piątek, 30 maja 2014

75. Azbest: Bauhaus "Bela Lugosi's Dead"












****1/2

Pierwsza dźwiękowa ekranizacja „Draculi” (powieści o przybyszu spoza granic zachodniej cywilizacji, zagrażającym status quo) do roli intruza wykorzystała imigranta. Egzotyczny wygląd i ciężki węgierski akcent (utrudniające karierę w filmach dźwiękowych) stały się o dziwo atutem. Bela Lugosi stworzył kreację wręcz wzorcową. Inspirował nie tylko filmowców, ale i muzyków. I nic dziwnego, że przywoływała go najsłynniejsza wampiryczna piosenka. Korzystając przy tym z... egzotycznych brzmień. Dub'owe wibracje oderwane od ciepłych korzeni i przeszczepione do katakumb o dziwo pięknie zaowocowały.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Bela Lugosi's Dead"
2. Najgorszy moment: Dużego wyboru nie ma więc "Boys".
3. Analogia z innymi element kultury: utwór odwołując się do "Draculi" z 1931 został wykorzystany w "The Hunger" stanowiącym początek nowej ery filmowych krwiopijców.
4. Skojarzenia muzyczne: Muzycy twierdzą, że zżynali z Gary Glittera.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: świetnie przegryza się z wąpierzami.
6. Ciekawostka: Trzeci i ostatni utwór - wersja demo "Dark Entries" to tak naprawdę tylko fragment utworu. Taki zwiastun - chłopcy poważnie potraktowali filmowe inspiracje.
7. Na dokładkę okładka: Wbrew obiegowym opiniom pochodzi z filmu D.W. Griffitha "The Sorrows of Satan". Kadr z "Caligariego" zdobił zadnią część okładki.

75. Pippin: Bauhaus - Bela Lugosi's Dead



Ocena: * * * * *

„True Goth is black and dead” – mawiają ortodoksi i leją łzy nad faktem, że określenie „rock gotycki” jest dziś potocznie przyklejane głównie do kapel pokroju Nightwisha czy innego Within Temptation. A przecież zaczęło się zupełnie inaczej – było niepokojąco, mrocznie, ponuro, horrorowato wręcz. Było narastanie napięcia. Był paranoiczny tekst i takiż wokal. Było postpunkowo, nowofalowo, metal zupełnie się im nie śnił. A jak się przyjrzeć, to byli raczej bladzi i wychudzeni, a nawet jeśli odzieżowo byli czarni, to nie była to czerń z żurnala mody. Tak to się zaczęło. Bela Lugosi is dead.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:  Wstęp? Wejście wokalu? Krzyk „undead!”? 
2. Najgorszy moment: Brak tego utworu na płytach studyjnych. Trzeba kupić składankę, chyba że ktoś znajdzie singla. 
3. Analogia z innymi elementami kultury:  No Bela Lugosi, pisze przecież.
4. Skojarzenia muzyczne: Wtedy głównie Joy Division. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Spacer przez cmentarz. 
6. Ciekawostka: Béla Ferenc Dezsõ Blaskó brzmi dużo mniej majestatycznie, prawda?
7. Na dokładkę okładka: Dopełnia całości.


75. Basik: Bauhaus, "Bela Lugosi's Dead"



Ocena: * * * * 1/2

„Listen to them, the childrrren of the night. What music they make”. Bela Lugosi, gdyby doczekał, mógłby powtórzyć swoją słynną kwestię słysząc muzykę Bauhausu. Hipnotyzującą (ten blask w oczach!) i zatopioną kłami w chłodnych pogłosach. Bela nie doczekał. Zmarł, a pochowany został na własną prośbę w stroju Drakuli. Tak oto słynny krwiopijca wyszedł z ekranu i stał się ciałem (choć zimnym). Prawda jest dziwniejsza niż fikcja, jak mówił Hitchcock.
Czy Lugosi faktycznie odszedł, czy tylko czeka na zmierzch? Zapytajmy co sądzi o tym Peter Murphy – „Undead! Undead! Undead!”

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nawet dwa – Bela i Bauhaus
2. Najgorszy moment: Coś tam jest na drugiej stronie singla, ale nigdy nie pamiętam.
3. Analogia z innymi element kultury: chiropterologia
4. Skojarzenia muzyczne: Libertango Piazzolli + David Bowie
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wychodzenia po bardzo długich i krętych kamiennych schodach (bez poręczy)
6. Ciekawostka: Coverów tego utworu było bez liku, jeden gorszy od drugiego.Gdyby XIII. Stoleti zaśpiewali to po czesku to jeszcze by uszło.
7. Na dokładkę okładka: Jak ją zobaczysz to nie będziesz spał po nocach.

75. pilot kameleon: Bauhaus, Bela Lugosi's Dead


*****

Wcale nie był najwspanialszym ekranowym Drakulą. Zdecydowanie wolę w tej roli Maxa Schrecka czy Christophera Lee. Ale ta twarz, te dziwne oczka, w których było coś dziwnego, ten wschodnioeuropejski romantyzm. Tego nie miał nikt. Prawdziwy hrabia. Tragedia w życiu i na ekranie. No i ten kancik na werblu, gdy wszystko ocieka nie krwią, a dubowymi eksperymentami. Genialna prostota ocierająca się o prymityw. Grobowy głos i oczekiwanie na kumulację, której nigdy nie będzie. Najpiękniejszy pomnik.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: UNDEAD!












2. Najgorszy moment: Winyl ma dwie strony, zatem na stronie B też coś trzeba było wrzucić. No i wrzucili. I choć dobre, to gdzie tam tym drobinkom do strony A?















3. Analogia z innymi elementami kultury: Taka scena:















4. Skojarzenia muzyczne: Aaaaaaaaaaaaa.....















5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Doktor Brew:















6. Ciekawostka: We wszystkich filmach o Drakuli należy zwracać uwagę na to, jak wyartykułowana zostaje poniższa fraza:












7. Na dokładkę okładka: Świetna, w klimacie, to jednak nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie znalazł się na niej Bela Lugosi. Taka okładka byłaby świetna:


poniedziałek, 12 maja 2014

74. Pippin: Kate Bush, Lionheart


Ocena: * * * 2/3


Jeśli wykonawca wyda co najmniej przyzwoitą debiutancką płytę, to istnieją dwie szkoły, co do jego dalszych losów. Jedna twierdzi, że najtrudniejsza jest druga płyta, inna – że druga powstaje jeszcze z rozpędu, na świeżości, a najtrudniejsza jest trzecia. Jak to było w przypadku Kate Bush? Nie wiem, czy „Lionheart” powstał „z rozpędu, na świeżości” (acz Kate startując, miał już napisanych, z czasów nastoletnich, około dwustu piosenek i nagrywając swą drugą płytę nowych ułożyła raptem trzy), wiem za to, że jest zarazem i podobny, i niepodobny do wspaniałego „The Kick Inside”, od którego dzieli go raptem kilka miesięcy.
Ale bez przesady – tym, którzy trąbią, że podczas tych kilku miesięcy stało się z Kaśką coś złego i druga płyta jest tylko bladą kopią pierwszej, nie warto zbytnio wierzyć. Dobra, jest jednak słabiej, jest mniej przebojowo, jest mniej magicznie i próżno szukać olśnień na miarę „The Man With The Child In His Eyes”, o „Wichrowych Wzgórzach” nie wspominając – ale jest to nadal płyta na poziomie. Mniej przebojowa - bo subtelniejsza, mniej krzycząca „Spójrz na mnie, posłuchaj, mnie, zobacz, co tu wymyśliłam!”. Zresztą czy refren „Wow” (cóż za trafiony tytuł) jest słaby? Czy niski głos Kate choćby w „Coffee Homeground” jest tylko słabą kopią debiutu? Czy wreszcie mroczny wstęp „Hammer Horror” nie współgra idealnie z tematyką?
W ujęciu całościowym muzycznie mamy tu Kate Bush, jaką poznaliśmy na debiucie i jaką znać będziemy przez kolejne płyty. Niepodrabialny (no dobra, podróbek było wiele, ale kilka lig niżej), osobny styl. Subtelne melodie, szlachetne, nieoczywiste aranżacje, zwiewność i wysoki, jedyny w swoim rodzaju głos. I nawet dynamiczny refren „Don’t Push Your Foot On The Heartbrake” (a i „Hammer Horror” do niego niedaleko) nie zmieni tych skojarzeń, Kaśka, zwłaszcza z wczesnych płyt,  zawsze będzie nam się jawić jako natchnione, nieco kiczowate, dziewczę, będąca zawsze o kilka stóp nad ziemią, jak bohaterka „Dziadów części II”. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment:  "Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow!" 
2. Najgorszy moment: „In the Warm Room”. 
3. Analogia z innymi elementami kultury:  Nawiązań literackich i filmowych jak zwykle masa – dość spojrzeć na tytuły utworów. 
4. Skojarzenia muzyczne: Nikt przed nią i rzesze marnych podróbek po niej. Chociaż są i miłe wyjątki – bez Kaśki nie byłoby pewnie Bjork i Tori Amos. I jakkolwiek ta druga może i jest jednak kopią, tak ta pierwsza na pewno nie. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Poszukiwania Piotrusia Pana oczywiście. 
6. Ciekawostka: O ilości jej tras koncertowych pewnie wiecie? 
7. Na dokładkę okładka: A tu jednak kopia „The Kick Inside”. Znów dziwna poza, która, jak sądzę, ma wyglądać uwodzicielsko.

74. Basik: Kate Bush, "Lionheart"

Ocena: * * * 1/2

Od wydania debiutu Kate Bush zatytułowanego „The Kick Inside” do ukazania się „Lionheart” nie minął nawet rok. Sukces poprzednika wywołał zapewne nieznośne mrowienie w portfelach wydawcy, którego naciski miały duży wpływ na ujrzenie światła dziennego przez „Lionheart”. Nie była to zresztą pierwsza manipulacja EMI w kierunku młodej i niedoświadczonej Kate Bush. Na szczęście sytuacja miała się wkrótce odmienić dla niej na lepsze wraz z dalszą karierą. „Lionheart” stoi jeszcze na rozstajach.
Jak można się domyślić, pośpiech i warunki w jakich powstawała płyta czyni ją mniej spójną i przemyślaną niż „The Kick Inside”. Nie oznacza to, że brak tu dobrych kompozycji, nawet na miarę „The Man with the Child In His Eyes”. „Hammer Horror”, to na pewno jeden z najbardziej porywających utworów Kate w ogóle, dorównujący największym momentom debiutu. Poza tym właściwie każdy utwór ma to „coś”, nie mniej charakterystyczne niż wstęp do „Wuthering Heights”. „Fullhouse” – nietypowe metrum, i kroczący refren, „In Search of Peter Pan” – czarujące, bajkowe chórki, „Coffee Homeground” czy „Hammer Horror”- Kate śpiewającą niską barwą, „Don’t Push Your Foot on the Heartbrake” – rockowe uderzenie i zabawny tytuł.
Tak, to co najlepsze na tym albumie to sama Kate Bush. Eksperymentująca z większą odwagą ze swoim głosem jak np. w świetnym „Coffee Homeground”. Imponująca pomysłowością w budowaniu wielopoziomowych melodii a także spójnego wizerunku artystycznego pomimo, tego że większość utworów skomponowała jako nastolatka.
Gorsza wersja debiutu? Może. Ja im więcej słucham, tym bardziej cenię.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Hammer Horror (co za klip!).
2. Najgorszy moment: In the Warm Room. Oh England, My Lionheart
3. Analogia z innymi element kultury: Podobnie jak na „The Kick Inside”, dużo nawiązań do kina i literatury. Od Piotrusia Pana po Dzwonnika z Notre Dame
4. Skojarzenia muzyczne: Motown, brytyjski rock progresywny a nawet kabaret i opera. Poza tym Kate zainspirowała całe pokolenia wokalistek i bez niej pewnie nie byłoby Tori Amos, Bjork czy bardziej współczesnej Florence and The Machine.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kraków – Wrocław – Gdynia – Łódź - Kraków i ruchome obrazki za oknem samochodu.
6. Ciekawostka: Ważną częścią muzyki Kate jest ruch i taniec. Jej nauczyciel „interpretacyjnego” tańca szkolił również Davida Bowie.
7. Na dokładkę okładka: Miau!

74. Azbest: Kate Bush "Lionheart"


***

Jak powiedział Darwin*: "Internet nie ma serca - jest jak broda kozy, zrobiony z czystego zła". I oto mam w czeluściach Internetu rozprawić się z drugą płytą Kate Bush - "Lionheart". Będzie masakra? Poleje się krew? E, ocena jest na starcie - wiesz już, że nie. Kaśka nie zachwyciła, ale przeżyłem. Reszta tekstu jest więc już niepotrzebna. I nudna. Nie musisz czytać. Serio.
A jednak czytasz dalej? Co za zaufanie. To naprawdę miłe. Na samą myśl ciepło mi się zrobiło na sercu. Zupełnie jak po przesłuchaniu "Lionheart". Trochę ponad pół godziny uroczych, słodziutkich pioseneczek zaśpiewanych uroczym, słodziutkim głosikiem. Ciepła, ujmująca wręcz płyta. Przytulne, pluszowe dźwięki, kojące niczym kocyk z wielbłądziej wełny. Gdyby nie kilka dynamiczniejszych fragmentów wymarzony soundtrack do drzemki.
I jak mogła mi się spodobać taka płyta? Muszę jednak przyznać - nie było aż tak źle. Więcej strachu niż bólu. Widać ciepło tej płyty rozbroiło nawet mnie. No i dziękuje za czas poświęcony na lekturę. Mam nadzieję, że nie był to czas stracony.

*) Oczywiście nie Karol Darwin tylko Darwin Waterson. „Niesamowity świat Gumballa” żondzi.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Symphony in Blue", "Hammer Horror".
2. Najgorszy moment: "Oh England My Lionheart"
3. Analogia z innymi element kultury: W dwóch utworach pojawia się Piotruś Pan - nie tak dziwne jeśli wziąć pod uwagę, że Kate Bush wówczas zaczynała wchodzić w dorosłość.
4. Skojarzenia muzyczne: Cóż nie moja półka, więc z niczym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Park/las, Liście już opadły, ale jeszcze ciepło i względnie słonecznie.
6. Ciekawostka: Fanem Kate Bush jest... Cronos - wokalista Venom.
7. Na dokładkę okładka: Absurdalna na pierwszy rzut oka, ale po zastanowieniu pasuje do płyty.

74. pilot kameleon: Kate Bush "Lionheart"


***

Ciężko wrócić do regularnego pisania po dłuższej pauzie. Niemniej jednak trzeba, choć w sumie sama propozycja nie wydaje się zbyt porywająca (sorry Pippin!). No ale o to też w sumie chodziło. Spróbujmy zatem.
Z Kate Bush mam taki problem, że cenię, ale w sumie nie słucham regularnie. Ba, słucham tak nieregularnie, że prawie wcale. Cenię kilka utworów, ale całe płyty to już niekoniecznie. Jak włączę, przesłucham z przyjemnością, ale włączam nieczęsto. A takie "Lionheart"? Nie jest to pierwsza liga płyt artystki, ale pomimo tego zawiera w sobie dobrą próbkę jej twórczości. Przypomnijmy sobie czasy: toż to musiał być balsam dla progowców i antidotum na szalejący punk rock! Artystyczny pop pełną gębą, kobietka z nieprzeciętnym głosem, a do tego spora porcja hitów. Tak to musiało sieknąć publikę "The Kick Inside". Potem szybciutko pojawił się "Lionheart" i można powiedzieć, że sporo uleciało przez ten krótki okres czasu. Stylistycznie zawartość jest taka sama. Jakościowo jednak spadamy o level niżej. Brak przebojowości, brak świeżości debiutu. To podstawowe zarzuty. Dalej nie ma się do czego przyczepić. Jest zajebiste "Wow" (tak!), jest sporo patentów firmowych, które choć osadzone w gorszych kompozycjach, to jednak są bardzo radosne dla ucha. Porcja materiału też jest odpowiednia. Słuchacz nie zdąży się znudzić. Nie zdąży też wsiąknąć tak jak powinien. Podsumowując: płyta przejściowa. Jak nie jesteś fanatykiem, możesz się bez niej obyć. Niemniej jednak poziom jest, więc jak posłuchasz, to się nie otrujesz.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Wow"? No w sumie małe wow jest.
2. Najgorszy moment: Na dłuższą metę Kaśka może być męcząca. Nie ma też na "Lionheart" hitów pierwszej próby.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Na płycie znajduje się utwór zatytułowany "Hammer Horror". Niech z tej okazji podam swoją dyszkę hammerowych produkcji: 1. The Plague of the Zombies, 2. Dracula [Horror of Dracula], 3. The Reptile, 4. The Curse of Frankenstein, 5. The Revenge of Frankenstein, 6. Twins of Evil, 7. Frankenstein Must Be Destroyed, 8. Island of Terror, 9. The Gorgon, 10. The Mummy.
4. Skojarzenia muzyczne: Można marudzić, ale Kate Bush jest unikalna. Kojarzy się tylko sama ze sobą.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Doskonałe antidotum na hałas, zgiełk i szum.
6. Ciekawostka: O tym, ze jej pierwszą płytę produkował David Gilmour wiedzą wszyscy, o tym, że bilety na jej ostatnie koncerty sprzedały się w jedną milisekundę również. O tym, że mam na półce trzy płyty Kate Bush wie niewiele osób, zatem niech to będzie ciekawostka.
7. Na dokładkę okładka: Poniosło grafika, poniosło muzyka...