sobota, 31 sierpnia 2013

60. Azbest Wodecki: Zbigniew Wodecki "Zbigniew Wodecki"

Zbigniew Wodecki - Zbigniew Wodecki
***

Zbigniew Wodecki jest jednym z najbardziej rozpoznawanych polskich piosenkarzy, wszak tę burzę włosów każdy zna. I choć Zbig jest postacią znaną (i sympatyczną) to to nie sposób ukryć, że jego sława bazuje w większej mierze na utworach "singlowych". Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby losowo wybrany przedstawiciel społeczeństwa został poproszony o podanie tytułu swojej ulubionej płyty Wodeckiego najpewniej otrzymalibyśmy scenkę rodzajowa pod tytułem "Konfuzja". A trochę szkoda, bo chociażby jego debiut warto poznać. Na szczęście dzięki tegorocznemu Off Festival płyta została wygrzebana spośród gruzów historii i podsunięta pod oczy wszelkiej maści hipsterom. W tym wyżej podpisanemu.
I dobrzo się stało bo pierwsza płyta Zbigniewa Wodeckiego jest całkiem zaskakującym daniem. Bo jakże tu się nie zdziwić na wieść, że w połowie lat siedzemdziesiątych grano w polsce barokowy pop? I co zabawniejsze nagrywał go sam Wodecki? Na tle przaśnosci ówczesnej polskiej sceny płyta musiała prezentowac się efektownie. Utwory są całkiem bogato zaaranżowane i nieraz urzekają inwencją i lekkości. W dodatku sam Wodecki jest obdarzony przyjemnym głosem i nie ma oporów przed wykorzystaniem go w ambitniejszy sposób. Taki "Panny mego dziadka" mógłby znaleźc się na płycie Beach Boys. Stopień nierealności czy wręcz odjechania płyty chwilami staje się do tego stopnia duży, że po głowie zaczyna krążyć myśl czy przypadkiem Zbig nie pokrzepiał się czyms więcej niż tylko "Luksusową". W "Balladzie o Jasiu i Małgosi" słychac bit jakby żywcem wyjęty z "On the Corner" (Tyle tylko, że pasuje on tam niczym Whisky do ogórców)! Dodam jeszcze , że znajdziemy tu piosenki o względnie szerokim rozrzucie stylistycznym. Przytrafiają się i żywsze kawałki do bezwładnego pląsania i bardziej rozmarzone piosenki, ale również melancholijne pościelówy. Tylko, że oprócz kilku ciekawych kawałków reszta nie ma potencjału do zapadniecia w pamięć. W dodatku zbyt często muzyka staje się przesłodzona do tego stopnia, że szkliwo na zębach zaczyna niepokojąco trzeszczeć.
Był miodek teraz dzięgieć - o ile muzyka jeszcze potrafi (chwilami) się obronić to teksty są już rozbrajająco - pół biedy gdy jeszcze są na tyle absurdalne, że zachęcają do podrapania się w głowę. Znacznie częściej są tak kiczowate, że wywołują niesmak czy wręcz zażenowanie. Od razu więc widać, że płyta nie miała wielkiego potencjału by przebić się wówczas do masowej świadomości. Polska muzyka rozrywkowa z epoki miała stanowiła raczej podkład do wlewania w siebie kolejnych porcji alkoholi wysokoprocentowych.
Płyta warta co najmniej jednego przesłuchania, jednak bardziej na zasadzie ciekawostki. Sama w sobie dziś nie broni sie najlepiej. Miło ze strony Miczów, że odgrzebali tę płytę, ale wolałbym by nastepnym razem zamiast czynic obiekt kultu z longa Połomskiego zmontowali projekt "Starzy Singers grają Ombreolę z Warszawską orkiestrą symfoniczna". Mam wrażenie, że wśród wspólczesnej hipsterki znajomość oryginału jest porównywalna.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Panny mego dziadka"
2. Najgorszy moment: oczywiście, a tak w kategorii open to "Odjechałas tak daleko.
3. Analogia z innymi element kultury: Wczesny Laskowik
4. Skojarzenia muzyczne: Pustka w głowie
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zarzucanie działki insuliny. Albo nie - pójdziemy do mnie posłuchac płyt? Mam Wodeckiego!
6. Ciekawostka: Pszczółki jednak nie uniknę - sam Zbig nie był chętny do nagrania swej wersji przesławnej piosenki, ale sprzedał się za... schabowego. Ok, to rozumiem - jeść się chce.
7. Na dokładkę okładka: Takie to czasy były.

60. pilot kameleon Wodecki: Zbigniew Wodecki, Zbigniew Wodecki


*

Dobra, nie byłoby tej recenzji, gdyby nie Rojas i występ Wódeckiego z Miczami na tegorocznym Offie. To pewnik. Najbardziej zabawny dla mnie jest jednak szum, jaki się wokół tej płyty wytworzył. Jakie świetne, jakie zajebiste, tyle lat skryte przed uszami melomanów! Biały kruk czarnego krążka. Nie, to jest naprawdę wspaniałe, potężne i prze kozackie. I ok... Choć muszę stwierdzić, że to chyba pierwszy tak potężny zwrot młodzieży w ostatnich czasach w kierunku wstydliwej polskiej rozrywki lat 70. Wyobraźmy sobie taką sytuację: wbijasz trzy lata temu z winylem Zbycha na imprezę do kumpli melomanów. Większość patrzy na ciebie z niedowierzaniem, no jaja sobie chłop robi... Może, niewykluczone. Oglądają winyl, narzekają na kiepską jakość polskich tłoczeń i wrzucają longa na gramofon. Rusza płyta. Jest konsterna. Opole zmiksowane z Sopotem oraz Gierkiem. Przeciętna produkcja. Na dodatek winyl nieco smaży na początku strony B. Gościu, który przyniósł album jest przeszywany spojrzeniami. Zwała? Nie no, pewnie podjarał sobie i wyciągnął album z piwnicy swoich starych... Słyszysz te teksty? Słyszysz ten lukier, co z membrany cieknie? Boże, za moment zaklei ci wysokotonową kopułkę! Matko... Noc otwiera nam sto świetlistych bram? No kurwa... A ten kawałek o Jasiu i Małgosi? Puszczam centralnie womit na dywan. Wbij dziś z longiem Andrzeja Rosiewicza na taką imprezę i obserwuj. To samo byłoby trzy lata temu z Wodeckim. Co najwyżej ciekawostka, a tu ponoć petarda.... Prasa chwali, ludzie kiwają głową z aprobatą. Hmmm... Dziś okazuje się, że płyta jest wysmakowana, fajna, że też przez lata nie mieliśmy o niej pojęcia! Naprawdę niezłe kawałki. Dobrze, że czujny Macio z Miczów wpadł na taki świetny pomysł. Tylko patrzeć, jak jesienią tandem ruszy na trasę po eleganckich lokalach, gdzie większa publiki pobierać będzie świadczenia emerytalne. A hipsterki tam nie będzie, bo bilet za stówencję, to już za srogo...
A ja się tym wszystkim brzydzę, a nie mam poczucia humoru i zmarnowałem 160 minut na cztery odsłuchy tego albumu. Dziękuję.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: jak widzę Zbycha na mieście. Wpierdziela lody w wafelku. Zawsze wciska tam kilkanaście kulek.
2. Najgorszy moment: słodki dom z piernika / w starych dziuplach magnificat.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Lato po podaniu Dejny strzela samobójczego gola na MŚ w Holandii w 1977 roku.
4. Skojarzenia muzyczne:
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: torsji.
6. Ciekawostka: Punkt pierwszy jest autentyczny. Po Krakowie Zbychu chadza bez napinki, można podejść, pogadać, fotkę sobie pstryknąć.
7. Na dokładkę okładka: Plereza na głowie wycina szacun. Jedyny element, który doceniam.


60. Basik Wodecki: Zbigniew Wodecki, "Zbigniew Wodecki"



Ocena: * * *

Zapowiadana obecność Zbigniewa Wodeckiego (zwany dalej Zwodem) na OFF festiwalu wprawiła mnie w konsternację. Że, niby ten obiekt westchnień emerytek i słuchaczek radia złote prze-choje, czy ulubieniec jubilatów z „Koncertu Życzeń” ("z okazji złotych godów…") występuje na alternatywnym (termin umowny) festiwalu? Co będzie dalej? Rynkowski, Krawczyk, czy też inne mroczne widma z lat mojego dzieciństwa. Nazwa Mitch&Mitch obok Wodeckiego dawała mimo to nadzieję na to, że zobaczymy coś nieszablonowego i szalonego, że oto np. zobaczymy sztukę nawiązującą do kolaboracji Zappy, MOI i Beefhearta. Mitch&Mitch jednak przenicowali tą swoją przewrotność i za najambitniejszy punkt postawili sobie odtworzenie debiutanckiego materiału Zwoda w skali 1:1. Sądząc po reakcji offowiczów (czyt. dzieci z brodami) sukces został osiągnięty. Niniejszemu recenzentowi nie dogodzono, ale w głowie pojawiło się kilka myśli, które niezwłocznie należało zweryfikować z materiałem studyjnym. 
Debiut solowy Zwoda potrafi zauroczyć od pierwszego wejrzenia, to fakt. Jakie to piękne! Te smyczki, dęciaki, pulsujące rytmy, atłasowe głosy. Plaża, dziewczyny, miłość, lody, słońce. To się musi podobać i ja w sumie też złapałem się trochę na to. Jak na muzykę pop jest to rzecz zrobiona z klasą i elegancją. Właściwie z niedużą zawartością obciachu. Jest gładko, denerwująco wręcz grzecznie (plaża ale bez golasów). Jest ciepły soul, jest natrętnie namiętna nuta francuskiej piosenki. Głos Zwoda, trochę kwadratowy i szorstki ale warsztatowo na najwyższym poziomie. Im więcej słucham, tym większe jednak wrażenie, że zostałem trochę oszukany i zmanipulowany. Że ktoś dał mi stos cukierków a ja zapomniałem się jak dzieciak. Smakuje jak cholera, chce więcej, jeszcze więcej ale w domyśle czeka mnie bolesna wizyta u dentysty. To nie jest złe w małych dawkach, w dużych jednak nieproporcjonalnie zabójcze (Wpychanie staruszków pod rozpędzone samochody powinno zrewanżować przedawkowanie). 
Warto poznać lecz traktować koniecznie z umiarem. Urokliwe i bez pajęczyny. Bez patyny również. W kontekście współczesnej muzyki pop, wydrążonej z jakiejkolwiek treści i zastąpionej trocinami, śpiewanej przez szmaciane lalki z patykami w dupie, debiut Wodeckiego to fachowa i ambitna propozycja.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Zbigniew przestał mi się kojarzyć z absolutnym zgredem. Teraz jest tak z 70% zgreda – i tak postęp 
2. Najgorszy moment: Te teksty… no cóż, patrząc przez palce i wmawiając sobie, że to przecież muzyka popularna to nie jest aż TAK źle. Głos Zwoda nie należy również do moich ulubionych. No i ten lukier i słodka polewa potrafi przewrócić w bebechach. Lubię czekoladę ale gorzką (min. sześcdziesiątka). 
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuły mówią same za siebie: „Kochałem panią kilka chwil” – problemy na tle erotycznym, „Odjechałaś za daleko” – trudny temat narkomanii, „Panny mego dziadka” – historia bogatego dziadka-zboczeńca. 
4. Skojarzenia muzyczne: Taki Serge Gainsbourg. Z drugiej strony blisko tu do muzaka typu supermarketowego lub „elevator music”. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kompulsywno - maniakalnego wpierdalania krówek. 
6. Ciekawostka: Ponoć raz zrobił sobie pasemka. 
7. Na dokładkę okładka: Prawie jak „Bryter Layter” Nicka Drake’a. PRAWIE. No i te ray-bany miazgatory!

60. Pippin Wodecki: Zbigniew Wodecki, Zbigniew Wodecki


Ocena: * * * 1/4

Przed kilkoma laty niejeden polski portal, zajmujący się muzyką tak zwaną alternatywną, brał udział w jakiejś zagadkowej krucjacie, mającej na celu wyniesienie na wyżyny, rehabilitację czy jak tam chcecie sobie to nazwać – zespołu Papa Dance. W tym roku bohaterem podobnej akcji wydaje się być Zbigniew Wodecki. Tu i ówdzie możemy zatem przeczytać o „odnalezionym po latach, zapomnianym diamencie polskiego popu” i tym podobne. Swoje trzy grosze wrzucił do świnki sam Artur Rojek, zapraszając Pana Zbysia na Off Festival, gdzie ten wykonał w całości swą debiutancką płytę.
Wodecki ma jeden niezaprzeczalny atut – głos. Rechoczcie sobie do woli, ale określenie „aksamitny” pasuje mi tutaj doskonale. Głos mistrza ma niesamowicie przyjemne, szlachetne brzmienie, a jego nieco gawędziarski posmak doskonale predestynuje artystę do śpiewania piosenek prostych, które wpadną w ucho każdemu. Otwierający płytę „Rzuć to wszystko co złe” uwodzi marzycielskim klimatem od pierwszych sekund. Dalej niestety nie jest tak różowo, za co winić należy stylistykę, obraną przez Pana Zbysia. Bo to nie jest zwykły pop – to jest pop estradowy, opolsko – sopocki. Stąd niestety niemal operowa maniera w „Pieśni ciszy”, stąd dyskusyjnej urody chórki w „Wieczór już”, stąd aranżacje dętych i smyczków w „Kochałem panią kilka chwil”. Jasnych punktów na płycie jednakowoż nie braknie – żwawy „Posłuchaj mnie spokojnie” to, obok utworu otwierającego, faktycznie „diament polskiego popu”, o którym pisali koledzy po fachu. Uroczą melodię przyniesie „Dziewczyna z konwaliami”, południowoamerykańskimi rytmami ujmą „Panny mego dziadka” (w ogóle momentami ciężko się oprzeć wrażeniu, że wcale zdolna ekipa muzyków chciałaby sobie poszaleć, poimprowizować, popróbować różnych stylów, pobawić się instrumentami – ale obrana konwencja całości szybko przywołuje ich do porządku), a i specyficzny śpiew w „Partyjce” może się spodobać. Ale z drugiej strony dobre wrażenie popsuć może przesadnie ckliwo zaśpiewana „Ballada o Jasiu i Małgosi”, a popisy skrzypiec w „Wieczór już” wpadają, z przeproszeniem, w rzępolenie.
Mimo wszystko zdecydowanie warto po latach wsłuchać się na nowo, z innym nastawieniem, w gościa, który w dzieciństwie był dla Ciebie tym starym kolesiem od „Pszczółki Mai” czy wiekopomnej pieśni „Chałupy welcome to” (notabene ten numer ma, poza refrenem, kapitalny tekst, chylę czoła). Rozmiłowanym w polskiej muzyce archeologom te czterdzieści minut z Panem Zbysiem i jego orkiestrą zdecydowanie polecam, chociaż sam jaśniejsze diamenty odnajduję na przykład w starych nagraniach Krystyny Prońko.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Piosenki numer 1 i 8.
2. Najgorszy moment: Piosenka numer 3.
3. Analogia z innymi element kultury: Bracia Grimm, hehe.
4. Skojarzenia muzyczne: Jaśniejsza strona Opola.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Dancing w klubie „Kaprys”, lato 1976.
6. Ciekawostka: Pan Zbyś w czasach wydania tej płyty powodował swoim fiatem 126p sporo stłuczek. Podobno aż trzy razy zderzył się z krakowskimi tramwajami, aż cech motorniczych nawzajem się ostrzegał.
7. Na dokładkę okładka: Czyż polskie lata siedemdziesiąte nie były przeurocze?