas niewydanych), od „Help I’m a Rock” po zwariowanego „King Konga”. Rzecz, która rozbawiła mnie zupełnie to, gdy w ostatnich sekundach nagrania słychać cichą rozmowę z publiczności – uwaga – w języku polskim w stylu: „W niedzielę idę do kościoła”. Polonia w Kanadzie i do tego na koncercie Zappy. Ale kosmos.

  1. Soundgarden – King Animal
Kolejny wspaniały powrót po wielu latach. Mnóstwo czystej nieoczekiwanej przyjemności ze słuchania.

  1. Scott Walker – Bish Bosch
Można powiedzieć, że nihil novi – i co z tego!?. Ja po prostu uwielbiam tą teatralność, patos i fluktuacje wzdłuż granicy pomiędzy obciachem a „sztuką”.  Dodatkowe pół gwiazdki w górę za odważne wsamplowanie dźwięku pierdów (hahaha). Znalazłem też bardzo dobry komentarz na jednym z portali internetowych: „Scott Walker doesn’t care what you think”. Fuck Yes!

  1. The Smashing Pumpkins – Oceania
Chyba największe zaskoczenie w tym roku. Talent Billy’ego Corgana do pisania zapadających w pamięć, chwytliwych nietuzinkowych melodii i riffów błyszczy jak 1000 karatowy diament. Pełna satysfakcja.

  1. Public Image Ltd. – This Is PiL
Dubowy odlot w kosmos. Grube basy i obsesyjne rytmy powodują, że nie sposób usiedzieć w miejscu a stopy same cyklinują parkiet. „We came from chaos / You cannot change us / Cannot explain us / and that’s what makes us”. Łup, łup, łup, łup, szur, szur, szur…

  1. Killing Joke – MMXII
Zdecydowanie lepsza i bardziej zwarta niż “Absolute Dissent”. Muzycznie jakby fuzja zółtego „Killing Joke”, „Hosannas From the Basement of Hell” i “Pandemonium”. Potężna dawka apokaliptycznej muzyki na koniec świata, który nie chce nadejść.

  1. Prong – Carved Into Stone
Absolutny powrót do formy po średnio udanych albumach wydanych w poprzedniej dekadzie. Skojarzenia z takimi klasykami jak „Prove You Wrong” czy „Cleansing” nasuwają się same. Taka podróż sentymentalna do zupełnie innej epoki łomotu. Nie byłeś tam nigdy, pewnie nie wciągniesz tego.

  1. Melvins – Freak Puke
Wolta stylistyczna (która to już z kolei?) tym razem w kierunku pół – akustycznym. Pozorna oczywiście, bo poziomem abstrakcji nie ustępuje dotychczasowym dokonaniom zespołu. Hard rock, blues, jazz w krzywym zwierciadle podlany jadowitym kwasem. Mieszanka, która powoduje zawrót głowy i turbulencje w żołądku.

*pod nazwami kryją się linki do utworów oraz wideoklipów - tych nie oceniam

---------------------------------------------------------------------------
I jeszcze wyróżnienia w mniej lub bardziej sprecyzowanych kategoriach.

ZZ Top – La Futura - Moja płyta samochodowa roku 2012. Na krótkie i długie dystanse. Dodatkowe wyróznienie za fenomenalne tłuste brzmienie.
Getatchew Mekurya, The Ex & Guests – Y’Anbessaw Tezeta – afrykański jazz plus hałaśliwi i sympatyczni holendrzy. „Jedynka” lepsza, ale ta też nieźle kopie.

Peter Hammill – Consequences – jak na niego płyta średnia, ale poprzeczka przecież wisi wysoko. Poza tym nie mam dystansu do jego muzyki. Kocham. „Perfect Pose” z tego albumu to jeden z moich ulubionych utworów Hammilla.

The Gathering – Disclosure – kolejne zaskoczenie gigant i karp na ryju. Piękny, senny trip podbity gitarowym zgiełkiem w tle. So sweeeet! „I Can See Four Miles” od 1/3 utworu wznosi w inny wymiar.

Oddzielną kategorię powinno się stworzyć dla reedycji całego katalogu Franka Zappy na CD gdzie w części mastery z lat 90 zastąpiono oryginalnymi analogowymi. Można tylko mieć żal, dlaczego tylko część została przywrócona do wersji analogowych. Podsumowując: w 2013 muszę dokupić kolejną szafkę na CD.


---------------------------------------------------------------------------
Jako, że mam jeszcze te swoje pięć minut muszę napisać o dwóch ważnych odkryciach poczynionych w roku dwunastym. Pierwsze z nich to muzyka Krzysztofa Pendereckiego, która wciąga mnie z siłą odkurzacza rainbow. Faktura jego utworów, to całościowe, kompletne brzmienie i barwy kompozycji są absolutnie porażające i głębokie. Odkryłem też po raz drugi przyjemności słuchania radia. Ale to w sumie nie o radio chodzi.
Do zobaczenia w 2013 roku!

42. pilot kameleon: 2012



Miał być koniec świata. Znów nie było. Był za to fajny Bond, kilka wyjazdów, nie było natomiast urlopu, choć jeśli wszystko toczy się godnie z planem, to teraz właśnie wypoczywam w chacie rybackiej nad Morzem Śródziemnym. Fajne rzeczy działy się w branży piwowarskiej (AleBrowar i Pinta), a na podwórku muzycznym wypunktować należy kilka odkryć swoim zasięgiem sięgające znacznie dalej niż 12 miesięcy. Choć z drugiej strony żadne to odkrycia, tylko raczej pewien etap mojej dojrzałości (lub jej braku). Zatem najpierw dwanaście grzechów głównych roku 2012, a potem nieco prehistorii. Jak komuś się nie chce czytać, to może tylko skupić się na boldach i też będzie wiedział o co chodzi.

1. Swans, The Seer
Bezapelacyjny numer jeden. Długo dojrzewający „deser” z Czubaką na okładce. Na ten moment zarówno płyta roku, jak i drugiego dziesięciolecia XXI wieku. Wszystko przypieczętowane koncertem życia, który o mało nie pozbawił mnie życia.

2. Can, The Lost Tapes
Wyciągnęli z archiwów sporo starych materiałów, posklejali do kupy i zapakowali w pudełko po taśmie szpulowej. Forma poszła ramię w ramię z treścią. Jak można było tyle lat nie pochwalić się takim towarem?

3. OM, Advaitic Songs
Pojechali na wschód. Wielu twierdzi, że się tam zgubili, pretensjonalność przypieczętowując wyborem okładki. Ich problem, bo powstał kawał muzyki może nie tyle oryginalnej, co bardzo autentycznej. Moje ucho łyka ten miks orientu i basowo-perkusyjnych pochodów bez popity.
---------------------------------------
4. Goat, World Music
Pochodzą ze Szwecji i nie grają metalu. Mieszanka afrobeatu, krauta i innych freakowch, bardzo pierwotnych historii. Podane tak, że szczęka opada, a człowiek sam wskakuje na parkiet.

5. Killing Joke, MMXII
Drugie podejście oryginalnego składu do regularnej płyty. Lepsze niż „Absolute Dissent”. Była też trzecia próba do złapania ich na scenie. Udało się we Wrocławiu.

Była na ten temat osobna mila. Podtrzymuję com napisał.

7. Mgła, With Hearts Toward None
Aż sam jestem w szoku. Tak jak Protasiuk. Sorka…

8. Neil Young, Psychedelic Pill
Dwupłytówka, która nie nudzi? To brzmienie, te emocje, ten drive, kawałki trwające około pół godziny. Tylko dziadek Young potrafi tak opowiadać historie na swojej gitarce.

9. Pink Freud, Horse & Power
Po latach prób zrozumienia wreszcie znalazłem wspólny język z tym zespołem. Świetny materiał podbity doskonałą produkcją.

10. Apteka, Od pacyfizmu do ludobójstwa
Poprzednie, bardzo kloaczne wydawnictwo Apteki zachwiało moją miłością do Jędrzeja. Po najnowszej płycie znów powrót do normalnej nienormalności.  
---------------------------------------
11. Bad Brains, Into the Future
Nie wiem, czy chciałbym zobaczyć ich na żywo. Chciałbym jednak, żeby kolejne płyty były na takim poziomie jak tegoroczne wydawnictwo.

12. Armia, Podróż na wschód.
Ostatnia stacja przed nową płytą.
---------------------------------------
Wyróżnienia: czwarte demo Sertyżur, Beak> „>>”, Godspeed You! Black Emperor 'Allelujah! Don't Bend! Ascend!” i Public Image Ltd. „This Is Pil”.
---------------------------------------

A teraz w skali kosmosu, bo nie samymi nowościami usłany był 2012 rok.
The Rolling Stones szarpali mnie permanentnie od dnia 12.02 ubiegłego roku. Wtedy zrozumiałem. Równocześnie poczułem też wielką sympatię do Bad Brains, którzy przeczołgali mnie po glebie na wysokości zimy i wiosny. Chwilę później to miejsce zajęli The Smiths. A latem spotkałem się z Frankiem Zappą, który wydrenował mi zarówno mózg, jak i kieszeń. Efekt jest taki, że najczęściej w tym roku słuchałem dwóch płyt: Rolling Stones „Let It Bleed” (1969) i Frank Zappa & The Mothers Of Invention, „We're Only in It for the Money” (1968). Do tego do kanonu wcisnęły się i na wyróżnienie zasługują Big Black „Atomizer” (1986), Einstürzende Neubauten „Haus der Lüge” (1989) i Therapy? „Troublegum” (1994). Oraz masa innych, dla których tutaj zabrakło miejsca.