niedziela, 30 czerwca 2013

57. pilot kameleon: John Cale, Paris 1919

***2/3

To była noc czerwonych lamp
Ulica wyglądała barokowo
Lalki błyszczały niebezpiecznie
Rozmawiały niedorzecznie

Kryzys, Dolina lalek

Już raz mieliśmy na tapecie Johna Cale. Było to nie tak dawno temu i niestety przygoda ta nie należała do satysfakcjonujących spotkań. Minęło trochę czasu i robimy kolejne podejście do jego dorobku. Ktoś tu musi go bardzo kochać. Tym razem nie mierzymy się jednak z żadną nowością, jeno cofamy o czterdzieści lat wstecz. Tak, o czterdzieści, choć może się wydawać że o ponad dziewięćdziesiąt, a czasami jeszcze dalej...
Wrażenie pierwsze. Salonowa to muzyka, bogata, pełna przepychu, błyskotek, ornamentów, cacek i świecidełek. Gdyby można było ją oglądać, z pewnością trzeba byłoby zmrużyć oczy. Jest bogato od dźwięków, nietypowe instrumentarium (orkiestra na pełnym etacie) często gęsto wykorzystywane na Paris 1919 również zaprzęgnięte zostało do tworzenia sztafażu dawności. Erudycją kapie. Kapie słusznie, zawodowo, kapie trafnie i zdecydowanie. Krągła pupa amorka nadstawia się, a on sam strzałą mierzy w nasze ucho. Celnie, bo w jakie szaty nie przebralibyśmy tej muzyki, to zawsze na samym wierzchu będzie dobra piosenka. A te Cale'owi się wyjątkowo udały. Zgrabne, soczyste, wpadające w ucho. Tu też jednak zapożyczenia jak w Amber Gold. Beach Boys, Mc Cartney i jego kameralne kawałki The Beatles. To jednak tylko ślady. Bo na tych pożyczkach udało się zbudować całkiem interesującą przestrzeń. Przestrzeń z zastrzeżeniem. Wszystko znamy, meble widzieliśmy już u kogoś innego, tapeta też jakby znajomo wygląda... Nie piszę tego, by umniejszyć Cale'owi. Skąd! W tym jednak wypadku wszystkie elementy składające się na muzykę są delikatnie odseparowane. Każdy z nich krzyczy: Ja! Ja! Jestem tu z nimi razem, ale jestem Osobno! Stwierdzę prowokacyjnie, że zabrakło Cale'owi elementu scalającego wszystko w jedną całość. Cóż, bywa...
I ogólnie to Paris 1919 rekomenduję sercem całym, ale zastrzegam, że można czasami pomyśleć, że to wydmuszka jest jednak. Albo jajko faberge.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: 1. Czas trwania płyty niewiele ponad pół godziny. 2. Do tego wszystkie kompozycje wchodzą bezboleśnie w ucho! 3. Wspaniały smutek emanujący z tej płyty.
2. Najgorszy moment: Proszę sobie wyobrazić, że nie ma tu takowego.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wystawny bankiet, jaja faberge, żabot, bagietka, wino prastare, syr.
4. Skojarzenia muzyczne: Barok. Nie będę też oryginalny mówiąc, że orkiestrowe kawałki Bitelsów jakoś nakładają mi się na ten album Cale'a. A dodatkowo kompozycja Macbeth jest podobna do Tightrope Ride The Doors [już bez Morrisona, z Manzarkiem na wokalu]. Daleko stąd natomiast do jedynki i dwójki Velvet Underground.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: patrz punkt 3. Może też być spacer po wirydarzu.
6. Ciekawostka: John Cale był muzycznym geniuszem. Na drodze edukacyjnej zetknął się z Aaronem Copelandem, Iannisem Xenakisem czy Johnem Cagem. A to wszystko przed Velvet Underground.
7. Na dokładkę okładka: Krój pisma mi nie siada. Foto z albumu jak najbardziej ok.

57. Azbest, John Cale "Paris 1919"

John Cale - Paris 1919
****1/2

John Cale twierdzi, że na początku lat siedemdziesiątych lubił spędzać czas w towarzystwie kokainy oraz płyt Beach Boys i Mahlera. Ale gdyby ograniczał się do tego, nie pisałbym teraz o nim. W międzyczasie zdarzało mu się również zająć muzyką – a to wyprodukował komuś płytę, a to nagrał własną. Chociaż wiedząc co grywał wcześniej, jego wczesne płyty solowe mogą budzić zdumienie. Wydają się zaskakująco popowe jeśli wziąć pod uwagę, że miał za sobą staż w The Velvet Underground (zakończony bójką z Lou Reedem) oraz grywał minimal music u boku La Monte Younga. A wówczas nawet gdy zbliżał się do muzyki poważnej (jak na "Academy in Peril" czy "Church of Anthrax" nagranym wraz z Terrym Rileyem) efekty były łagodne i względnie przystępne.
Nie inaczej było z jego czwartym albumem "Paris 1919". Cale jest kojarzony jako osoba odpowiedzialna za najbardziej hałaśliwe i awangardowe aspekty The Velvet Underground, tym razem jednak zaserwował słuchaczom solidna dawkę łagodnego popu. Oczywiście nie byłby sobą gdyby nagrał jakiś miałki popik i solidnie przygotował się do nagrania. Producentem płyty został Chris Thomas, który dziś najczęściej kojarzony jest z Sex Pistols, ale wówczas miał za sobą współpracę przy "Białym albumie" i "Ciemnej stronie księżyca", by niebawem zostać niemal etatowym producentem Roxy Music. Jednak najbardziej charakterystycznym elementem płyty jest wykorzystanie orkiestry symfonicznej.
Próby połączenia muzyki popularnej z orkiestrą rzadko dają pozytywne rezultaty, jednak Cale (widać edukacja procentuje) niezwykle zgrabnie połączył te elementy. Utwory na płycie są co prawda lekkie, przyjemne i łagodne (jedynym wyjątkiem jest solidnie zalatujący glamem „Macbeth”), ale przy tym ambitne pomyślane oraz zaaranżowane z wyczuciem i ze smakiem. Czy to wina tego, że mieszkał wówczas w Kalifornii, czy przedawkował The Beach Boys, wiele piosenek z tej płyty można z powodzeniem nazwać, w ślad za "Good Vibrations" kieszonkowymi symfoniami. I nie ma tu na myśli obecności orkiestry, ale niebanalną budowę utworów, nie przypominająca standardowej struktury zwrotka-refren. Nie da się jednak ukryć, że umiejętnie wykorzystana orkiestra wzbogaciła i uatrakcyjniła brzmienie płyty oraz dodała jej niepowtarzalnej atmosfery.
"Paris 1919" okazał się nie tylko jednym z najciekawszych dokonań Cale'a, ale też najprzystępniejszym dla słuchacza. A czynniki te rzadko chodzą ze sobą w parze. O nośności materiał świadczy to, że gdy w latach 2009-2010 Cale ruszył w trasę, której repertuar w głównej mierze opierał się na materiale z tej płyty odegranym w towarzystwie orkiestry nie zabrzmiało to anachronicznie.

PS. Drugie kompaktowe wydanie (z roku 2006) zaopatrzone jest w masę nagrań dodatkowych - każdy utwór został przedstawiony w alternatywnej wersji roboczej (a tytułowy nawet dwa razy) - warto tego poszukać.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Tytułowy "Paris 1919", "The Endless Plain of Fortune".
2. Najgorszy moment: Niektóre melodie niebezpiecznie zbliżają się do granicy kiczu.
3. Analogia z innymi element kultury: Liczne, jak to u niego. Oprócz Graham Greene oraz obligatoryjnego Dylana Thomasa najbardziej wyraźnym jest nawiązanie do klasycznego filmu noir "Bulwar zachodzącego słońca" w "Antarctica Starts Here".
4. Skojarzenia muzyczne: „Bach Is Alive and Well and Living in California”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: beznamiętne przyglądanie się upadkowi cywilizacji.
6. Ciekawostka: Jedna z pierwszych kompozycji Johna wymagała od wykonawcy krzyczenia na roślinę doniczkowa, aż ta umrze.
7. Na dokładkę okładka: Elegancja-francja!

57. Pippin: John Cale, Paris 1919



Ocena: * * * *1/2


Gdzie ten punk? Gdzie ta alternatywa? – spyta, nie bez słuszności, słuchacz, znający Johna Cale’a tylko z legendy. Bo to niby jedna z najważniejszych i najbardziej wpływowych postaci sceny muzycznej, członek legendarnych Velvet Underground i w ogóle – a co on mi tu serwuje za pioseneczki?
W istocie, „Paris 1919” to płyta spokojna i piosenkowa. Muzyczna droga Cale’a nie jest mi znana tak dokładnie, bym potrafił zbudować prosty schemacik, że oto z szaleństw i awangardy coraz bardziej przechodził do budowania muzycznych nastrojów, niemniej jeśli już szukać pokrewieństw z Velvetami, to głównie z ich trzecią płytą – tą, gdzie znajdują się głównie melodyjne ballady. Naszemu bohaterowi stuknęła właśnie trzydziestka, jest w pełni sił twórczych, wydawać by się mogło, że może przekraczać wszelakie bariery, sięgać tam, gdzie nikt muzycznie przed nim nie sięgnął – a tymczasem oto John Cale zaśpiewał dziewięć niedługich piosenek, a każda jest iście urocza, momentami melodie są, przepraszam co wrażliwszych, niemal jak z Beach Boys. Przy czym nie są to piosenki ładne, nie – są to piosenki kunsztowne, szlachetne, wyrafinowane. Pamiętajmy – Cale grał w Velvetach na altówce, więc kto się spodziewa orkiestrowych aranżacji, dostanie swoje w co najmniej czwórnasób: bo nie tylko czasem zagra dęciak blaszany czy drewniany albo jakieś smyczki, nie, choćby w takim „The Endless Plain of Fortune” rąbnie cała UCLA Symphony Orchestra. Krytycy przyczepili nawet płycie etykietę „barokowego popu”, choć raczej z uwagi na swoisty przepych instrumentalno – aranżacyjny, niż faktyczne podobieństwo do choćby Haendla. Przy takim nastroju bardziej rockowy „Macbeth” (pominę fakt, że zaczyna się jak melodia z kowbojskiej potańcówki w szopie) jawi się nam niemal ciałem obcym, które nie wiadomo skąd znalazło się na albumie. Dla kontrastu następujący po nim utwór tytułowy to już niemal czysta muzyka klasyczna, bez śladów rocka.
Tekstowa warstwa albumu nie należy do najłatwiejszych – całkiem skomplikowana i erudycyjna rockowa poezja, najeżona odniesieniami do asów literatury (jest Dylan Thomas, jest Graham Greene, o Makbecie już było), postaci świata polityki, a i wątków podróżniczo – geograficznych nie zabraknie. Sporo luźnych skojarzeń, bliżej do strumienia świadomości, niż klasycznej narracji, ale to akurat w rocku nic nowego.
Jeśli to jeszcze rock. Ale szlag z etykietami. Jak się wsłuchacie, zaręczam, że to, co na pierwszy rzut ucha wydało się Wam prostymi pioseneczkami, będzie wkręcać się i uzależniać coraz bardziej. Ten John Cale to jednak zdolny chłop jest.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Ciężko się uwolnić od tytułowego „Paris 1919”.
2. Najgorszy moment: Bo ja wiem, może jednak zbytni spokój?
3. Analogia z innymi elementami kultury: Patrz tekst główny.
4. Skojarzenia muzyczne: Bach, Beach Boys, Beatles, by trzymać się jednej tylko litery.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wieczór nad Sekwaną.
6. Ciekawostka: John Cale jest jedynym twórcą, który zagościł na 67 Milach z więcej niż jedną płytą.
7. Na dokładkę okładka: Dość głupawe powiedzonko „Elegancja Francja” pasuje jak ulał.

57. Basik: John Cale, "Paris 1919"

John Cale - Paris 1919
Ocena: * * * *

David Bowie w eksperymenty z materią muzyczną wkroczył w okolicach trzydziestki (trylogia berlińska) wychodząc od klasycznego popu na początku lat 60. podbitego orkiestrowym brzmieniem. W przypadku Johna Cale’a było wszystko na odwrót. Swoją karierę zaczynał od muzyki eksperymentalnej współpracując z awangardowymi kompozytorami muzyki współczesnej: La Monte Youngiem i Johnem Cagem. Kolejny krok – The Velvet Underground w czasach, gdy Cale był w jego składzie, nie podążał utartymi ścieżkami zespołów rockowych, ciążył w stronę psychodelii i eksperymentów brzmieniowych (dając już w latach 60. solidne podwaliny pod noise rock). Zwrot akcji w kierunku muzyki – powiedzmy – „konwencjonalnej” nastąpił wraz z rozpoczęciem kariery solowej, a do jej najjaśniejszych punktów zaliczany jest bez wątpienia „Paris 1919”
Muzyczni recenzenci zaliczają ten album do gatunku „baroque pop”. Na szczęście rzecz nie ma nic wspólnego z bezlitośnie wesołymi i rozbrykanymi utworami epoki barokowej. Nie da się jednak ukryć, że z muzyki klasycznej czerpie jednak wiele. W większości utworów główny nacisk postawiono na orkiestrowe aranżacje utworów w wykonaniu The UCLA Orchestra. Każdy, kto ma w głowie „Eleonor Rugby” Bitelsów, wie o czym mowa. Aranże są bogate, ale nie sprawiają wrażenia przepychu. Do muzyki klasycznej, chóralnej nawiązuje również filozofia prowadzenia linii wokalnych. W całości składa się to na zestaw dostojnych, (niekiedy majestatycznych) piosenek. Dla równowagi znajdują się tutaj, utwory jednoznacznie rockowe jak rozpędzony „Macbeth”. Poza nurtem „barokowym” są np. „Half Past France” i „Graham Greene” które wydają się wyrastać z tej samej „myślni” jak twórczość Davida Bowie czy Roxy Music z tego okresu.
„Paris 1919” na wielu płaszczyznach: tekstowej, instrumentalnej czy koncepcyjnej odzwierciedla bardzo świadome podejście artysty do swojej twórczości. To muzyka szlachetna i czarująca formą. Treść ukryta pośród tych szlachetnych nut jest jednak gorzka i refleksyjna.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Paris 1919”, „Antarctica Starts Here”.
2. Najgorszy moment: „Andalucia”, może przez nieustanne skojarzenia z „Walk On the Wild Side” kolegi z The VU.
3. Analogia z innymi element kultury: 28 czerwca 1919 podpisano Traktat Wersalski, poza tym dużo odniesień do literatury: William Sheakspeare, Graham Greene, Dylan Thomas (Walijczyk tak samo jak Cale).
4. Skojarzenia muzyczne: wyczuwam silne wpływy na scenę „indie” w tym m.in. Tindersticks.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nie mogę pozbyć się wrażenia słuchając tej płyty, że zaraz spadnie śnieg.
6. Ciekawostka: „Half Past France” – 1 minuta 17 sekunda – chyba każdy zespół w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych musiał mieć takie przejście na kotłach.
7. Na dokładkę okładka: elegancki i zamyślony John rozmyśla nad tym jak napierdalać nojzy i siać chaos. "Póki co, pobawię jeszcze na salonach".

piątek, 21 czerwca 2013

56. Azbest: Extended Pleasures

Jak kiedyś bardzo celnie ujął Św. Tomasz z Akwinu "Nie słyszałem jeszcze takiego LP, którego by nie można było poprawić przez skrócenie go do EPki". Oto więc wybór 10 Epek - niekoniecznie najlepszych, ale zawsze interesujących. Przy każdej płytce podałem również informację jak najłatwiej dotrzeć do tych nagrań.

Jeśli ktoś chciałby przekonać sie na własne uszy czemu wybrałem te wydawnictwa zapraszam do odsłuchania okolicznościowego podcasta: TUTAJ. Wszak nic nie przekonuje do wyższości krótkich form lepiej niż godzinne nagranie.

Ewa Demarczyk "Ewa Demarczyk" (1963)
Ewa Demarczyk - Ewa Demarczyk
Klasyki nim stały się klasykami. Nagrane na kilka lat przed klasycznym albumem, wersje nie ustępują tym kanonicznym. Są może nieco surowsze, ale również mniej ograne, a przez to bardziej frapujące.
Nagrania dostępne na dłupłytowym wznowieniu debiutanckiego albumu.

Beherit "Dawn of Satan's Millennium" (1990)
Beherit - Dawn of Satan's Millennium
Po raz kolejny na mojej liście Beherit, i po raz kolejny nie jestem w stanie podać sensownego argumentu za ich obecnością na liście. Ale ta płytka to samo zło, a ze swojej listy nie muszę się nikomu tłumaczyć.
Nagrania dostępne na płycie "The Oath of Black Blood"

The Birthday Party "The Bad Seed" (1983)
The Birthday Party - The Bad Seed
W tych nagraniach The Birthday Party kontynuują swoją ewolucję muzyczną podążając prostą drogą do destrukcji. Słychać post-punkową nerwowość nasączona solidną juz dawką bluesa. Grają z obłędna intensywnością. Można wyczuć, że zespół był na skraju rozpadu. Cóż za desperacka energia biję z tych nagrań.
Nagrania dostępne na płycie "Mutiny/The Bad Seeds"

Celtic Frost "Morbid Tales" (1984)
Celtic Frost - Morbid Tales
Oryginalni mini-album, po przekroczeniu Atlantyku przepoczwarzył się w Lp> I tak jz zostało. Oprócz typowych dla Hellhammer (dla nieświadomych - Celtic Frost powstał na jego gruzach) walców dostajemy po twarzy również kilkoma bardziej chłoszczącymi nagraniami. "Into the Crypts of Ray" czy "Procreation of the Wicked" to klasyki gatunku. A doskonały "Danse Macabre" okazuje, że zespół stać na niejedno.
Nagrania dostępne na płycie "The Morbid Tales/Emperor's Return"

Swans "Young God" (1984)
Swans - Young God
Kulminacja wczesnego okresu działalności Swans. W porównaniu z poprzedzającymi ja dwoma pełnymi płytami nie epatuje tak fizyczną wręcz brutalnością. Ale Gira nie zdecydował się jeszcze na złagodzenie brzmienia - na to przyjdzie czas. Tymczasem "The Young God" mimo, że mniej dosadny nadrabia to mroczną, niepokojącą atmosferą. A, że kawałki są wooolne, Gira z koleżkami mają okazje zaleźć słuchaczowi za skórę.
Nagrania dostępne na kompilacji "Cop/Young God/Greed/Holy Money".

Coil "The Unreleased Themes for Hellraiser" (1987)
Coil - The Unreleased Themes for Hellraiser
Jak zdradza tytuł, znajdziemy tu muzykę (a raczej jej wybór) jaka Coil nagrał na potrzeby ścieżki dźwiękowej "Hellraisera" Cliva Barkera. Została odrzucona przez producentów jako zbyt mroczna. I dobrze się stało bo oprócz cudownie upiornej EPki Coil mamy dodatkowo wyborną ścieżkę dźwiękową Christophera Younga (coverowaną przez Entombed i Aborym).
Nagrania (wraz z innymi z tej sesji) dostępne na płycie "Unnatural History II".

Mayhem "Deathcrush" (1987)
Mayhem - Deathcrush
Trudne początki prekursorów norweskiego black metalu... w czasach gdy ich muzyka jeszcze przypominała Napalm Death. Agresja i energia tych nagrań pozwalają przymknąć oko na pewne niedostatki - tak kompozycyjno/wykonawcze jak i produkcyjne. Ale nie samym wyziewem "Deathcrush" stoi. Znaleźć tez można ciekawe ozdobniki - np. charakterystyczne intro nagrane specjalnie przez Conrada Schnitlera (Tangerine Dream, Kluster).
Wydanie wciąż dostępne.

Mudhoney "Five Dollar Bob's Mock Cooter Stew" (1993)
Mudhoney - Five Dollar Bob's Mock Cooter Stew
Może nie jest lepsza od "Superfuzz Big Muff", ale wolę i jest bardziej reprezentatywna jako wizytówka grupy. Oprócz typowych dla nich niesfornych czadziorów trafiają się też wolniejsze, leniwe utowory. Warto tez wspomnieć, że dali radę nagrać 18 minut muzyki w czasie 45 minutowej wizyty w studio. Słowo na dziś - nonszalancja. No i zespół decydując się na jej wydanie ostatecznie pogrzebał swoje szansy na większy sukces.
Wydanie wciąż dostępne (chyba?), ale nagrania są również dostępne na wznowieniu "Piece of Cake".

Ofermod "Mystérion tés anomias" (1998)
Ofermod - Mystérion tés anomias / Chained to Redemption
Tym razem black metal w formie dojrzałej - muzyka porównywalna do "De Mysteriis Dom Sathanas". Jak na pierwsze nagrania zespół był w imponująco dobrej formie. Płytka więc cieszyła tym bardziej, że ze względu na kłopoty z prawem lidera (ponoć działał w "zorganizowanej grupie przestępczej"), na pełną płytę trzeba było czekać aż 10 lat.
W 2004 roku płytkę wznowiono wraz z dwoma dodatkowymi nagraniami.

Jesu "Heart Ache" (2004)
Jesu - Heart Ache
Co to za EPka trwająca 40 minut? Postanowiłem jednak zrobić dla niej wyjątek. Po rozpadzie Godflesh z niecierpliwością oczekiwano pierwszego wydawnictwa Jesu. Dronowo doomiąca, ale z popowymi naleciałościami muzyka wówczas brzmiała nowatorsko, a i dziś też się broni. No i było to jedno z ostatnich wydawnictw kwitowanych "O, nowy Broadrick" zamiast "E, nowy Broadrick".
Wydanie wciąż dostępne, została również wydana dwupłytowa wersja.

56. Pippin: Extended Pleasures

"Małe jest piękne" - głosi mądrość ludowa. Nie zawsze, ale czasem - dlaczego nie? Wiadomo, że, jak powiedział bodaj Redaktor Azbest, "zbyt wiele muzyki to nadal zbyt wiele". I w takich chwilach, zamiast dwugodzinnych kolubryn, lepiej wziąć się za minialbumy, które nawet jak nudne - to szybko miną. A znaleźć wśród nich można prawdziwe skarby - niezależnie od tego, czy spotkamy się z zapowiedzią większej całości, nieśmiałymi początkami wielkich karier czy może stylistycznymi skokami w bok.

The Beatles - Magical Mystery Tour (1967)
Dzisiaj najczęściej spotyka się wydanie z piosenkami z singli – ale nawet bez “Strawberry Fields Forever”, “Penny Lane” czy “All You Need Is Love” obcujemy z arcydziełami psychodelicznego, środkowego okresu twórczości The Beatles. No dobra, może z jednym arcydziełem – “I Am The Walrus”. Ale pięknej balladzie “The Fool On The Hill”, innym naiwnym melodiom Paula czy orientalizmom George’a też niewiele brakuje.

R.E.M. - Chronic Town (1982)
Kto zna ten minialbum – jakby znał całe R.E.M. Coś tam kombinowali, uszlachetniali, dodawali, nagrywali płyty lepsze, gorsze i wybitne, ale już na „Chronic Town” zdefiniowali wszystko, o co im w muzyce chodziło.

The Birthday Party - Mutiny (1983)
Zanim Nick Cave złagodniał i zaczał śpiewać liryczne ballady, ba, zanim nawet grał hałaśliwie, ale chwytliwie, wraz z The Birthday Party badał granice wytrzymałości własnej i słuchaczy na chaos i dysonanse. Był młody i miał zapał, warto posłuchać.

Dead Can Dance - Garden of the Arcane Delights (1984)
Pomiędzy debiutanckim albumem, który można postawić wcale nie tak daleko od spokojniejszych nagrań Bauhaus czy Joy Division, a nieziemskim klimatem, serwowanym na kolejnych płytach. Brendan i Lisa szukają własnego stylu i, choćby w "In Power We Entrust the Love Advocated", już wznoszą się wysoko.

Metallica - The $5.98 E.P.: Garage Days Re-Revisited (1987)
Diamond Head, Holocaust, Killing Joke, Budgie i Misfits w wersjach Metalliki, na przywitanie w składzie Jasona Newsteda. Porządnie? Porządnie? Można? Można. Metallica w przeróbkach nie musi na szczęście oznaczać wyłącznie “Whiskey in the Jar”.

Fugazi (1988)
Już za samo „Waiting Room” Fugazi godni są pomnika. Ale czy zmiany tempa i ekspresji wokalnej w „Suggestion” nie są jeszcze lepsze?

Alice in Chains - Jar of Flies (1994)
Zespół o najbrudniejszym brzmieniu z Wielkiej Czwórki Grunge’u, twórca bolesnego „Dirt”, nagle siada spokojnie na krzesłach, bierze w łapy akustyczne gitary i gra kilka spokojnych piosenek o całkiem wyszukanych melodiach. Jedna z najbardziej uroczych płyt epoki, choć brud w głosie Satleya i dysonansowe harmonie nie zniknęły do końca.

Radiohead - My Iron Lung (1994)
Od swoistego kopiowania The Cure po wyznaczanie drogi rozwoju dla Myslovitz. A na deser akustyczna wersja „Creep”. Znam osoby, dla których jest to najlepszy album Yorke’a i spółki.

Lao Che- Czerniaków (2005)
Całkowicie przearanżowany utwór tytułowy. Bojowa „Groźba”, która nawet na „Powstaniu Warszawskim” byłaby jednym z najmocniejszych punktów. Przeróbka Siekiery. Ech, że też chciało im się pójść potem w tę elektronikę. Dobrym przykładem czwarty utwór czyli „Astrolog” – tu znakomity, na koncertach nie mogę go słuchać.

Killing Joke - In Excelsis (2010)
Killing Joke jaki jest – każdy widzi. Ta rozgrzewka przed „Absolute Dissent” też zmiany nie przynosi. Łączą metal z nową falą, śpiewają z mocą i przejęciem, które mało kto posiada, a utwór tytułowy ma jedną z najbardziej nośnych melodii wśród ich ostatnich dokonań.

56. Basik: Extended Pleasures

„I like it small” wyśpiewuje Mark Arm na „Vanishing Point” Mudhoney. My również doceniamy rzeczy, które są niepozorne oraz to, że istotą jakości produkcji muzycznych nie jest ich objętość. Poniżej skondensowany zestaw tzw. EPek czy też mini-albumów wartych uwagi, okazujących się czasem najlepszą pozycją w dorobku artystów.

The Residents – (1978) Duck Stab
Nikt nie wie, kim są i co skrywają WIELKIE GAŁY umieszczone na ich szyjach (a także inne maski), choć występują na scenie od czterech dekad. Nikt nie wie też, czy tak naprawdę ISTNIEJĄ mimo, że wydali kilkadziesiąt albumów. Muzyka tego najbardziej oryginalnego zespołu w Drodze Mlecznej jest nieklasyfikowalna. Duck Stub jest perfekcyjnie odmierzoną dawką tego, co najlepsze w The Residents dla kogoś, kto chciałby spróbować, ale zastanawia się, czy ma w sobie pokłady abstrakcyjnego kumania rzeczywistości.

Glenn Branca – (1980) Lesson no.1
Jedna z najbardziej wpływowych postaci na scenę alternatywną lat 80. i 90. niebędąca przy tym muzykiem rockowym. Awangardowy kompozytor współczesnej muzyki klasycznej i papież noise rocka. To u niego terminowali chłopcy z Sonic Youth, Page Hamilton z Helmet a do silnych inspiracji przyznaje się Michael Gira. Lekcja pierwsza…

Anne Clark – (1984) Joined Up Writing
Twórczość Anne Clark skupia się przede wszystkim na słowie mówionym. Główne napięcie generują tu słowa i intonacja głosu, pełnego pasji na granicy stłumionego gniewu lub „gotyckiej” melancholii. Surowe syntezatorowe linie potrafią jednak nie raz podkreślić dramaturgię przekazu. Bardzo przyjemnie słucha się tego małymi dawkami jak na „Joined Up Writing” unikając przy tym wrażenia powtarzalności i nie zwracając na przestarzałe brzmienia syntezatorów.

Gray Matter – (1984) Take It Back

Take It Back stawia podwaliny pod scenę emo czy post-hardcore lat 90. ubiegłego wieku udowadniając, że początki tego gatunku były szlachetne na swój uroczo garażowy sposób. Mimo dywagacji historycznych, jest to zestaw piekielnie melodyjnych, zaśpiewanych z niesamowitym nerwem przebojów. Dwadzieścia minut bez słabych momentów.

Anal Cunt – (1989) 5643 Songs
Dwa fakty. Anal Cunt. 5643 utwory w 12 minut. Komentarz zbędny.

Cranes – (1990) Inescapable
Zespół właściwie nieznany tym bardziej godny polecenia na łamach 67 Mil. Gdyby połączyć rozmarzone kompozycje Slowdive z gotyckim wątkiem Swans (nazwa zobowiązuje: „cranes” to żurawie) otrzymamy „Inescapable”. Ciekawostką tutaj jest zastosowanie patentu otwarcia i zamknięcia płyty bliźniaczymi utworami nadając tej krótkiej formie koncepcyjny charakter. Tak niewielka porcja mroku (11 minut) z pogranicza jawy i snu nie powinna implikować czarnych myśli. Teoretycznie.

Monster Magnet – (1991) Tab - 25
Słuchacze, którzy znają zespół od „Powertrip” w górę mogą strzelić niezłego karpia, choć zaskoczeni mogę być także fani znający pierwsze długograje grupy. Trzy utwory, z czego pierwszy trwa około 30 minut, oparty jest na jednym riffie basowym a na wszystko poza sekcja rytmiczną nałożono głębokie pogłosy. Kłania się hawkwindowy space rock, transowy kraut i ciężka psychodelia. Jedna z najważniejszych pozycji w rodzącym się w owych czasach stoner rocku.

Belly – (1992) Slow Dust
Belly to siostra Throwing Muses, zespołu przytłoczonego ciężarem sukcesu Pixies, z którym dzieliła alternatywną scenę na przełomie lat 80 i 90. Po odejściu Tanyi Donnelly do Belly, Throwing Muses (kierowanej przez Kristin Hersh – siostrę przyrodnią Donnelly) utraciło część swojego uroku w kolorze blond. Podobnie Belly pomimo nie tak odległej stylistyki od swojej starszej siostry nigdy sukcesu nie osiągnęło. Pozostawiło po sobie jednak sporo pięknych hałaśliwych piosenek a kilka z tych najlepszych trafiło na Slow Dust przed pierwszym długograjem grupy.

Kyuss/Queens of the Stone Age – (1997) Split
Zmiana warty stonerowych wyjadaczy została jednoznacznie zaakcentowana tym wydawnictwem. Schyłkowy Kyuss z wybitną przeróbką „Into the Void” Black Sabbath na stronie A oraz wczesne QotSA z pierwszym zwiastunem tego, że „będzie grubo”, czyli „If Only” na stronie B. Materiał splitu na pewno nie przebija regularnych dokonań obu grup jednak obok dziejowości tego wydawnictwa nie da się po prostu przejść obojętnie.

Two Bands and a Legend – (2007) I See You Baby
Garażowy rock połączony z free-jazzem. Że co? Da się pod warunkiem, że dwoma zespołami są rockandrollowy z Cato Salsa Experience oraz odjechany jazzowy The Thing pod dyrekcją Matsa Gustafssona a „legendą” jest żywa legenda awangardy jazzowej Joe McPhee. Do tego dorzucili kower dyskotekowego Groove Armada… Mózg w strzępach.

The Presidents Of The United States of America – (2013) Get Back in the Van
Czy Epka może być czymś na miarę “The Best Of”? Tak, i powiem więcej. Ten pół akustyczny zestaw nagrań live przebija żywiołowością i energią nagrania studyjne sprzed prawie dwudziestu lat. Bije z nich nieziemska radość, a beztroski nastój potrafi się udzielić. No i oczywiście są tu same soczyste hity.

(linki w tytułach)

56. pilot kameleon: Extended Pleasures

Z małymi płytami rzecz ma się dziwnie. Anonsują coś, później są wchłaniane przez płytę długogrającą, a ostatecznie znikają w otchłani. Ale można zrobić z nich małe arcydzieła, jeśli tylko taka wola u artysty i trochę szczęścia dopisuje. Mała dawka, a kopie mocniej niż możesz sobie wyobrazić. Warunek konieczny? Nie dubluj materiału na długograju. Nigdy.

Jeff Buckley Live at Sin-é (1993). 26 minut 31 sekund. Pierwsze ważne wydawnictwo Jeffa Buckleya. Tylko on i Fender Telecaster na scenie. Spory kawałek przed wydaniem Grace. Koncertowych wydawnictw ma na koncie od groma, ale to tutaj osiągnął wyżyny emocjonalnego zaangażowania bez popadania w nadmierną egzaltację. Płyń daleko, Jeff...

Dead Kennedys In God We Trust, Inc. (1981). 13 minut 54 sekundy. Po rewelacyjnym debiucie dowalili świetną epką z przepyszną okładką. Pierwsza strona to bezlitosne czady w ilości pięciu sztuk, druga to jeden pomnikowy czad w postaci Nazi Punks Fuck Off i sporo zwały w nowej wersji California Über Alles i redneckim Rawhide. Wzorzec.

King Crimson VROOOM (1994). 31 minut 3 sekundy. Kto wie, czy nie był to największy powrót do świata żywych w historii całej muzyki rockowej. Sześcioosobowy skład zagwarantował olbrzymie możliwości, które zostały skwapliwie wykorzystane. THRAK w porównaniu z VROOOM wypada gorzej. Zrozum to.

Klan Gdzie jest człowiek (1970). 11 minut 11 sekund. Epka z polskich lat 70? Szok normalnie. Kawał freakowej muzyki zupełnie nie przystającej do tamtych smutnych czasów. Tak nieprzystającej, jak nieprzystające jest o rok późniejsze Mrowisko. Z brzytwą na poziomki i Automaty rozdają karty.

Mars Volta Tremulant (2002). 19 minut 28 sekund. Pokaz umiejętności miał miejsce kawałek przed De-Loused In The Comatorium. Co więcej, dzięki formatowi płyty Mars Volta uniknęła swojego podstawowego grzechu: przegadania. Trzy utwory, w tym kąsający na końcu Eunuch Provocateur. Dobra!

Mudhoney Superfuzz Bigmuff (1988). 22 minuty 25 sekund. Firmy Univox i Electro-Harmonix powinny dożywotnio im bulić kasę za najlepszą reklamę sprzętu muzycznego.

Nomeansno You Kill Me (1985). 19 minut 41 sekund. Pierwszy atak przypuszczony z Andym Kerrem na gitarze. Później skompilowali You Kill Me z długograjem Sex Mad i powstała jedna z najważniejszych płyt Nomeansno. Tak zaczęła się złota era w ich twórczości.

Pailhead Trait (1988). 24 minuty 2 sekundy. Święty spotyka grzesznika. Narkotyki i woda święcona. Razem tworzą tylko jedną epkę, która wbija się w pamięć zarówno fanów Ministry, jak i Fugazi.

Pixies Come On Pilgrim (1987). 20 minut 28 sekund. Pierwsze wydawnictwo będące wyrazem absolutnej dojrzałości tej formacji. Poziom został utrzymany na kolejnych długograjach, choć są tacy, którzy twierdzą, że takiej świeżości jak na Come On Pilgrim nie osiągnęli nigdy później.

Ścianka Sława (2001). 20 minut 59 sekund. Dwa zwałowe kowery i dwa kowery poważne. Ściankowa wersja Tommorow Never Knows pokazuje to, czego nigdy nie ujawnili słuchaczom Bitelsi. Wzorzec przeróbki oddającej charakter Ścianki i zmajstrowanej z pełnym szacunkiem do oryginału.

Czasy wydawnictw są orientacyjne. A jeśli chcesz poznać listę rezerwową, skontaktuj się ze mną.

sobota, 15 czerwca 2013

55. Azbest, Spirit of 84 "2003-2013"

Spirit of 84 - 2003-2013

Piąta już, tym razem jubileuszowa płyta tego warszawskiego zespołu. Z okazji dziesiątej rocznicy rozpoczęcia działalności postanowili wydać składankę podsumowująca ten etap ich działalności. Umieścili na niej wybór utworów ze wszystkich płyt (długo by wymieniać jakich - google nie boli) oraz dwa premierowe kawałki (najprawdopodobniej by wydusić z najwierniejszych fanów trochę grosza każąc im kupować drugi raz to samo*).
Odpalając płytę zrzucamy sobie na głowę ponad godzinę dość dynamicznego hard core punka – niezbyt skomplikowanego i niespecjalnie porywającego. Na korzyść zespołu przemawia jednak sposób w jaki rozwinął się przez tę dekadę. Nie ma mowy o jakiejś nagłej wolcie stylistycznej, ale zmiany są wyraźnie wyczuwalne – z upływem lat utwory staja się ciekawsze i przyjemniej się ich słucha. Nabrali ogłady, nie tracąc przy tym zadziorności. Efekt uboczny jest taki, że do najciekawszych piosenkę trzeba się przebijać przez kilkadziesiąt minut pośledniejszego materiału. Rozumiem, ze chronologia zobowiązuje, ale płyta korzystniej by się prezentowała z utworami ułożonymi w odwrotnej kolejności.
Jak to często w tym gatunku bywa, zespół nie gra dla samego grania. W tekstach zespołu mocny akcent został położony został na aspekt publicystyczny. Aż buzują od słusznego gniewu, że świat nie jest taki fajny jak być mógłby. Można się nie zgadzać, warto jednak docenić pasję. Co nie zawsze jest łatwe, bo wokale są pięta achillesową płyty. Mimo że różnorodne (od damskich do crustowych charkotów) to niezbyt przypadły mi do gustu, a często są niezrozumiałe. Przez to piosenki tracą na przejrzystości przekazu – kwestii ważnej (jak może się wydawać) dla zespołu.
Jeśli Spirit dalej będzie się tak rozwijał to przekrojówka z okazji dwudziestolecia (oby nie międzywojennego) może być naprawdę warta dobra. Więc sto lat!
*) Taki żarcik dla nabicia wierszówy** - zespół udostępnił materiał również do ściągnięcia za darmo.
**) Kolejny żarcik - dacię wiarę, że robię to za darmo?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Świeżutka „Pułapka”, przyjemnie kojarząca się z wczesna Siekierą
2. Najgorszy moment: Wokale.
3. Analogia z innymi element kultury: Raczej z nagłówkami gazet, choć nazwa to oczywisty hołd złożony Orwellowi.
4. Skojarzenia muzyczne: Hard Core.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nie udało mi się niestety sprawdzić na ile pasuje do podróży tramwajem. W autobusie niespecjalnie, per pedes nawet nawet.
6. Ciekawostka: Zespół Spirit of 84 jest pogrobowcem formacji, uwaga... Żółte Słoniki.
7. Na dokładkę okładka: Tramwaj jak żywy. I nie jest to przypadkowy ozdobnik – tematyka tramwajarska pojawia się również na płycie.

55. Pippin: Spirit of 84, 2003 - 2013



„Punk’s not dead!” – krzyczeli Exploited, krzyczeli (ba, nadal krzyczą i krzyczeć będą) weterani Jarocinów starszych i młodszych. Krzyczy też obchodzący właśnie dziesiąte urodziny (Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam!) warszawski Spirit of 84. Z tym, że krzyczy nie dosłownie, a swoją muzyką i postawą.
Hasło 84 kojarzy się, wiadomo, z rokiem 1984, a ten z kolei (abstrahujemy od Igrzysk Olimpijskich w Sarajewie i Los Angeles czy mistrzostwa Europy dla Francji) kieruje na tropy dwojakie – Orwellowskie i czasów świetności polskiego ortodoksyjnego punka. Nie będzie niespodzianką, że Spirit oba te kierunki wyznaczył sobie poniekąd jako drogowskazy – jeden w aspekcie tekstowym, drugi muzycznym.
Płyta przynosi chronologiczny przegląd dekady działania Budynia i kilkunastu innych osób tworzących na przestrzeni lat Spirit of 84. Nie da się ukryć, że obrana stylistyka specjalnie obszerna nie jest. Klasyczna szkoła polskiego hc/punka nie powinna w każdym razie na chłopaków narzekać, jest ostro, brutalnie, i krzykliwie, przed oczami stają to wspomniany Exploited, to Dezerter, to stara Armia, to (zwłaszcza przy sporadycznych wokalach kobiecych) Post Regiment. Gdyby była to zwykła płyta, narzekałbym, że jest wręcz zbyt monotonnie i kilku utworów można nam było oszczędzić, ale urodzinowej składance grzech ten łatwo daruję. Z takim repertuarem Spirit sprawdziłby się i na Jarocinie ’84 i na przeglądzie młodych kapel punkowych za trzy lata. Chociaż oddać należy, że w takich „Trzech kolorach” próbują już kombinować z rytmem i tempem. Bo ułożone chronologicznie utwory odzwierciedlają nam wyraźny rozwój, im dalej w las, tym częściej trafiamy na patenty ciekawsze, bardziej przykuwające ucho, hmmm, szlachetniejsze (porównajcie podkład gitarowy w „Rocco w Warszawie” i w „Latarką w oczy mroku”). A najlepszym momentem płyty, a tym samym i historii Spirita, jawi mi się „Tramwajowy” – zadziorna gitara i mądry tekst. Dwa najnowsze utwory zamieszczone potem też nieźle rokują na przyszłość.
I wreszcie Budyń, wokalista, autor tekstów i, że się tak wyrażę, kierownik ideologiczno – artystyczny całego przedsięwzięcia. Tu ocena musi być podzielona, bo wokalnie nie jest najlepiej – nie tylko z winy samego śpiewu (krzyku, melodeklamacji, charkotu), ale i często technicznego brzmienia materiału. Co innego teksty – można się z Budyniem nie zgadzać, jego poglądy i przemyślenia mogą wkurzać i prowokować (dodajmy niestety – wtedy, gdy da się zrozumieć tekst), ale zadanie komentatora społeczno – politycznej rzeczywistości wykonane jest wzorowo. Co dziwić nie powinno, Budyń od lat jest cenionym i nagradzanym blogerem, znanym z bezkompromisowych obserwacji.
Sto lat dla Spirita! A czy warto było poświęcać im dzisiejszy odcinek – sprawdźcie sami, płyta jest do odsłuchania w sieci.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Tramwajowy”.
2. Najgorszy moment: Brzmienie starszych kawałków.
3. Analogia z innymi elementami kultury: 1984.
4. Skojarzenia muzyczne: 1984.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jazdy tramwajem na demonstrację.
6. Ciekawostka: Płyta trwa 67 minut! Czy 67 Mil mogło więc ją zignorować?
7. Na dokładkę okładka: Wysiadasz czy jedziesz dalej?

55. pilot kameleon: Spirit of 84, 2003-2013



Zaangażowanie. Po pierwsze i najważniejsze. Punk bez podbudowy ideologicznej będzie wydmuszką. A jeśli aktywnie angażuje się w komentowanie otaczającej rzeczywistości? Wtedy pojawiają się komunikaty, rodzi się przekaz, są reakcje. Warszawski Spirit of 84 zdecydowanie nie jest letni. Ich rocznicowa płyta jawi się jako obszerny komentarz do ostatnich dziesięciu lat naszej rzeczywistości. Budyń, lider zespołu, kierownik artystyczny i autor tekstów (aż tyle?!) obserwuje, komentuje. Wchodzi głęboko w politykę. Czuć, że ma coś ważnego do powiedzenia. Co prawda nie ze wszystkim mogę się zgodzić, ale doceniam szczerość, która bije z przekazu. A wokaliście wtóruje orkiestra poruszająca się po terenach hc/punk. Rok 1984 z nazwy formacji może być pewnym drogowskazem co do stylistyki. Bo to zarówno nasza klasyka, jak i pewien kres społeczno-polityczny, który wyzyskał Orwell w jednej ze swoich powieści. Właściwie dalej w owej stylistyce nie ma nic. Spirit of 84 doskonale o tym wie. I właściwie nic sobie z tego nie robi, bo tak właśnie ma być. Punkowe riffy, rzetelna pracja sekcji rytmicznej. A nad tym wszystkim to co najważniejsze, czyli wokal i przekaz. Maniera Budynia może się jednak nie podobać. Czasem charcząca, czasem niezrozumiała, a czasem melodeklamacyjna. I muszę przyznać, że ta ostatnia odpowiada mi zdecydowanie najbardziej. Wzorcowym przykładem Tramwajowy, który dla mnie jest esencją dotychczasowego dorobku tego zespołu. Dodatkowo tekst wskakuje tu na tory relacji międzyludzkich. Najcelniej i najtrafniej dla mnie.
Retrospektywny charakter tej płyty pozwala poczynić jeszcze pewną konstatację. Im dalej w płytę, tym kompozycje stają się bardziej przemyślane, logiczniejsze i moim zdaniem zdecydowanie fajniejsze. Taki układ pokazuje ewidentny rozwój i daje nadzieję na to, co ma przynieść przyszłość.  Ładny prezent urodzinowy. Jak chcesz, to posłuchaj.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Tramwajowy poraża, Naklejka też szarpie.
2. Najgorszy moment: Chyba za dużo tego materiału. Ucho nienawykłe do takiej muzyki może być zmęczone po przebrnięciu przez całość.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W Szamańskim słyszę słowa Psalm 69, ale nie wiem, czy dobrze rozumiem. Jeśli tak, to zawsze ten święty fragment będzie kojarzyć mi się z klasyczną płytą zespołu Ministry.
4. Skojarzenia muzyczne: 84. I kolejne dziesięć lat (nomen omen) polskiego punka.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: politycznej akcji.
6. Ciekawostka: Budynia, wokalistę Spirit of 84, można zobaczyć w telewizji w roli komentatora bieżących tematów społecznych. Telewizora nie mam, ale w necie były screeny.
7. Na dokładkę okładka: Zainteresowanych tematem zapraszam tutaj. Kliknij i zobacz.