sobota, 29 października 2011

13. pilot kameleon: Jane's Addiction, The Great Escape Artist

Ocena: **1/2

Jeśli podsumować działalność tego zespołu, to chyba częściej on nie istnieje, niż faktycznie funkcjonuje. Ostatni powrót w 2008 roku pomimo zawirowań na stanowisku basisty trwa w najlepsze i co ciekawe, został udokumentowany albumem z premierowym materiałem. Nie udało się niestety utrzymać klasycznego składu, ale przecież na „Strays” takowy nie był potrzebny.
„The Great Escape Artist” zaczyna się dwoma potężnymi ciosami. „Underground” oraz singlowy „End To The Lies” rozwiewają wszelkie wątpliwości. Kolejny doskonały reunion! Przecież nie może być już źle! Świetne kawałki, Farrell w doskonałej formie, bulgocze psychodeliczna zawiesina, a na dalszym planie tli się niepokój generowany przez instrumenty klawiszowe. Trzeci w kolejce, „Curiosity Kills” wygląda na tle dwóch poprzedników jak jakaś niedoróbka. Problem tkwi w mało przekonującej kompozycji, która brzmi jak typowy współczesny kawałek grany w muzycznej telewizji. Bezbarwny w całej okazałości. Drugi singel, „Irresistible Force” sygnalizuje powrót do formy. Znów wszystkie elementy są w odpowiednich proporcjach i na swoim miejscu. Od tego momentu coś jednak zaczyna się psuć. Kawałki, nawet po kilkunastu przesłuchaniach, nie zostawiają po sobie żadnego śladu. Co więcej ich odsłuch nie sprawia wielkiej przyjemności, naraża słuchacza na ciągłe skojarzenia z innymi zespołami i niestety zawsze stawia Jane’s Addiction w złym świetle. „Twisted Tales” rozpoczyna się jak nieznany kawałek z płyty „Ultra” Depeche Mode, gdzieś dalej migają refleksy Linkin Park czy Muse. Hańba! Całkowicie nowatorska, wyznaczająca trendy, definiująca amerykańską alternatywę formacja staje się nagle generatorem nijakich utworów? Moja odpowiedź będzie niestety twierdząca. Właśnie w taki sposób odbieram ten album. Piękna produkcja nie jest w stanie pokryć liszajów kompozycyjnych. Dobrze tylko, że nikt nie wpadł na pomysł wypełnienia kompaktu po brzegi.
Można mi zarzucić, że oczekiwałem cudów, a przecież okres wizjonerstwa ten zespół ma dawno za sobą. Po doświadczeniu „Strays” czekałem po prostu na dobry album, którego zespół mi nie dał. Zatem mam prawo być rozczarowany. Obecny etap działalności Jane’s Addiction daje szansę na regularny powrót na scenę. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch-trzech lat pojawi się kolejna, tym razem bardziej przemyślana płyta, wybaczę im. Na ten moment żółta kartka.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: 1. „Underground”, 2. „End To The Lies” i 3. Irresistible Force”. 4. Chwila zakupu płyty. Wtedy jeszcze nie wiedziałem tego, co wiem teraz.
2. Najgorszy moment: Z mniejszym i większym natężeniem reszta płyty. I nie są to momenty bardzo złe, tylko bardzo bezbarwne.
3. Analogia z innymi elementami kultury: rock w MTV. Jest jeszcze coś takiego?
4. Skojarzenia muzyczne: Powinno się kojarzyć tylko z nimi. Niestety tak nie jest. Rock środka.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: historii o rozczarowaniu.
6. Ciekawostka. Powyższa recenzja została napisana przez jednego z największych fanów tej formacji w naszym kraju. Kocham, więc wymagam.
7. Na dokładkę okładka. Zmodyfikowana okładka debiutanckiej płyty Jane’s Addiction wykonana z plasteliny (pozdrawiamy kolegów z Primusa). Na ścianie plakat z gołą babą. Tylko kto chwyta Farrella z tyłu?

13. Azbest: Jane's Addiction "The Great Escape Artist"

Jane's Addiction - The Great Escape Artist
Ocena: * * * 3/4

Jane's Addiction – podejście czwarte. I znów bez Erica Avery. Prawdę powiedziawszy ciągłe zmiany w składzie nie wróżyły dobrze zespołowi. Na szczęście udało im się pozbierać i nagrać kolejny album. W dodatku całkiem sympatyczny album.
Zespół nie próbował odkrywać Ameryki, ale płyty wtórną nazwać też nie można. Są tu znane już elementy: trochę ciężaru, nieco gotyckiego nastroju, są wpływy psychodeliczne, a na dodatek szczypta elektroniki. Wszystko to wymieszane i całkiem gładko połączono w całość. W sumie to nawet zbyt gładko.
Teoretycznie wszystko na swoim miejscu i przyjemnie się słucha, ale... Nie mogłem pozbyć się wrażenie, że mam do czynienia z dokładnie zaplanowanym produktem. Płyta sprawia wrażenie jakby przy jej tworzeniu panowie zamiast porywami serca bardziej kierowali się chłodną kalkulacją. Efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt przemyślana. Brakuje dawnego odlotu, wyparowało gdzieś to szaleństwo. Brzmienie płyty jest poukładane i wypolerowane do perfidii.
Kompozycje może nie są wariackie, ale za to ładne i melodyjne. Za wyjątkiem „Irresistible Force” żadna z nich nie porywa, ale są rozpoznawalne i niezgorzej wpadają w ucho. Ogólnie płyta wypada mało frenetycznie, Jane's Addiction bardziej skupia się na nastroju.
Długość dobrze dobrana – nie nuży i nie za krótko. Ot w sam raz by słuchacz nie zdążył się znudzić. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że okolice trzech kwadransów to optymalne środowisko dla płyt.
Wszystko to powoduje, że płytowy powrót Jane's Addiction można uznać za udany. Mimo mojego marudzenia płyty słucha się bardzo przyjemnie. „The Great Escape Artist” nie jest to może albumem na miarę „Ritual de lo habitual”, ale Farrellowi i gromadce wstydu nie przynosi.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Singlowy „Irresistible Force”.
2. Najgorszy moment: Trudno coś wybrać. Jeśli już to „Ultimate Reason”.
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty i pan na okładce przywodzą na myśl Houdiniego. Ale tego tutaj nie kaftan krępuję.
4. Skojarzenia muzyczne: W „End to the Lies” słychać riff z „You Really Got Me”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Raczej wieczór. Raczej beztroski.
6. Ciekawostka: Premierę płyty zaplanowano na 18 października. Tego samego dnia w 1977 roku w wiezieniu Stammheim samobójstwo popełnili Andreas Baader, Gudrun Ensslin, oraz Jan-Carl Raspe. Też swego rodzaju ucieczka.
7. Na dokładkę okładka: Motyw zdecydowanie Farrellowski, ale Primusa też czuć.

13. Basik: Jane's Addiction, "The Great Escape Artist"

Jane's Addiction - The Great Escape Artist

Ocena: * * * 3/4

Pierwszy wypuszczony na świat singiel z płyty „The Great Escape Artist” zatytułowany „End To The Lies” rozjechał mnie na kawałki. Świetnie osadzony groove, hałaśliwe gitary w tle i niesamowicie chwytliwa linia melodyczna. Następny numer promujący album – „The Irresistible Force” również zaostrzał apetyt, choć uderzał bardzo łagodną i przyjemną dla ucha produkcją niespotykaną raczej u JA. Jednym słowem, chłopaki podnieśli poprzeczkę dosyć wysoko jeszcze przed ukazaniem się dzieła. Czy udało im się ją przeskoczyć na albumie?
Po pierwszych przesłuchaniach płyta lekko mnie rozczarowała. Niby jest tutaj wszystko to, co na poprzednich albumach grupy: psychodelia, świetne melodie, puls, ale… „The Great Escape Artist” to płyta nieproporcjonalna. Z początku narzekałem, że mało tutaj dynamicznych kawałków. I faktycznie po stronie mocy pozostaje zwalający z nóg otwieracz „Underground”, dwa utwory singlowe oraz utwór ostatni. Pozostała część płyty zdecydowanie poziomem pierdolnięcia odstaje. Jest klimatycznie, przestrzennie, ale też w porównaniu z dorobkiem grupy mniej psychodelicznie, a bardziej konwencjonalnie. Dla przykładu, w takim „Curiosity Kills” czy „Twisted Tales” jadą niemal jak U2… Jeśli ktoś oczekuje powrotu do szalonych czasów „Ritual” albo „Nothing” może się grubo zawieść. Tak jak pisałem, na początku płyta i mnie rozczarowała, ale już po jakimś czasie nie mogłem się od niej uwolnić, bo ten album potrzebuje czasu, żeby dojrzeć i wypuścić soki. Żeby dać się nakręcić psychodelicznym transem przy „Ultimate Reason”, albo odlecieć przy drugiej części „Splash a Little Water On It”, albo wskoczyć na parkiet przy „I’ll Hit You Back”…
„The Great Escape Artist” to zbiór fenomenalnie wyprodukowanych ukrytych przebojów. Jedyne, co można mu zarzucić to brak spójności – płyta brzmi jak split nagrań Jane’s Addiction z projektami „pobocznymi” Farrella (patrz album solowy, drugi Porno For Pyros albo Satellite Party) I chyba to fanom wokalisty ta płyta spodoba się najbardziej. Ale przecież wszyscy kochamy Perry’ego, nie?

P.S. Życzę RHCP nagrania tak ultra przebojowej i zarazem niebanalnej płyty. Powodzenia.

1. Najlepszy moment: „Ultimate Reason” – utwór do odkrycia.
2. Najgorszy moment: „Words Right Out Of My Mouth” – niby mocny cios w ryj, ale bez charakteru. Może nie najgorszy, ale najsłabszy z zestawu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: tytuł płyty oznacza kogoś, kto w mistrzowski sposób opanował ucieczkę od problemów życia codziennego – outsidera.
4. Skojarzenia muzyczne: wciąż Jane’s Addiction, Satellite Party, Porno For Pyros z „Good God’s Urge”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do czegoś bardzo miłego.
6. Ciekawostka: Płyta w wersji limitowanej zawiera drugi dysk z koncertu z Meksyku z 2011 roku, o którym można by stworzyć dodatkową recenzję. Jest surowo i bardzo energetycznie. Warto!
7. Na dokładkę okładka: Trochę kicz, ale wszystkie atrybuty mające na celu oderwać nas od ponurej rzeczywistości i wprowadzić element baśniowy są na miejscu: książka, wóda, gitara i piękna niewiasta (na plakacie). Świetne logo.

13. Pippin: Jane's Addiction, The Great Escape Artist















****2/3

Nie wierzyłem. Ale cóż, widocznie jestem człowiekiem małej wiary, bo i przed niemal dekadą nie wierzyłem w plotki o nowej płycie – a tu wyszło „Strays”. Z tym że po „Strays” nie wierzyłem jeszcze bardziej, bo skoro raz się udało zejść po latach i nagrać płytę, to limit szczęścia wyczerpany, drugi raz na pewno się nie uda. Tymczasem udało się. I to jak.
Powiedzmy sobie od razu – płyta jest rewelacyjna. Do „Strays” długo się przyzwyczajałem, polubiłem, ale trochę na siłę. Tymczasem „The Great Escape Artist” wgniotło mnie w ziemię od pierwszego razu. Od samego otwarcia. Od mocnego basu i świdrującej gitary Dave’a Navarro w „Underground”. Wgniotło i nie puszcza.
Właśnie – gitara. Fani Jane’s Addiction dzielili się na tych, co lubią funkowe oblicze zespołu, na tych, których przekonuje kierunek bardziej metalowy, na zwolenników podejścia psychodelicznego i na tych, którzy gdzieś mają takie podziały i po prostu lubią ten zespół. Mam złą wiadomość dla tych pierwszych – na nowej płycie nie mają praktycznie czego szukać. Może tylko początek singlowego „Irresistible Force” brzmi zwodniczo, ale utwór zaraz skręca w mocniejsze rejony. Bo na „The Great Escape Artist” dominują ostre gitary zmieszane z onirycznym (niech będzie psychodelicznym) klimatem. Energia i odlot, znaczy. Porządne, niemal metalowe, łojenie mamy głównie w zamykającym całość „Words Right Out of My Mouth”, a jedynym spokojniejszym utworem jest za to „Splash a Litte Water on It”, ale za sprawą Navarro ciężko jednoznacznie mówić o balladzie. A pomiędzy nimi całe spektrum talentu doświadczonych muzyków, którzy złapali nowy oddech i daleko im do pożegnania się z inwencją. Wszystko trochę przypomina niedocenianą płytę „One Hot Minute” Red Hotów, ale to chyba żadna niespodzianka. Zauważyć należy, że kolega Dave (wspominam go już trzeci raz, chyba nie traktuję członków zespołu równo) oprócz wycinania mocnych riffów ma też wiele innych pomysłów i warto się w nie uważnie wsłuchać, gitara całkiem śmiało poczyna sobie i na drugim, i na trzecim czasem planie. Fantastycznie ton płycie nadaje sekcja rytmiczna, co jest o tyle ciekawe, że Eric Avery na dobre pożegnał się z zespołem i na albumie pogrywa aż trzech basistów, w tym sam Navarro (choroba, czwarta wzmianka). A Farrell? Cóż, Farrell jest Farrell… Niepodrabialny wysoki głos, który przyciąga i hipnotyzuje.
Skoro dzieło tak cię zmiotło, to dlaczego taka głupia ocena? – spytacie. Cóż, faktycznie lekka asekuracja. Piątka to nota marzeń, którą przyznaję raczej po upływie czasu. A tu jest jakaś teoretyczna minimalna szansa, że po kilku tygodniach entuzjazm opadnie. Ale nie sadzę.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: gitara w „Twisted Tales”
2. Najgorszy moment: wstęp do „Words Right Out of My Mouth”. Doświadczenie uczy, że takie gadanie nudzi się już przy trzecim – czwartym razie. I tak też jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: lenistwo nie popłaca. Zamiast iść grzecznie za zakupy, zamówiłem płytę w popularnym sklepie internetowym. Mija półtora tygodnia, a ja jej ciągle nie mam, więc nie tropiłem tekstów wnikliwie, a takim asem nie jestem, żeby wszystko ładnie ze słuchu wyłapać.
4. Skojarzenia muzyczne: Co ja tu, do kroćset, mam napisać? Że Jane’s Addiction brzmi jak Jane’s Addiction?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: coś szybkiego i nie do końca mądrego. Niech będzie zjazd rowerem z góry ze słuchawkami w uszach. Na przykład z Przełęczy Okraj na wschód. Gdy miałem 17 lat, zatrzymywałem się dopiero po jakichś dziesięciu kilometrach, bez pedałowania. Dziś jestem ćwierć kwintala grubszy, więc pewnie zajechałbym jeszcze dalej.
6. Ciekawostka: Ten blog nie istniałby w takim kształcie, gdyby nie zespół Jane’s Addiction. Albowiem to przed jego koncertem poznaliśmy się osobiście z Pilotem Kameleonem.
7. Na dokładkę okładka: Przy całym moim uwielbieniu dla kapeli, nigdy nie przepadałem za ich okładkami. I znowu jakieś szkaradztwo z głupią miną.

niedziela, 16 października 2011

12. Pippin: HTRK, Work (work, work)














Ocena: * * 1/2

Podobnież w wymowie zespół HTRK to żaden tam „ejcztierkej”, tylko „Hate Rock”. Ba, wcześniej nawet przez chwilę nazywali się po prostu Hate Rock Trio. Nazwa dość buńczuczna, ale raczej z tych, co to intrygują, a nie odpychają. Nasi bohaterowie pochodzą z Australii, grają od niespełna dziesięciu lat, a ich debiutancki album realizował sam Ronald S. Howard, którego zasług dla naszego bloga przypominać nie trzeba. „Work (work work)” to ich druga płyta, jednak od pierwszej dzieli ją sporo – tak muzycznie (niemal całkowite wyeliminowanie gitary), jak i personalnie (samobójcza śmierć basisty, Seana Stewarta).
I tak to właśnie z debiutu, gdzie doszukiwano się wpływów stylów noise i shoegaze przeszliśmy do albumu, który zawiera głównie syntetyczny, elektroniczny pop. Rządzą tu instrumenty klawiszowe, monotonne pochody basu i automatyczna pewnie perkusja. Chociaż nie, rządzi tu co innego – swoiste deja vu, wrażenie, że Australijczycy przez ostatnie trzydzieści lat siedzieli gdzieś w cieniu Ayers Rock i sądzą, że brzmienia z lat osiemdziesiątych ciągle są w modzie. Cóż, nawet jeśli tak nie jest, takie muzyczne wycieczki w przeszłość często mogą być źródłem przeżycia miłego, nostalgicznego i trochę zapomnianego. Tym razem jednak przeliczymy się. Zamiast wszechobecnego niepokojącego chłodu mamy nudę, zamiast mrocznego basu bas nijako dudniący, a wokalistka chwilami wyobraża sobie, że jest czy to Elizabeth Fraser, czy to Anją Huwe, ale cóż – nie jest.
Można trafić na miłe fragmenty, pejzaże wspominające czasy świetności zimnej fali. Ale są to zaiste tylko nieliczne fragmenty. Cała płyta nudzi i usypia swą monotonią.

1. Najlepszy moment: Wstęp do „Love Triangle”
2. Najgorszy moment: Gadki z niemieckiego sekstelefonu w „Ice Eyes Eis”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł utworu „Synthetik” jakże pięknie odnosi muzykę z tej płyty do całej plejady innych sztucznych i bezdusznych tworów z różnych dziedzin ziemskiego życia.
4. Skojarzenia muzyczne: Trochę starego 4AD, trochę elektronicznego popu z lat osiemdziesiątych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Zamknij oczy i licz barany.
6. Ciekawostka: W początkach działalności zespół twierdził, że jedną z głównych inspiracji są dla nich filmy Davida Lyncha.
7. Na dokładkę okładka: Litery i jakaś tkanina(?) w tle. O czym tu pisać?

12. pilot kameleon: HTRK, Work (work, work)


Ocena: **1/2

Bardzo zwiewnie i eterycznie prezentuje się „Work (work, work)”, drugi album Australijczyków z HTRK. Zawartość sprowadza się do niezwykle stonowanej i eleganckiej do bólu elektroniki, która swoją obecnością nie przeszkadza słuchaczowi oraz wprost idealnie sprawdza się w roli eleganckiego tła. Delikatne, minimalistyczne podkłady, kobiecy wokal, czasem jakiś dyskretny zgrzyt. Konkretne zarzuty? Proszę bardzo. Najbardziej bolesne są fragmenty budzące skojarzenia z dorobkiem… Enigmy. Brr… Można też porównywać niektóre utwory do twórczości Depeche Mode z okresu „Exciter”. Analogie do muzyki Brytyjczyków wypadają niestety niekorzystnie dla HTRK. Są wyjątki od tej reguły. „Eat Yr Heart” budzi skojarzenia z Cocteau Twins, ale w tym wypadku kompozycja broni się na całej długości. Na „Work (work, work)” brakuje jednak iskry, która z materiału przeciętnego pozwoliłaby przenieść muzykę o jeden poziom wyżej. Czegoś, czego można doświadczyć słuchając „Marry Me Tonight”, pierwszej płyty tego zespołu. Jest tam więcej nerwu, dysonanse pojawiają się w większej ilości, muzyka z tamtego albumu nie nudzi. Może to nieoceniony Rowland S. Howard swoją producencką kuratelą sprawił, że debiutancki album jest bardziej intrygujący? A może obecność Seana Stewarda, który na własne życzenie nie dożył czasów drugiej płyty?
Jest jednak jeszcze druga strona medalu. Osobiście nie przepadam za muzyką, jaka wypełnia „Work (work, work)”. Nie jest mnie w stanie zirytować, nie jest mnie w stanie również zahipnotyzować. Pozostawia mnie obojętnym. Nie ma nic gorszego od takiego stanu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Eat Yr Heart”.
2. Najgorszy moment: Bezbarwna powłoka pokrywająca właściwie wszystkie utwory na płycie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Udawana i spokojna rzeczywistość w szklanym biurowcu na 76 piętrze.
4. Skojarzenia muzyczne: Depeche Mode i różne triphopy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: eleganckiego biura. Tfu…
6. Ciekawostka. W ubiegłym tygodniu formacja zagrała koncert w Krakowie. Kolejny zbieg okoliczności.
7. Na dokładkę okładka. Co to? Włosy? Materiał? Farba na płótnie?

12. Basik: HTRK, "Work (work, work)"

HTRK - Work (work, work)

Ocena: * * * 1/2

Pomiędzy debiutem „Marry Me Tonight” a drugim albumem HTRK istnieje dwuletnia przerwa. Można powiedzieć, że nie jest to tak długi okres czasu, ale biorąc pod uwagę samobójczą śmierć Seana Stewarta w tym czasie, można spodziewać się sporych zmian stylistycznych, skoro zespół postanowił kontynuować działalność w duecie.
Na pierwszy rzut ucha drastycznych zmian nie ma. Druga płyta Hate Rock to nadal cholernie nastrojowa muzyka o odcieniach od ponurego do depresyjnego. Z kolejnymi podejściami jednak różnice widać wyraźniej. Paleta barw staje się jakby węższa i pasmo przesuwa się w stronę intensywnego mroku. Od strony muzycznej niby podobnie – minimalistyczna elektronika z okolic Suicide, lecz tym razem zrobiło się jeszcze bardziej… hmm… oszczędnie. Dynamika utworów spadła, zniknęły właściwie shoegaze’owe tła i sprzężenia, zniknęła ta specyficzna drapieżność. Czy to źle, skoro ta muzyka nadal podskórnie pociąga? Duetowi udało się wykreować tu niezwykle ambiwalentną, ale sugestywną atmosferę: z jednej strony duszną i przytłaczającą („Bendin’”), a z drugiej zimną jak lód („Body Double”). Szkoda tylko, że za wciągającą warstwą instrumentalną nie poszły teksty, które w dużej części sprawiają wrażenie napisanych z poziomu emocjonalnego nastolatki. Czepiam się, ale przy takim minimalizmie muzycznym teksty wychodzą na plan pierwszy i nie sposób ich zignorować. Sprawę trochę ratuje hipnotyzujący głos Jonnine Standish, w którym utonąć łatwo, a z takiej perspektywy tego, co na wierzchu już nie widać.
Wydaję mi się, że nie ma co spoglądać na „Work (work, work)” poprzez debiut. Tak jak na początku oba albumy wydawały mi się podobne, teraz widzę więcej różnic między nimi. Są inne, ale tak samo dobre. Cieszę się, że zespół, pomimo istotnych strat kadrowych zdecydował się nagrać kolejny album.

1. Najlepszy moment: „Eat YR Heart”
2. Najgorszy moment: „Eyes Ice Eis” i te żenujące gadki po niemiecku z reklamy seks telefonu czy czegoś tam podobnego.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Legenda fascynatów zjawisk paranormalnych czyli trójkąt bermudzki jako analogia trójkąta miłosnego. Nawet fajne porównanie, ale już tekst „He on she on me, me on she on he(…)” itd. to już trochę jest śmieszne. Co to jest? Bo mi się to kojarzy z ciastem np. przekładańcem albo makowcem (był taki dobry dowcip o makowcu, ale to już inna historia).
4. Skojarzenia muzyczne: Suicide, Massive Attack
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Do bezmyślnego gapienia się w sufit i przeżywania morfologii zarysowań tynku na styku płyt gipsowo-kartonowych.
6. Ciekawostka: Jak do tej pory 25% recenzji na „67. milach” traktuje o zespołach których ktoś z ważnych członków już nie żyje. Jeśli jesteś muzykiem i nie żyjesz to masz szansę jedną na cztery, ze o Tobie napiszemy!
7. Na dokładkę okładka: Zbyt grzeczna i estetyczna jak na treści które niesie.

12. Azbest: HTRK "Work (work, work)"

HTRK - Work (work, work)

Ocena: * * 1/2

Z zespołem zetknąłem się przy okazji ich debiutu "Marry Me Tonight". Do sięgnięcia zachęciła mnie osoba producenta - Rowland S. Howard we własnej osobie. Wtedy grali transowy post-punk z dawką syntezatorów i lekkimi dubowymi naleciałościami. Przyjemne to było. Na tyle, że rzuciłem się na "Work (work, work)" jak wilk na owieczkę. Jak się okazało niesłusznie.
Nazwa grupy - HTRK (Hate Rock Trio) teraz wprowadza już tylko w błąd. Ani trio, ani rock ani nawet łuta nienawiści. Gitar za grosz – na płycie rządzą syntezatory. Na dobra sprawę ta wolta stylistyczna nie jest aż tak dziwna. Brak gitar można wytłumaczyć zawirowaniami personalnymi (stracili gitarzystę - dosłownie). W dodatku zespół od dawna przyznawał się do swej atencji względem wiecznie żywych klasyków z Suicide. Tyle tylko, że nowojorczycy nie brzmieli tak syntetycznie. No i nie byli tak nudni.
Oparte na elektronice kawałki są powolne, chłodne i w zamierzeniu nastrojowe. Koncept ciekawy lecz nie wypaliła realizacja. Kompozycje są zbyt monotonne – zamiast wprowadzić słuchacza w trans raczej wywołują znużenie. Co gorsza bas jest nieciekawy a bity drętwe – całość brzmi zanadto sztucznie. Płyty nie ratuje pobrzmiewające jeszcze tu i ówdzie odrobiny dubu. W wykonaniu HTRK jest zimny i kompletnie oderwany od swoich jamajskich korzeni.
Żeby nie być takim negatywnym wypada zakończyć w bardziej pozytywnym tonie. Mimo wszystko zespół ma przed sobą przyszłość. Dostrzegam w tyn albumie spory potencjał na dokonanie przełomu w niefarmakologicznym leczeniu bezsenności.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: cokolwiek – płyta jest na tyle równa, że nic się nie wyróżnia.
2. Najgorszy moment: cokolwiek – płyta jest na tyle równa, że nic nie odstaje.
3. Analogia z innymi element kultury: nie zauważyłem.
4. Skojarzenia muzyczne: "Alternative Tribute to Jean Michel Jarre".
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ridley Scott planuje drugą część Blade Runnera. Jeśli Vangelis będzie zbyt zajęty...
6. Ciekawostka: Zachodzę w głowę czy samobójstwo gitarzysty (fana Suicide - nomen omen) miało wpływ na kształt nowego materiału czy wręcz przeciwnie.
7. Na dokładkę okładka: Zespół już nie raz stosował ten patent, ale tym razem wypada blado... Przestroga dla potencjalnego słuchacza?