czwartek, 28 lutego 2013
46. Azbest: Nick Cave and the Bad Seeds "Push the Sky Away"
Ocena: * * * 1/2
30 lat działalności pod tym szyldem (tak jakby), 15 płyta studyjna (tak jakby) i pierwsza od 5 lat (tak jakby). No i pierwsza na, której Nick jest jedynym członkiem z pierwotnego składu (tak jakby). Juz odejście Blixy dekadę temu postawiło pytanie "da radę?". Kolejne dwie (a może trzy - zależy jak liczyć) płyty zamknęły paszczę niedowiarkom. Średni debiut Grindermana i odejście Harveya znów zasiało we mnie niepokój, rozwiany w większym stopniu przez soundtrack do "Lawless" (dobry) niż drugiego Grindermana (w sumie nie najgorszy). Ale w końcu mamy - płyta Bad Seeds bez Micka.
"Push the Sky Away" bardzo różni się od swojej poprzedniczki "Dig Lazarus Dig". O ile tamta była hałaśliwa, żywiołowa i ociekała energią, następczyni jest zdecydowanie spokojniejsza, stonowana, ba - wręcz wyciszona. Dużo subtelnych melodii, nastroju, klimatu.
W czym problem? "Push the Sky Away" brakuje urozmaicenia, i to zarówno w skali makro jak i mikro. Piosenki są urocze, ale w większej ilości zaczynają usypiać. Utworów wcale się nie rozwija – jak się zaczynają tak się kończą. A niestety nie wciągają zbytnio, nie hipnotyzują słuchacza swoją transowością. Co jest o tyle ciekawe, że często zbudowane są w oparciu o loopy. Ale nie żadne tam łup-łup-łup-jeb na 4/4. Są nienachalne, organicznie brzmiące. Ale w ucho się nie wkręcają.
Większość kawałków na tej płycie jest w tej samej stylistyce - łagodno-szepcząco-kołysankowej. A gdy już trafi się taki zakotwiczony na rozkosznie grooviącej linii basu (patrz „Water's Edge" a zwłaszcza "We Real Cool") to próżno oczekiwać by eksplodował w pewnym momencie czadem jak to dawniej w "Tupelo" bywało. A i tak to najżwawsze części albumu.
"Push the Sky Away" nie pokazuje Nicka ani zespołu w szczytowej formie. Materiał ma niewątpliwe braki i nie sądzę by na długo pozostał w koncertowym repertuarze grupy (ale na płycie pojawiła się też prawdziwa perełka - „Jubilee Street”). Rozumiem chęć odcięcia się od Łazarza, ale ze dwa energiczne kawałki więcej znacząco urozmaiciłyby zabawę.
Najsłabsza płyta the Bad Seeds jaką słyszałem (nie znam niesławnej „Nocturamy”) - zdecydowany spadek formy. Pamiętając jednak, że spadek formy u Cave'a to dla niejednego obiekt marzeń.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Jubilee Street"
2. Najgorszy moment: "Mermaids" - nudnawe
3. Analogia z innymi element kultury: "Finishing Jubilee Street" to oczywiście meta-nawiazanie do "Jubilee Street". W innym z tekstów pojawiają się Hanna Montana i Robert Johnson - co za połączenie.
4. Skojarzenia muzyczne: Trochę inny niż zwykle, ale jednak to wciąż dobry, stary Nick.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: późna noc - może uleczyć z bezsenności.
6. Ciekawostka: inspiracja dla Cave'a do tworzenia tekstów były ciekawostki wygrzebywane z czeluści Wikipedii.
7. Na dokładkę okładka: pozbył się Blixy, pozbył się Micka, a teraz autuje żonę...
46. Nick Cave: Basik & The Bad Seeds, "Push The Sky Away"
Ocena: * * * * 1/2
„No more shall we part” śpiewał dwanaście lat temu Nick Cave. Od tego czasu, mimo prośby zawartej w tej linijce, nasze drogi się rozeszły. Po tym długim czasie separacji trzymam w rękach 15. album Bad Seeds i mam wrażenie, że wers przytoczony na początku akapitu pasuje najlepiej, żeby oddać moje uczucia odnośnie „Push the Sky Away”.
„No more shall we part” śpiewał dwanaście lat temu Nick Cave. Od tego czasu, mimo prośby zawartej w tej linijce, nasze drogi się rozeszły. Po tym długim czasie separacji trzymam w rękach 15. album Bad Seeds i mam wrażenie, że wers przytoczony na początku akapitu pasuje najlepiej, żeby oddać moje uczucia odnośnie „Push the Sky Away”.
Tę krótką płytę rozpoczyna „We No Who U R” utwór definiujący główne aromaty i smaki, którymi będę przez kolejne 40 minut raczył podniebienie. Dominują nuty ciepłe, korzenne i wytrawne. Na pierwszy rzut oka Australijczycy idą w kierunku „The Boatman’s Call”, choć jest to twierdzenie błędne. Aranżacje utworów są zdecydowanie mniej surowe, a wręcz wielowymiarowe z bliskimi i odległymi planami oraz ozdobnikami. W przytoczonym utworze jakby w jego cieniu, skrywa się partia fletu Ellisa oraz długie nuty gitary, które wyławia się dopiero w kolejnych spotkaniach z albumem. Utwór tytułowy zamykający album pozostawia równie ambiwalentne wrażenia minimalistycznej, hipnotyzującej sztuki, która jednak nie jest pozbawiona głębi i przestrzeni. Zastosowano tu naprawdę proste środki wyrazu jak syntezator błądzący pomiędzy lewym i prawym kanałem, drżąca partia gitary i prosty puls stopy. „Wide Lovely Eyes” to najprawdopodobniej najbardziej przejrzysta piosenka, która przypomina nagranie a cappella z rytmem ustanowionym przez ósemkową gitarę.
Zaskakujące są nawiązania do post-punkowego okresu poprzez oparcie dwóch utworów na obłąkanie zapętlonych pochodach basowych. Oczywiście – to już zupełnie inny zespół i nie ten nerw, ale znawcy tematu łatwo skojarzą sobie „Cabin Fever!” czy „Tupelo”. Mowa o numerach „Water’s Edge” i „We Real Cool”, które zbliżają do siebie również ścieżki skrzypiec. Ten pierwszy wyróżnia się jednak stopniem dekompozycji. Poszczególne skrawki melodii towarzyszących instrumentów rozrzucono tu chaotycznie po długości utworu, vide mikro-eksplozje perkusyjne.
Centralnym momentem płyty jest utwór „Jubilee Street”. Tu moje ucho pieści przepiękna linia melodyczna oraz absolutnie powalające wykonanie. To rzecz najbardziej „zespołowa”, żywa i wydaję mi się, że nigdy nie słyszałem na żadnym wydawnictwie (nie mówię tu tylko o NC&BS), żeby ktoś tak czujnie operował dynamiką. Bad Seeds mógłbym przyrównać jedynie do Crazy Horse Neila Younga, bo dalej nie ma już nic. Podobna filozofia wykonania przyświeca drugiemu najważniejszemu utworowi - opowieści p.t. „Higgs Boson Blues”. Uwierzcie lub nie, ale granie trzech akordów przez osiem minut tak, aby nie zanudzić to prawdziwa sztuka, a tutaj się udaje (znów kłania się NY & Crazy Horse).
Jasno sformatowanych hitów na „Push The Sky Away” nie ma, co nie jest zarzutem, gdyż uroki płyty odkrywa się stopniowo. Właściwie tylko „Mermaids” najbliżej do szuflady z przebojami podanymi explicite. W przypadku tego artysty nie sposób nie wspomnieć o tekstach, obracających już przerabiane tematy, ale napisane fascynującym językiem. Poza charakterystycznym poczuciem humoru (”I do mermaids awarness course”), erotyką czy kwestiami wiary ciekawostką są tutaj wątki personalne zainspirowane przeprowadzką Cave’a do Brighton (np. „Jubilee Street” albo “Mermaids”).
Pewnie nie wszystkim wystarczy wytrwałości w eksplorowaniu zakątków „Push The Sky Away”. Szkoda, bo to jedna z tych płyt, które proporcjonalnie do poświęconego im czasu dają coraz więcej przyjemności. Świetny powrót Nicka Cave’a i Bad Seeds… a właściwie mój powrót do nich. Ta płyta klei się do mnie jak żywica. „No more shall we part!”
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Higgs Boson Blues, Jubilee Street, Push The Sky Away, Water’s Edge
2. Najgorszy moment: nie ma
3. Analogia z innymi element kultury: „Higgs Boson Blues” nie tylko warstwą dźwiękową przywołuje nazwisko Roberta Johnsona: „I came upon a crossroad / The night was hot and black / I see Robert Johnson, / With a ten dollar guitar strapped to his back”. Utwór konfrontuje to, co “boskie” z tym, co “ludzkie” (patrz pkt. 6.1).
4. Skojarzenia muzyczne: Neil Young and Crazy Horse
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: bezsenności
6. Ciekawostka: (1) Higgs Boson to tzw. bozony Higgsa, czyli specyficzny rodzaj cząstek elementarnych, najmniejszych i niepodzielnych elementów budujących wg fizyków wszechświat. Nazywana jest też „boską cząsteczką” ze względu na swoje nadrzędne własności a nad hipotezą jej istnienia pracują naukowcy w CERNie przy Wielkim Zderzaczu Hadronów (stąd opisywana w tekście utworu podróż do Genewy).
(2) O bozonach Higgsa wypowiadał się… Frank Zappa w książce „Them or Us”. Nie tłumaczę, bo śmieszniej się nie da niż oryginalnie: "You got ANY IDEA what they're doin' in there? THEY'RE MESSIN' WITH SUB-ATOMIC PARTICLES! They shoot 'em down that long tunnel, then they SMASH 'em up and they MASH 'em up, they poke around in the DE-BRIS, then they mess up the 'WHATEVER-IT-IS' they got left over.". Jeden z utworów na wydawnictwie “Trance-Fusion” zatytuowany jest “Finding Higgs’ Boson”.
(3) Tekst „I do driver awarness course” z "Mermaids" to rzecz autobiograficzna. Cave zmuszony był do odbycia dodatkowego szkolenia dla kierowców po incydencie, w którym skosił swoim samochodem fotoradar na jednej z ulic w Brighton. Brytyjskie brukowce były zachwycone!
(4) Last but not... czy ktoś zauważył jak naturalnie przyspieszają w trakcie "Jubilee Street"?
7. Na dokładkę okładka: Zdjęcie zrobiono przypadkowo i spontanicznie podczas sesji fotograficznej żony Cave’a Susie Bick – modelki. Fajnie być Cave’m, nie?
46. pilot kameleon: Nick Cave & The Bad Seeds, Push The Sky Away
Ocena: ****
Przygotowując się do napisania
tej recenzji przypomniałem sobie o mojej drobnej korespondencji z Mikołajem. Jako że
właściwie w całości dotyczy płyty „Push The Sky Away” pozwalam sobie na jej
upublicznienie.
------
Kraków, 11.09.2012
Drogi Mikołaju!
Wiem, że nie jesteś od spełniania życzeń. Muszę jednak napisać do
Ciebie tego maila, choćby nawet i najkrótszego. Sygnał ode mnie. Co z nowym
albumem? Warren wreszcie zaczął komponować? Wiem, że zatrudniałeś go po to, by
pisał, a nie dziadostwo odwalał. Jakby co, postrasz go, że masz już zastępcę,
albo, że Blixa wraca… To zawsze działa. Wyrobisz się z zamknięciem tematu do
Bożego Narodzenia? A przy okazji fajnie byłoby, gdybyś jednak szarpnął się na
jakiś prezent dla mnie… Winyl by się zdał w sumie. A potem może jakaś wizyta w
Polsce? Jakby co, ja zapraszam. Wiesz o tym nie od dziś.
Ściskam
Bartosz
------
Londyn,
19.09.2012
Drogi Bartoszu!
Wiesz, że nie jestem od spełniania życzeń. Nie spodziewaj się zatem płyty w tym roku. Co prawda mamy wszystko gotowe,
ale premiera dopiero w przyszłym roku. Warren dowalił konkretnie, choć musiałem
go na miesiąc w piwnicy zamknąć, żeby się wziął do roboty. Pół brody mu zgniło. Głód i wilgoć od
dawna są najlepszą inspiracją. Blixa i Mick też kiedyś tak miewali, pamiętasz? Hahaha…
Dawne czasy. Czy będziemy w Polsce? Prawdę mówiąc nie obchodzi mnie to. Jeśli tak, to ewentualnie chciałbym zahaczyć o jakiś festiwal na południu Polski.
Miałbym bliżej do Krakowa. A jak się nie uda wpaść z The Bad Seeds, to odwiedzę
Cię prywatnie. Pozdrów Basię i Bubę.
Ukłony
Nick
PS. Co do darmowego egzemplarza płyty. Specjalnie dla Ciebie zrobiłem
mema z kotem. Łap i nie miej żalu!
--------------------------------------------------
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: jest taki, że odbiór płyty jest podzielony na
dwa obozy. Zachwyty i narzekania. Mnie „Push The Sky Away” urzekło. Urzekło,
ale potrafię zrozumieć, że do tej płyty można podejść chłodno. Nie wdzięczy się
ona, nie ma zbyt wielu melodii, jest cicho, choć to zupełnie inna cisza niż ta
na „The Boatman’s Call”. Dla mnie lepsza. Generalnie prócz tego materiał jest w
całości nerwem podszyty. A to perkusja, a to szarpany bas, a to kręcenie
pokrętłami, a to skrzypeczki zaczną niespodziewanie zawodzić. Wyborne proporcje
wszystkich elementów. No i Nick. Forma utrzymana. Wzorowo dozowano też
materiał. Okolice 42 minut pysznie zadowalają. Album zaczyna również działać w
nieoczekiwanym momencie. Trach! Bęc! Bach! Ale total, dlaczego to od początku
nie zatrybiło? Czy już w tym momencie płyta roku? Chyba nie, ale w dyszce
najprawdopodobniej zmieści się bankowo.
2. Najgorszy moment: wcale
nie jest najgorszym. Tak, wiem, był tu już taki patent. Nad materiałem należy
ostro popracować. Ja wiem, że kiedyś mądrowałem się Gombrowiczem, że dzieło
samo powinno się narzucać. Ale wiadomo, tak się kroi towar, żeby było wygodnie.
Mnie kopnęło dość mocno po trzech czy czterech przesłuchaniach. I trzyma nadal
przy dwudziestym czy też trzydziestym, które najprawdopodobniej jest już za
mną.
3. Analogia z innymi element
kultury: Nick Cave. Zawsze erudyta. Pamiętam zachwyty Tomasza Beksińskiego
nad Mikołajem. I jakoś bardzo mi to nie pasowało… Bo z krainy The Bad Seeds do
terenów najbardziej cenionych przez Beksę były lata świetlne. Scheda punkowa
kontra dziedzictwo Genesis najlepiej w marillionowatej formie. A może chodziło
o kobiety? Niestety Beksa ten temat przegrał przez śmiertelny nokaut. Przy
okazji polecam „Dziennik zapowiedzianej śmierci”, reż. Daniel Światły.
4. Skojarzenia muzyczne: Dziś luźno. Przypomniała mi się płyta Rolanda S. Howarda,
którą kiedyś przybliżaliśmy na naszym blogu. Oczywiście Howard
pozamiatał wszystko i wszystkich, by w tym momencie słodko spać w ziemi. A Nick
ciągnie swój wózek od dawna i bez względu na współtowarzyszy raczej trzyma się
wysokiego poziomu.
5. Pasuje jako ścieżka
dźwiękowa do: dziwnie przegryza mi się ze smutkiem. Nie beznadziejnym, ale
melancholijnym.
6. Ciekawostka: 1. Trwają
dysputy od dłuższego czasu. Rojek zaprosi? Oni przyjmą zaproszenie? Off
Festival nawiedzi Mikołaj Jaskinia? Jak
obstawiacie? 2. Linka do innej mojej recenzji tej płyty wkleję w komentarzach w
niedalekiej przyszłości.
7. Na dokładkę okładka: Nick
zdaje się mówić do roznegliżowanej kobiety: Ubierz się babo! Tam masz szafę z
ciuchami.
46. Pippin: Nick Cave & The Bad Seeds, Push The Sky Away
Ocena: * * *
Szanowny Panie Nicku,
Znamy się ze dwadzieścia lat i dobrze Pan wie, że jest Pan od
bardzo dawna jednym z moich ulubionych artystów. Z tych, co to człowiek tęsknie
wygląda każdej nowej płyty, a gdy już jest, przesłuchuje wnikliwie i
wielokrotnie. Ale nie jest Pan artystą, którego łykam bezgranicznie i
bezkrytycznie – gdy coś mi się nie podoba, jestem szczery do bólu. A właśnie
Pańska nowa płyta przyniosła mi spore rozczarowanie.
Spokojnie, nie jest jakaś bardzo zła, ale wie Pan –
poprzeczka wisi niezmiernie wysoko. Sam Pan rozumie – gdyby polscy piłkarze
zajęli piąte miejsce na Euro, skakałbym z radości, ale piąte miejsce Kowalczyk
na mistrzostwach świata to jednak nie za fajnie. I z Panem jest podobnie. I nie
chodzi o to, że do braku Blixy dołączył brak Harveya – nie, Warren Ellis
sprawdza się bardzo dobrze, minimalistyczno-tajemniczo-niepokojący klimat płyty
jako całości należy zdecydowanie pochwalić. Bo nie chodzi też i o to, że płyta
spokojna i że chórki – gdzie tam, z jednej strony rozumiem, że na dwóch
Grindermanach i Lazarusie trochę się Pan wyszalał i chwila odpoczynku to coś
jak najbardziej zdrowego, a z drugiej strony sam Pan wie, że „The Good Son” i „The
Boatman’s Call” są w czołówce moich ulubionych Pańskich albumów. Problem jest w
tym, że pod nieobecność Micka wykreował Pan wraz z Panem Ellisem klimatyczny
nastrój... i na tym koniec. Samym nastrojem dobrej płyty się nie zbuduje.
Trzeba jeszcze ciekawych kompozycji, pięknych i przeszywających melodii. A Pan
zaproponował utwory zbyt podobne do siebie, w których niewiele się dzieje, a
dobrych fragmentów przynoszą mniej, niż słabych.
Melodie, pyta Pan? Owszem, bardzo ładne są dwie – refren „Mermaids”
i wiadomy fragment „Finishing Jubilee Street”. A oprócz nich taka nudnawa
melodeklamacja, a jeśli już najdzie Pana na śpiew, to wychodzi niestety dość
prosto i banalnie (refren „We No Who U R”). Smyczki i inne ozdobniki w tle?
Czarują w „Jubilee Street”, ale męczą chaosem i atonalnością w „Water’s Edge”.
Teksty? Nie jest źle, Pan poniżej poziomu nie schodzi, ale kwiatki typu „A girl’s
got to make ends meet, even on Jubilee Street” też się trafią. Oddać muszę
sprawiedliwość „Jubilee Street”, bo to i tak najlepszy utwór na płycie.
Wprawdzie zapracowuje on na to miano dopiero w drugiej połowie, gdy zaczyna
przyspieszać i narastać, ale nie zamierzam narzekać. „Higgs Boson Blues”
zbudowany jest na podobnym patencie, ale wypada nieco bladziej – taka trochę
kopia „O’Malley’s Bar”, tylko opowieść mniej krwawa i dużo bardziej oniryczna.
Szanowny Panie Nicku, mimo wszystko nadal jest Pan jednym z
moich ulubionych artystów – i mam nadzieję, że kolejne płyty nie wyślą tej
deklaracji w czas przeszły.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Warren Ellis w ogóle, druga połowa „Jubilee
Street” w szczególe.
2. Najgorszy moment: Nick Cave niestety. A właściwie jego
śpiew i melodie. W ogóle. A „We Real Cool” w szczególe.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Bozon Higgsa,
Wikipedia, Robert Johnson, Hannah Montana i Mylie Cyrus w jednym.
4. Skojarzenia muzyczne: Nadal niezmiennie Nick Cave, nie do
pomylenia.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „I’m driving my car
down to Geneva” – śpiewa Nick w „Higgs Boson Blues”. A ja ostrzegam – nie róbcie
tego przy dźwiękach tej płyty!
6. Ciekawostka: Gdy w okresie liceum kupiłem nowiutką kasetę
„Murder Ballads” (1996), w środku nie było tekstów piosenek, była za to
adnotacja, że kto chce teksty, ma napisać list z prośbą do wytwórni Mute.
Napisałem. Wysłali.
7. Na dokładkę okładka: Wprawdzie Yoko nie paradowała
wówczas nago, ale nie mogę się uwolnić od skojarzenia z teledyskiem do „Imagine”.
sobota, 16 lutego 2013
45. Pippin: Deuter, 3 maja 1987 koncert / rozruchy
Ocena: * * * 1/2
Gdzieś tak na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku
byłem punkiem. Nie z wyglądu wprawdzie, ani nawet nie z wyznawanej ideologii –
ale polskiej muzyki punkowej słuchałem na okrągło. Zasługa to kolegów z
podwórka – byli kilka lat starsi i większość z nich w Jarocińskich klimatach
siedziała, a ja skrzętnie chłonąłem od nich kasety, nierzadko będące którąś tam
kopią nagranego z uniesionego nad głową Grundiga czy Kasprzaka koncertu. W tym
miejscu chciałem serdecznie pozdrowić kolegów Bogusia i Andrzeja.
Zatem słuchałem tego polskiego punka, który nie tylko pod
względem socjologicznym, ale i muzycznym był tworem bardzo ciekawym. Dlatego
mianowicie, iż, poza nielicznymi protoplastami, narodził się dobre kilka lat po
brytyjskiej punkowej rewolucji i, nie mając własnej punkowej prehistorii,
zdążył w międzyczasie łyknąć kilka innych atrakcyjnych naleciałości – czy to
psychodelię, czy to nową falę, czy też funk, o którym poniżej. Słowem – różnił się
ów polski punk od grania spod znaku Exploited i niejeden twardy załogant spod
znaku ’77 mógłby go pewnie minąć bez specjalnej uwagi.
Ciekawa rzecz, że Deuter nie cieszył się na naszym podwórku
specjalnym wzięciem. Diabli wiedzą, dlaczego, przecież przedstawicielem nurtu
był niemal modelowym. Może to przez nieco zbyt chłopięcy śpiew Kelnera, może
przesadne inklinacje funkowe (gdybanie dość karkołomne – kto z nas wtedy
wiedział, co to jest funk?), dość powiedzieć, że Deuter w naszych magnetofonach
(mój to Emilia RM 407 Automat) gościł raczej rzadko.
Koncert, którym się zajmujemy, to wydane po latach
archiwalia. Słucha się go nadspodziewanie dobrze, produkcja i jakość dźwięku jest,
jak na podobne wydawnictwa, wręcz sterylna, a publiczności niemal nie słychać.
Utwory tu zamieszczone dają całkiem dobre pojęcie o ówczesnym wcieleniu Deutera
– jeszcze bez Sadowskiego na gitarze, ale już z Falkowskim i Kaczorowskim (niedługo
wszyscy trzej grać będą w Houku). Niby punk, ale nie ortodoksyjny – kilka
instrumentalnych improwizacji (w „Ja Kosmita – nie rozumiem” chyba każdy ma
chwilę dla siebie), solówki gitarowe, niemała rola instrumentów klawiszowych,
sposób gry gitary iście funkowy. W ogóle funk to pierwsze muzyczne skojarzenie
przy tej płycie. Co dalej? Kelner bardziej podśpiewuje, niż śpiewa (nie czepiam
się – taki jego styl), a teksty, które przekazuje są też charakterystyczne dla
swojego czasu – krytyczne obserwacje społeczne, potępienie zakłamania, zawoalowane
przytyki w stronę komunistycznej władzy. Szkoda tylko, że na śpiewaniu Kelnera
się nie kończy. Chórki, czy to śpiewane przez jakąś babę, czy gościa
dysponującego falsetem, są naprawdę ciężkie do przyswojenia.
Nie bez znaczenia jest też koncert historyczny. Nie od
parady w tytule albumu widnieje data i dopisek „rozruchy”. 3.05.1987 miały
miejsce w Krakowie pacyfikacje demonstrujących w rocznicę uchwalenia
konstytucji, a procesy po nich ciągnęły się latami. Warszawa też daleka była od
spokoju. Nastrój ten przemycił Deuter i na sam koncert – w „Jak długo będą
gadać bzdury” mamy małą pogadankę Kelnera na temat sytuacji na ulicach. Z kolei
w otwierającym płytę „Takim długim czasie” słyszymy „A na Wilsona ludzi pałują”.
Ciekawa rzecz, że jest to fonetycznie wymówione „Wilsona”. Bo na przykład w
Poznaniu jest jednak Park Łilsona.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Fakt, że ta płyta w ogóle się ukazała.
Lubimy wykopaliska.
2. Najgorszy moment: Chórki. Koszmar.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jarocin, strajki,
ZOMO.
4. Skojarzenia muzyczne: Punk przez duże F.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wspominek punkowej
młodości.
6. Ciekawostka: Tak jak Leon Niemczyk grał w prawie każdym
polskim filmie, tak Robert Brylewski maczał łapy w prawie każdym ważniejszym
polskim zespole punkowym. Tutaj jest realizatorem dźwięku.
7. Na dokładkę okładka: Trochę zahacza o groteskę.
45. Azbest: Deuter "3 maja 1987 koncert / rozruchy"
Ocena: * * * 1/2
Zaciągnięcie żelaznej kurtyny bezsprzecznie miało ogromne znaczenie dla naszej części Europy. W tym konkretnym przypadku istotna jest izolacja kuturalna od „wolnego świata”. Nie była ona oczywiście zupełnie szczelna, ale zupełnie wystarczająca by odcisnąć swój wpływ. To i owo się przedostało, ale kilka rzeczy nas ominęło - krautrock chociażby czy proto-punk. Pisząc o tej płycie Deutera trzeba pamiętać, że polski punk tworzyć się w dużym stopniu oderwany od reszty gatunku. Skutkiem tego jego brzmienie różniło się zdecydowanie od reszty świata (o tej samej sytuacji wspominaliśmy już pisząc o Letowie).
Stało się to tym bardziej widoczne gdy punkowcy zaczęli wzbogacać swój styl. Z racji wymuszonego „ominięcia” etapu „proto-punka” polski punk a niebawem post-punk inkorporował elementy rocka psychodelicznego. Wyraźnie było to słychać już przy okazji debiutu Brygady Kryzys. Nazwa ta pada nie bez powodu – Robert Brylewski maczał palce (po łokcie) w powstaniu tego materiału. W trakcie zarejestrowanego występu był odpowiedzialny za dźwięk.
Data koncertu jest znacząca. Wiosną roku 1987 wyraźnie już można było odczuć słabnięcie systemu, ale ten wciąż potrafił pokazać zęby. To w tym samym dniu co zarejestrowany tu koncert miało miejsce niesławne stłumienie manifestacji pod Wawelem. Również i w Warszawie zapanował porządek, a Kelner (lider Deutera, jeśli to komuś jeszcze umknęło) był tego świadkiem przechodząc przez Plac Wilsona. Musiało to zrobi na nim duże wrażenie, bo kilkukrotnie odnosi się do tych wydarzeń. Już w trakcie pierwszego utworu publika (a teraz również i my) mogła usłyszeć "Tutaj w centrum ładnie defilują, na Wilsona ludzi pałują. (...) Internacjonalizm, pokój światowy, a na Wilsona ludzi pałują". I jest to chyba najbardziej emocjonująca część występu. Jednak wbrew pozorom Kelner w swoich tekstach nie idzie na łatwiznę i częściej niż o władzy pisze o samych ludziach.
Deuter zaczynał jako jeden z pierwszych punkowych zespołów w Polsce, ale w połowie lat osiemdziesiątych niewiele pozostało z tych korzeni. Oczywiście trafia się kilka (względnie) typowych czadów, ale przeważa inne granie. Kelner postawił wówczas na muzykę lżejszą i bardziej melodyjną. Gitara ostro funkuje, pojawia się sporo partii parapetu (i na szczęście nie czuć go plastikiem).
W składzie pojawia się połowa Falarka i niezła reprezentacja Houka. Zespół często uderza w psychodeliczne loty w czym dzielnie wspomaga ich Dr. Brillenstein. Efekty na gitarze, efekty na wokalu, dziwne dźwięki – sporo się dzieje. Dodaje to koncertowi unikalnej atmosfery, ostro kontrastującej z ówczesną siermięgą. Kompozycje zespołu może nie powalają, ale koncertowy Deuter AD 1987 broni się. Płyta brzmi interesująco, a na pewno słucha się jej lepiej niż nagranego kilka miesięcy później debiutu „1987” (wydanego dla zmyłki rok później).
Jak to przy wszelkich wydawnictwach archiwalnych, w powietrzu wisi kwestia jakości dźwięku. I nie jest źle – biorąc pod uwagę okoliczności. Nie jest na pewno idealnie, ale nie ma problemów z przyswojeniem płyty. Są błędy – pojawiające i znikające chórki, okazjonalne zniekształcenia dźwięku. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze. I całkiem pasuje do charakteru tego dokumentu. Dokumentu o tyle ważnego, że pochodzący epoki debiut wydany został wyłącznie na winylu. I nie był wznawiany od ćwierć wieku.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Taki długi czas" - kwintesencja płyty.
2. Najgorszy moment: chórki.
3. Analogia z innymi element kultury: rozważania nad kondycja nie tylko ówczesnej Polski, ale Człowieka w ogólności.
4. Skojarzenia muzyczne: funky punky party.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: funky punky party.
6. Ciekawostka: Pilot ma „1987” na winylu – obstawiam, że wspomni o tym w swoim tekście.
7. Na dokładkę okładka: fałszywie sugeruje, że to koncert został rozpędzony przez ZOMO.
45. pilot kameleon: Deuter, 3 maja 1987 koncert / rozruchy
Ocena: ***3/4
Fragment I: krótko i na temat.
Deuter, legenda polskiej muzyki. Przez lata bez płyty, która zawierałaby prawdę o tej formacji. A może o prawdę trudno, kiedy weźmiemy pod uwagę ilość wcieleń Deutera? Całe szczęście ich aktywność wydawnicza w ostatnich latach znacznie wzrosła. Ba, patrząc na
całą ich historię można nawet mówić o swoistej eksplozji
wydawnictw. Były premierowe "Śmieci i diamenty", była
wyborna "Ojczyzna blizna", która przybliżała koncertowy
dorobek Deutera z lat 80. A teraz w limitowanym nakładzie Klubu
Płytowego Razem ukazał się "3 maja 1987. Koncert/rozruchy".
Zatem po kompilacyjnej "Ojczyźnie bliźnie" mamy
wydawnictwo portretujące konkretny skład i konkretny koncert z
okolic przed nagraniem płyty "1987". I tak, jak tamten
studyjny album wypada nietypowo, tak koncertowe oblicze Deutera w
tamtym czasie również nie należało do łatwo definiowalnych.
Zatem co w środku? Repertuarowo mamy troszkę klasyków i troszkę ciekawostek, choć typowy "debeściak" to raczej nie jest. Bazą muzyczną jest
funk, który mieni się odpryskami punkowymi oraz space rockowymi. Zatem daleko stąd do czadów charakterystycznych dla wcześniejszych wcieleń tej formacji, ale "zmiękczenia" brzmienia nie można odbierać jako zarzutu. Wyborna konfiguracja personalna Kelner, Subotkiewicz, Kaczorowski i Falkowski robi zawodową robotę. Polot, finezja, feeling, wzajemne zrozumienie sceniczne. Co do składu wątpliwości nie ma, natomiast można było obawiać się o brzmienie. A to jest całkiem przyzwoite. Jeśli dodatkowo uświadomimy sobie, że obcujemy z dokumentem,
wszelkie braki natychmiast usuwają się w cień. Smaku całości
dodaje postać realizatora dźwięku. Piastujący to stanowisko
Robert Brylewski pozwalał sobie w wielu fragmentach na dość
swobodne traktowanie muzyki płynącej ze sceny. Silna nuta
wprowadzonej rebelii dynamizuje odbiór. I choć w takich wypadkach
plany dźwiękowe bywają wywrócone do góry nogami, to smak tych
fragmentów jest unikalny. Do tego kontekst historyczny: schyłek
komuny i zadymy na ulicach, co wyczuwalne jest w konferansjerce
Kelnera. Zdecydowanie warto sprawdzić, co działo się w Warszawie trzeciego maja 1987 roku.
Fragment II:
uzupełnienie, czyli trzy lata z życia Deutera.
Rok 1986. "Ojczyzna
blizna" przynosi cztery nagrania koncertowe składu Kelner,
Subotkiewicz, Kaczorowski, Falkowski. Jak się ten materiał ma
względem omawianej wyżej płyty? Jest bardziej transowy,
mocniejszy, sekcja wyznacza twarde kroki i trzyma wszystko w pionie.
Napęd rytmiczny wyraźnie organizuje całość, Subotkiewicz
bardziej skryty ze swoimi instrumentami, gitara Kelnera również
gdzieś się zamazuje. Jakość nagrań ewidentnie wpływa na odbiór,
niemniej jednak ten skład w tamtym czasie mocno parł do przodu.
Rok 1987. "Ojczyzna
blizna" nie przynosi żadnego nagrania z tego roku. Tu z pomocą
przychodzi "3 maja 1987. Koncert/rozruchy". Jak się te
nagrania mają do tych rok wcześniejszych? Funk zadomowił się na
dobre. Lepsza jakość nagrań pozwala też na zaobserwowanie
"lżejszych" tendencji muzycznych. W formie ekstremalnej
znajdą one swój wyraz na płycie "1987", gdzie do funku
dokoptują soul i inne czarne wpływy muzyczne. Co prawda jedyny
studyjny album Deutera z lat 80. należy do ciekawych,
to jednak nie pozwala w pełni rozkoszować się tym, co było
najlepsze w tym składzie. Wyparowała energia. Najnowsza koncertówka
pozwala zmienić perspektywę.
Rok 1988. Intensyfikuje
się genialna praca sekcji rytmicznej. Genialnie współpracujący
muzycy, którzy dają bazę tak niezawodną, że reszta składu może
sobie pozwolić na bardzo wiele. Wiadomo, świetna sekcja to 3/4
sukcesu. Do tego odejmujemy Subotkiewicza, a na to miejsce dajemy
Roberta Sadowskiego, który chwycił za gitarę. I tutaj kończą się
żarty. Deuter w tym składzie należał do formacji wybitnych i jak
pokazuje pięć nagrań z "Ojczyzny blizny" pojawiła się
prawdziwa potęga sceniczna. Sadowski jako jeden z niewielu muzyków
przetrawił Hendrixa na swój sposób. Twórczo. I to słychać.
Słychać też, że Deuter miał w swoim dorobku "fragmenty",
które potem w pełni objawiły się na "Soul Amunition"
Houka. Ale jak to mówią: Malejonek to nie Kelner, a Kelner to nie Malejonek. To jednak już
temat na inne opowiadanie.
Kwestionariusz:
1.
Najlepszy moment: jest taki, że taka płyta Deutera się
pojawiła. Ja kibicuję, by to był początek w odkopywaniu
deuterowych archiwaliów. Zwłaszcza nagrania z Sadowskim powinny zostać upublicznione w trybie pilnym.
2.
Najgorszy moment: kobiece wokale na płycie są całkowicie
zbędne.
3.
Analogia z innymi elementami kultury: 1. Deuter to izotop wodoru.
2. Był też niemiecki muzyk Georg Deuter, który działał muzycznie
od początku lat 70.
4.
Skojarzenia muzyczne: Jak Kelner zaśpiewa, to wiadomo z jakim
zespołem się stykamy. Poetyka tekstów też rozpoznawalna w trybie
natychmiastowym.
5.
Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Tutaj mamy wszystko
sprecyzowane. 3 maja 1987 rok, Warszawa, podróż przez Plac Wilsona,
potem wizyta na Smyczkonaliach...
6.
Ciekawostka: Płyta wyszła nakładem Klubu Płytowego Razem.
Przepraszam, nikogo to nie dziwi? We wkładce do płyty jest "list"
do nabywców z rysem historycznym oraz nadziejami na przyszłość.
7.
Na dokładkę okładka: Nie podoba mi się ta estetyka. Kelner w
skórze na "Ojczyźnie bliźnie" prezentował się
znacznie lepiej!
45. Basik: Deuter, "3 maja 1987 koncert / rozruchy"
Ocena: * * *
Paweł „Kelner” Rozwadowski pcha historię Deutera już od ponad 30 lat.
Pomimo wielu przerw w działalności i jednego albumu studyjnego nagranego „w epoce”
zespół, jak i wspomniany wokalista zdołali zapracować na status polskiej legendy punk rocka.
Materiał pozostawiony po zeszłowiecznej działalności Deutera to poza wspomnianym albumem
„1987” głównie nagrania archiwalne i bootlegi koncertowe o mocno podejrzanej
jakości dźwięku.
„3 maja 1987 koncert / Rozruchy” jakością nie błyszczy ale
jest całkiem bezboleśnie „słuchalny” a w pewnych rejestrach nawet „analogowo”
przyjemny. Kuleje miks. Drugi głos nie dość, że fałszujący to zdecydowanie za
głośny, podobnie jak proporcje w ścieżkach parapetu. Nie ma się oczywiście
czego czepiać, materiał zgrywany pewnie bezpośrednio z taśmy i o jakimś
remiksie nie ma mowy. Limitowany i archiwalny charakter wydawnictwa
usprawiedliwia jakość nagrań.
Ówczesne wcielenie Deutera wydaje się być
najmniej „punkowym” ze wszystkich jego składów. Wykony wychodzą poza proste
garażowe granie zahaczając o funk – rockowy feeling jak np. w „Ja kosmita – nie
rozumiem” czy „Jak długo będą gadać”. W „Taki długi czas” skojarzenia biegną w
kierunku The Doors i The Smiths. Fajny nowofalowy puls niezgrabnie ożeniony
jest z banalnym hardrockiem w „Czekać na światła blask” a „Droga Wojownika”
zagrana jest wyjątkowo gładko uwypuklając przebojowość numeru. Indywidualna
grawitacja instrumentalistów w różnych kierunkach widoczna jest jak na dłoni.
Koncertowych
smaczków jest tu jak na lekarstwo jak np. krótkie popisy solowe albo ciekawy
monolog – nawijka Kelnera w trakcie utworu na temat zatrzymania przez Milicję
(„(…)on powiedział, że takie jest zarządzenie: na przystanku autobusowym nie
wolno stać”). Swoja drogą ciekawe czy jest to jakaś namiastka wczesnych improwizowanych występów Kelnera? Chciałoby się więcej.
Rozstrzał stylistyczny i
pewnie niedociągnięcia wykonawcze rekompensuje zestaw żelaznych hitów
Deutera z świetnymi tekstami, w których bardziej przygniatający wydaje
się obraz społeczeństwa socjalistycznego niż samej komunistycznej władzy. Uczciwe
wydawnictwo dla zainteresowanych.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Fala + Kaczorowski.
2. Najgorszy moment: brak
zdecydowanego kierunku.
3. Analogia z
innymi element kultury: różowe lata ’80.
4. Skojarzenia muzyczne: wstęp z „Kosmity”
kojarzy mi się z „Kalibrowym” rapowaniem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do:
spacer po Warszawie.
6. Ciekawostka: Mój ulubiony album Deutera nie jest
albumem Deutera
7. Na dokładkę okładka: Dramatyczna. Krew. Zomo pałuje gościa z
irokezem? Słabe fhuj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)