sobota, 30 czerwca 2012

29. Azbest: Miles Davis "On the Corner"

Miles Davis - On the Corner
 * * * * *

Właśnie mija 40 rocznica nagrania przez Davisa „On the Corner” - albumu wyjątkowego, a a przez długi czas niedocenionego.
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych Davis miał już na karku czwarty krzyżyk i ćwierć wieku kariery za sobą. Wyjątkowo udanej kariery, trzeba dodać. W tym czasie co najmniej dwa razy udało mu się zmienić oblicze jazzu. W tej sytuacji mógł pozwolić sobie na to by wygodne osiąść na laurach i odcinać kupony od swej legendy zabijając czas narzekaniem, że za jego czasów to była muzyka. Ale gdyby takie zachowanie leżało w jego naturze nie stałby się legendą. Zamiast biadolić, że rock to dno postanowił wycisnąć z niego co się da by wzbogacić swoją muzykę.
W kilka lat później wciąż kroczył ścieżką poszukiwania nowej muzyki. Chciał by była współczesna w każdym aspekcie. Przy okazji „On the Corner” zdążył już zaabsorbować kolejne inspiracje – funk i współczesną muzyka poważna spod znaku Stockhausena. Wówczas związek muzyki Davisa z jazzem był już czysto platoniczny. Tym albumem rządzi groove potężny i niepowstrzymany jak dywizja pancerna SS.
Na „On the Corner” dominuje monumentalny, niesamowicie transowy rytm, ale w żadnym razie nie jest to prosta muzyka. Co prawda partia basu jest skrajnie spartańska – jeden riff może powtarzać się nawet przez dwadzieścia minut. W porównaniu z tym sposób wykorzystania instrumentów perkusyjnych to już awangarda – perkusista używający nieomal wyłącznie blach, ale uzupełniają to tabla, konga i przeszkadzajki. O dziwo te dźwięki przegryzają się razem i tworzą zdumiewająco zgodna całość. Po zloopowaniu tego powstaje monolityczny groove - przy tej płycie trudno pozostać bez ruchu. Przy okazji wyszedł z tego niezły żart – rytm kojarzy się z czymś prostym, pierwotnym wręcz, ale w wykonaniu hordy Davisa jest synkretyczny i synergiczny.
Książę ciemności zgromadził na potrzeby tej płyty kilkunastoosobowy zastęp muzyków w którym nie brakowało poważnych nazwisk. Mimo tego można zapomnieć o instrumentalnych popisach czy rozbudowanych solówkach. Oprócz dominującej sekcji rola pozostałych elementów jest mocno ograniczoną. Partie pozostałych muzyków zazwyczaj są oszczędne, a rolą poszczególnych instrumentów jest przyczynić się do stworzenia zbitej i masywnej całości. Doskonale oddaje to charakter współczesnego życia z jego złożonością i zawrotnym tempem. Funk, rock, jazz, awangarda, muzyka indyjska i afrykańska podgrzane w wielkomiejskim tyglu kulturowym połączyły się w całość tworząc przy tym zupełnie nową jakość. Obecnie łatwiej to docenić widząc wpływ jaki ta płyta wywarła na hip-hop czy chociażby drum and bass. Eksperymenty z rytmem miały wpływ również na m.in. post-punk. Co więcej po czterdziestu latach od nagrania „On the Corner” wciąż brzmi aktualnie.
Mimo całej swej przełomowości (a może raczej z jej powodu) w chwili wydania płyta okazała się katastrofą. Krytycy zgodnie ją skopali, a sprzedaż była fatalna. Ponoć była najgorzej sprzedającą się płytą Davisa. Taki stan utrzymywał się dość długo - jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych nie doczekała się rehabilitacji. Ale przy okazji kompaktowego wznowienie na początku lat dziewięćdziesiątych zauważono wpływ jaki miała na współczesną muzykę. Na wydanie boksu "The Complete On the Corner Sessions" w kolejnym tysiącleciu wyczekiwano już z niecierpliwością. Album doczekał się w końcu statusu niedocenionego, ale jednak klasyka.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Groove!
2. Najgorszy moment: Dojmująca cisza po zakończeniu płyty
3. Analogia z innymi element kultury: black power w pełnej krasie
4. Skojarzenia muzyczne: hardcore funk
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: lekki katarek, jeśli wiecie o czym mówię
6. Ciekawostka: Na kształt płyty miał wpływ angielski muzyk i producent Paul Buckmaster. Zasłynął produkowaniem płyt... Eltona Johna. A po latach skomponował muzykę do „12 małp”. Dziwny jest ten świat.
7. Na dokładkę okładka: Ilustrację stworzył Corky McCoy. W chwili wydania była bardzo na czasie, teraz jest jedynym archaicznym elementem konceptu.

29. pilot kameleon: Miles Davis, On The Corner


Ocena ****1/2

Galaktyki Milesa Davisa wypełniają pół kosmosu jazzowego. Drugie pół należy do Johna Coltrane’a. Reszta zagarnia to co zostało. To podział skrajny, ale konieczny.
„On The Corner” leży przy równiku. To gorąca i bardzo wilgotna płyta, która jest jednocześnie połączeniem miasta i dżungli. Zarówno wielkomiejskiej, jak i tej naturalnej, gęstej formacji roślinnej. Pachnie tam zarówno rozgrzanym asfaltem, jak i żyzną glebą oraz rozbuchaną roślinnością. Album nie leży na zbyt uczęszczanym szlaku, więc właściwie dla wielu amatorów muzyki nie istnieje. Troszkę szkoda, bo jego zawartość jest doprawdy ekscytująca.
W życiu jak to w życiu, po fazie fusion przychodzi czas na kolejny ruch. Odlot został, ale muzyka uległa znacznej metamorfozie. Zmiana filozofii muzycznej lidera miała zasadniczy wpływ na zawartość „On The Corner”. Improwizacja odeszła na dalszy plan. To co najbardziej przykuwa uwagę słuchacza to nieprawdopodobny groove tego materiału. Tak, to funk, pierwotność, dzicz. Dzięki zastosowaniu loopów rytmiczny walec kręci się monotonnie przez całą długość płyty. Jego natręctwo jest tak silne, że śmiało można go wskazać jako głównego bohatera tej płyty. Wciąga on słuchacza niczym czarna dziura światło. Za stężenie rytmiki odpowiada ogromna ilość instrumentów perkusyjnych, klasyczna perkusja oraz bas. Może wydawać się dziwne, że na płycie Milesa trąbka jest nieco peryferyjnym instrumentem. Słychać ją oczywiście bardzo wyraźnie, ale pełni ona raczej rolę służebną wobec wspomnianej wyżej dominanty. Podobnie jest z innymi instrumentami. Wszyscy muzycy skupiają się na jednym: zagęścić jak najbardziej istniejącą już zawiesinę. Dźwięki z tego krążka dalekie są od „klasycznego” jazzu. Z tej płyty bardzo blisko jest do funku i rocka. Z jazzu została otwarta głowa, z funku przemycono rytm i pierwotność, a z rocka jego ówczesną świeżość. Powstało kombo, które targa wnętrznościami.
Omawiany album raczej nie jest materiałem, od którego należałoby rozpocząć przygodę z Milesem. Po delikatnym „Kind Of Blue” i pastelowym „In A Silent Way” warto dla odmiany wrzucić zwierzęce „On The Corner”. Jazz to nie tylko jazz.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Płyta brzmi właściwie jak jeden bardzo długi utwór. Wskazać choćby jeden moment, to jakby zanegować całość.
2. Najgorszy moment: Miles Davis w latach osiemdziesiątych, ale to trochę inna historia.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Dziwki, koks, szemrane interesy, mroczne kluby pełne afroamerykanów, kabriolety, czarnoskóry trębacz w białym płaszczu. Wyczuwalna jest w tej muzyce krawędź, za którą rozpoczyna się bezprawie.
4. Skojarzenia muzyczne: tagi: Miles Davis, groove w muzyce, funk, fusion.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: tego o czym pisałem w punkcie trzecim.
6. Ciekawostka. Po latach na rynku pojawił się sześciopłytowy „On The Corner – Complete Sessions”. Nigdy nie słyszałem tego materiału, ale obawiam się, że po zapoznaniu się z nim zacząłbym kraść.
7. Na dokładkę okładka. Czy ktoś z Ku Klux Klanu mógłby bezkarnie pojawić się w takim miejscu? Mógłby, ale po co miałby to robić?

29. Pippin: Miles Davis, On the Corner

Ocena:  * * * 1/2

Dawno temu redaktor Azbest odgrażał się, że przyjdzie jeszcze dzień, kiedy każe nam pisać o jazzie. Jeśli myślicie, że w związku z dzisiejszą recenzją płyty Samego Milesa Davisa dzień ów nadszedł – mylicie się.
Chociaż w sumie diabli wiedzą, czym ten jazz naprawdę jest, jak go zdefiniować i ile ma oblicz. Diabli też wiedzą, jak nazwać muzykę przedstawioną na „On the Corner”. Jedno jest pewne – nie znajdziemy tu wiekopomnych trąbkowych melodii i ducha „Kind of Blue”, nie znajdziemy tu też spokoju i piękna „In a silent Way”. A co znajdziemy? Głównie rytm. Znaczy się bas i instrumenty perkusyjne – bębny, konga, kastaniety, marakasy i co tam sobie jeszcze chcecie. A gdzie w tym wszystkim Miles? Gdzieś tam jest, spaja całość koncepcyjnie, ale też nie żałuje swej trąbki, z tym, że jest ona schowana i dyskretna. Takoż za ścianą rytmu kryją się saksofony różnorakie, klarnety, gitary, pianina elektryczne bądź nie (a na nich też nie byle kto – Herbie Hancock i Chick Corea), a nawet sitar. Ale słychać je, i to konkretnie, dopiero wtedy, gdy spróbujemy zanurzyć się w dźwiękach, odkryć drugie tło.
Bo z przodu mamy uporczywy loop – niezależnie od tego, czy słowo to istniało w 1972. Tłusty bas Michaela Hendersona i całą armia perkusistów przybywa zaś z rejonów, gdzie spotkali się James Brown, Fela Kuti, Geroge Clinton i Sly Stone. Funk, drodzy słuchacze, i to taki wręcz korzenny, pierwotny, rodzący prawdziwy trans i hipnozę. Ciężko pisać o instrumentach solowych (najwięcej słychać je chyba w „One & one”), skoro ma się wrażenie, iż pełnią one wyłącznie rolę ornamentów, uzupełnień, na pewno zaś rolę niemelodyczną. Rytm jest wszystkim, rytm jest wszędzie i nie uciekniesz przed nim.
Fani funku będą wniebowzięci. Fani jazzu mogą być skonfundowani. A ja jestem prosty chłopak i jak nie ma melodii, to się gubię. Tak też zagubiłem się w tym gęstym rytmie, gdzie ciężko odróżnić utwory, a koniec płyty jest swoistym wytchnieniem. Niemniej przez chwilę naprawdę byłem Murzynem, a wędrówka przez ów dziki busz na pewno nieprędko zniknie z pamięci.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nie dzielę tej płyty na momenty. Jest jedną całością.
2. Najgorszy moment: Nie dzielę tej płyty na momenty. Jest jedną całością.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W tekstach nie znajdziemy. A klimat całości głęboko murzyński. Gdyby wszyscy Murzyni tak grali, na pewno bym się ich muzyki aż tak nie wystrzegał. Co ten rap z nimi porobił...
4. Skojarzenia muzyczne: Cztery nazwiska podane w tekście właściwym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Transowe tańce do rana przy ognisku w upalną noc.
6. Ciekawostka: Na tej płycie perkusistą nie jest już poprzedni bębniarz zespołu Milesa, kolega Ndugu. Wyleciał, bo zbyt długo zwlekał z naprawieniem uszkodzonego bębna.
7. Na dokładkę okładka: Bardziej funk miejski niż dzikoafrykański. Wesoła czarna imprezka, choć pan na pierwszym planie ma jakiś problem.

29. Basik: Miles Davis, "On the Corner"

Miles Davis - On the Corner
 
Ocena: * * * * 1/2

Zabawa na naszym blogu jest o tyle fajna, że mogę dokładnie obwąchać sporo ciekawych tytułów po które, sięgnąłbym pewnie za miliony lat albo wcale. Dodatkowo reżim czasowy działa całkiem motywująco na głęboką penetrację zakamarków srebrnego (a ostatnio czarnego) krążka. Azbest napisał podrzucając ten tytuł, ze „mimo wszystko to nie jest do końca płyta jazzowa”. Zaczęło się bardzo tajemniczo! No to zgłębiamy. 
„On the Corner” to cios w ryj. Takiego ciężaru i brutala się nie spodziewałem. Gdzie ta liryczność, gdzie ten mistycyzm z „Bitches Brew”? Nawet „Live – evil” nie był tak hałaśliwy. Płyta właściwie rozpoczyna się „od środka”. Żadnych introdukcji, od razu wpadamy na głęboką wodę w rytmiczne wiry. Słowo kluczowe – „groove” i „loop”. Mnogość instrumentów perkusyjnych, tabla, klaskanie, dzwoneczki itp. tworzą wprost fantastyczne rytmy o nieskończenie głębokiej fakturze. Do tego krótkie zapętlone frazy gitary basowej definiują „Ultra-groove”. Groove nad groove’m. Groove OSTATECZNY. 
Davis już na poprzednich albumach rezygnował z grania konkretnych melodii, czy tematów, natomiast tutaj poszedł jeszcze jeden krok dalej. Zniknęła właściwie improwizacja a jeśli się pojawia (np. solo gitarowe w Helen Butte/Mr. Freedom X) to jest równie postrzępiona i pourywana jak te skrawki melodii dryfujące nad zapętlonymi rytmami. Na „On the Corner” nie gra Miles, Hancock czy inny McLaughlin. Indywidualności zostały zjedzone przez Zespół – odrębny organiczny konstrukt. 
Wszystko wyżej wymienione składa się na absolutnie osobliwe, niepowtarzalne brzmienie tego albumu. W skali makro muzyka stoi tutaj w miejscu lub obraca się z wolna niczym kula ziemska. Pod lupą z każdego dźwięku wibruje życie, emituje energię i pochłania do nieskończoności. To nie jest jazz. To jest jazz. Fraktalny Funk. Czy to ważne? 

Kwestionariusz. 
1. Najlepszy moment: Black Satin,  szesnastkowa figura hi-hatu w „One And One” właściwie przewijająca się przez całą resztę albumu.  
2. Najgorszy moment: wysoka cena Complete On the Corner Sessions. A chciałoby się ! 
3. Analogia z innymi elementami kultury: dwa słowa: New, York.
4. Skojarzenia muzyczne: funk, drum and bass. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kraków jak Manhattan. Czerwiec, droga do pracy przez zatłoczone aleje, żar płynący z nieba. 
6. Ciekawostka: saksofonista Dave Liebman nagrawał na żywca solo w utworze tytułowym słysząc jedynie partię bębnów. Cała reszta instrumentalistów była wpięta w linię a on nie dostał odsłuchu. Szacun !  
7. Na dokładkę okładka: Hej! Niezła imprezka ! Smutny pan z wąsami nie ma kasy, laska z Bitches Brew nie pójdzie z takim frajerem! Z tyłu okładki zamiast „ON” pojawia się „OFF”. Koniec imprezy? E tam! Zawsze można wcisnąć „play”!

sobota, 16 czerwca 2012

28. Pippin: Live, Throwing Copper


Ocena: * * * * 1/4

Mitologizacja czasów własnej młodości jest zjawiskiem częstym i całkowicie zrozumiałym. Bo to, wiecie, cały świat należał do nas, dziewczyny były piękne, a trawa zielona. A jakie piosenki się wtedy grało! Właśnie, moje uwielbienie dla mainstreamowego rocka pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych ma pewnie nielichy związek z dorastaniem w owej magicznej epoce. Gdy miałem te naście lat zespół Live nie był jakimś moim wielkim muzycznym bohaterem, niemniej płyta „Throwing Copper” zdecydowanie cieszyła uszy. Zdawać by się mogło – doskonały materiał do przeanalizowania na chłodno po latach, gdy czas młodzieńczych emocji dawno minął.
I co? – pytacie. I nic z tego, dalej jest to świetna płyta, z kilkoma iście uzależniającymi piosenkami. Może otwierający album, dość tajemniczy i oniryczny „The Dam at Otter Creek” nie daje jeszcze o tym pojęcia, ale już następujące po nim singlowe hity „Selling the Drama” i „I alone” to nie tylko piękne świadectwo czasów, ale nadal świetne utwory. Melodyjne, pomysłowe, ostrzejsze niż radiowy poprock, którym nie zainteresuje się zbuntowany rockowy słuchacz (ale nie zapominajmy, co w owym czasie było hitem masowych publicznych rozgłośni radiowych i telewizyjnych – choćby Soundgarden, proszę Państwa, to były czasy). Nazywano zespół Live jakimś odpryskiem nurtu grunge – cóż, podobieństw do Pearl Jam się nie wyprą, ale bardziej słychać tu styl zwany przez Amerykanów college rockiem, z R.E.M. na czele, trochę też pobrzmiewają echa o rok starszego debiutu młodszych kolegów z Counting Crows, innej ówczesnej udanej amerykańskiej załogi. Właściwie nie ma tu słabego utworu, a Kowalczyk i spółka czujnie operują dynamiką – od wściekłego „Stage” i wykrzyczanego refrenu „Waitress” (tu nawet przeklinają, a fe!) przez utrzymany w średnim tempie „Top” aż po piękne melodie w balladach „Lightning crashes” i „Pillar of Davidson”. W tej ostatniej zresztą refren wyraźnie się rozkręca, a przeciągane sylaby, gdy Kowalczyk śpiewa „shepheeeerd won’t leave me alone” potrafią ścisnąć za gardło. Nie zabraknie i gitarowych popisów, jak w „Stage”, „T.B.D.” czy nieco rozkojarzonym „White, Discussion”.
Może i zespół Live był tylko udanym produktem, który trafił w swój czas, na chwilę zawojował listy przebojów i zestawienia bestsellerów płytowych. Ale wiecie, byliśmy młodzi, dziewczyny były piękne...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „No, Sir” w „Top”? Refren „Pillar of Davidson”? Nie, niech będzie „heeeejijeeeej”, ultramelodyjny zaśpiew w refrenie „Selling the Drama”.
2. Najgorszy moment: Najgorsze jest to, że niedługo minie już dwadzieścia lat odkąd na okrągło słuchałem tej płyty.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Iris – wiadomo. Grecka bogini tęczy.
4. Skojarzenia muzyczne: R.E.M. i terytoria pokrewne.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Lato 1994. Brazylia wygrała Mundial, jagody pod szczytem Wielkiej Kopy obrodziły, a w Trutnovie kupiliśmy z Tatą rower.
6. Ciekawostka: Otter Creek dało również nazwę lokalnemu browarowi, producentowi na ten przykład piw: Middleberry Ale (2005-2006), A Winter's Ale czy Mud Bock.
7. Na dokładkę okładka: „Sisters of Mercy”, obraz Petera Howsona. Grupka osób o krok nad przepaścią. Płyta jednak aż tak desperacka nie jest.

28. Basik: Live, "Throwing Copper"

Live - Throwing Copper


Ocena: * * * 1/3

Mówienie o nich jak o post-grunge’owcach nie uważam za stuprocentowo trafne. Osobiście nawet odbieram to lekko obraźliwie mając w głowie obraz mięczaków z Puddle of Muld, czy tego meczybułę Rossdale’a z Bush. W ogóle ten band kojarzy mi się z niezbyt fajnymi szufladkami typu „collage rock”. Mimo tych uprzedzeń darzę ich wielką sympatia a płytę „Throwing Copper” ostro zdzierałem na taśmie wiele lat temu.
Miło słucha się tego po latach. A już bardzo miło posłuchać mainstreamowej muzyki, która mimo wszystko nie jest emocjonalną wydmuszką tak jak współczesne produkcje tego typu. „Throwing Copper” to dowód na to, że były czasy gdzie piosenki pop pisali ludzie z mięsa a nie kasy fiskalne podpięte do algorytmów sieci neuronowych decydujących o parametrach utworu. Mamy tu wszystkie główno-nurtowe ingrediencje, jak gwałtowne zmiany dynamiki („All Over You”), wzruszające melodie („Lightning Crashes”) czy trochę pazura („Stage”). Jest nawet gwizdana melodia przewodnia („Waitress”) i programowo melodramatyczne teksty.  Mógł bardzo łatwo wyjść z tego banał i kicz, ale tak się nie stało. I nie wierzę, że jest to sprawa wyłącznie indywidualnego gustu muzycznego patrząc na gigantyczną sprzedaż płyty w samych USA (To właśnie dzięki „Throwing Copper” Live wskoczył do mainstreamu, będąc cały czas jedną stopą poza nurtem).
Po latach zauważam, że dobroć tej płyty płynie – oprócz zajebiście przebojowych piosenek – z tego, że zespołowi udało się uniknąć wrażenia muzycznej wtórności pomimo tego, że wszystkie elementy piosenek są zupełnie nie odkrywcze. Od tego grunge’u tez bym się raz na zawsze odczepił, nawet jeśli gdzieś tam perłowy dżem zapachnie (najbardziej w „White, Discussion”). Inspiracje Kowalczyka są szersze i zdecydowanie bardziej czuć zacnego ducha rockowej alternatywy przełomu lat 80/90 jak np. R.E.M..
Trochę obawiam się, że płyta po latach w szerszym odbiorze mogła się mocno postarzeć i może brzmieć jak coś z innej epoki, ale to już wina współczesnego napompowanego pop/rocka.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Lightning Crashes”, ukryty utwór „Horses”
2. Najgorszy moment: Zespół nigdy nie zdołał przeskoczyć wysokiej poprzeczki wywindowanej przez „Throwing Copper”.
3. Analogia z innymi element kultury: bohaterem T.B.D (Tibetan Book of The Dead) jest A.L. Huxley, pisarz o kontrowersyjnym życiorysie, autor „Brave New Word”
4. Skojarzenia muzyczne: z cyklu dziwne - „Pillar of Davidson” kojarzy mi się z „Szałem niebieskich ciał” Maanamu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: masz 15 lat, słuchasz sobie z dziewczyną i jest ci dobrze, czyli zupełnie inaczej niż teraz
6. Ciekawostka: Zgubiłem tą płytę ale ją znalazłem. Kurwa, ależ to ciekawe!
7. Na dokładkę okładka: Wspaniały obraz. Człowiek, wiara, pokuszenie.

28. pilot kameleon: Live, Throwing Copper


**1/2

Edek Kowalczyk wraz z zespołem Live przerył nieboskłon raz, ale za to dość skutecznie. Osiem milionów egzemplarzy szkolniackiej muzyki wtargnęło pod wiele strzech. Kilka sztuk dotarło nawet do naszego kraju. Fanowania wielkiego nie było, ale ci którzy usłyszeli „Throwing Copper” w epoce do teraz wypowiadają się o tej płycie z szacunkiem. Wiadomo, młodość ma swoje prawa. Ja niestety nie należę do grona szczęściarzy, którym dane było przeżywać rozterki sercowe przy tej muzyce. Z tego powodu wielkich rozkoszy i maratonu wspomnień podczas odsłuchu nie było. Właściwie to mało co było.
Licealny rock proponowany przez Live próbuje podrapać czytelnika. Bardzo ciężko to zrobić, kiedy paznokieć obcięty i na dodatek wyszlifowany. Brudu czy zadziora nie ma. Trójka na maturze z języka polskiego to nie tragedia, a to że dziewczyna odeszła ze sportowcem z AWFu też można przeżyć. A co gdyby dostawiał się do ciebie szatniarz Waldek? Albo pies? Jeden z utworów nosi tajemniczy tytuł „T.B.D.”, co w naszym języku poetycko klasyk przetłumaczył jako „Tobie będzie dobrze”. Można i tak. Kowalczyk i jego Live wydaje się znajdować w momencie przejściowym. Już nie młodziak, ale jeszcze nie dorosły. Zarost miękki, ale dobrze, że jest. Ekstrakt z R.E.M., popowe ciągoty, melancholijne nawalanie w przyciszonego Fendera robi jednak… smutne wrażenie. Miałki produkt, letnie uczucie, trochę ci nie wierzę. Oczywiście wszystko to mierzone miarą połowy lat 90. ubiegłego wieku, kiedy świat wyglądał zupełnie inaczej. Mimo wszystko na "Throwing Copper" się nie łapię, ale mam pełną świadomość dlaczego tak jest. Wyrzuć swoje życie z muzyki, a muzykę ze swojego życia. Potrafisz? Ta płyta nie jest jednak taka straszna jak napisałem. Niestety nie mam odpowiednich predyspozycji. A miało być o muzyce. Czyż nie jest? Dead or aLive? Dead.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Po wykrzyczanych w szale słowach „motherfucker” w utworze „Stage” wpada całkiem niezłe solo gitarowe, a ending w „White, Discussion” też całkiem niezły.
2. Najgorszy moment: W dniu, w którym powstała recenzja najpierw słuchałem Jeffa Buckleya „Sketches For My Sweetheart Drunk”, a potem Pink Freud „Horse & Power”. Live nie wychodzi z grupy.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Ameryka też się sypie, to osobny rozdział.
4. Skojarzenia muzyczne: R.E.M., Alanis Morissette.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: klasa IIb i IIId.
6. Ciekawostka. Kiedyś chciałem kupić ten album. Niewygórowana cena hipnotyzowała. Anioł jednak nie pozwolił wrzucić płyty do koszyka.
7. Na dokładkę okładka. Świetna! Groteskowe postaci nad krańcem ich rzeczywistości.

28. Azbest: Live "Throwing Copper"

 Live - Throwing Copper
 * * *

Interesujące - dotychczas nie miałem nawet pojęcia o istnieniu takiego zespołu, a okazuje się, że w swoim czasie sporo znaczyli. Tylko tej płyty sprzedali jakieś 8.000.000 egzemplarzy - imponująca liczba zer. A trzeba pamiętać, że połowa lat dziewięćdziesiątych była czasem ostrej konkurencji w tym segmencie rynku. Wówczas przypadało apogeum grunge, podsycone zgonem Kurdta. Ale nawet wtedy tuzy grunge sprzedawały swoje płyty w nakładach wynoszących zazwyczaj od 3 do 5 milionów egzemplarzy. Biorąc to pod uwagę trzeba jeszcze bardziej docenić osiągniecie Live.
Już pierwsze zetknięcie z tym album uświadamia, że odniesiony sukces nie był przypadkiem i co było jego źródłem. „Throwing Copper” wypełnia gładki rock mający pewne punkty wspólne z grunge. Szerokie zastosowanie sprawdzonego patentu „melodyjna zwrotka i wywrzeszczany refren” też nie mogło zaszkodzić potencjałowi płyty. Jednak w odróżnieniu od zespołów ze Seattle, muzyka Live pozbawiona była szorstkich naleciałości stanowiących spadek po scenie niezależnej. Zamiast tego ich muzyka przesycona jest pop-rockową wrażliwością.
Live stało się tym samym prekursorem czegoś co zostało nazwane „post-grunge”. Znalezienie się w jednej szufladce z takimi nazwami jak Creed czy Nickelback jest nader wątpliwym wyróżnieniem, ale muszę mimo wszystko przyznać Kowalczykowi i spółce, że w konfrontacji ze swymi epigonami wypadają korzystniej (ale tak już bywa z epigonami).
„Throwing Copper” to przystępna i przyjemna płyta. Panowi ładnie grają i śpiewają. Kompozycje są melodyjne i umiejętnie (choć monotonnie) zaaranżowane. Niestety zbyt wyraźnie słyszalna jest „produktowość” piosenek. Jedyne na czym zbywa Live to oryginalność i charakter. Nawet nie próbują wypracować własnego brzmienia, czegoś co mogłoby odróżnić ich od reszty stada. Zadowalają się wzorowym odtwarzaniem wypracowanych przez innych rozwiązań. W dodatku nazbyt chętnie trzymają się jednej, męczącej na dłuższą metę formuły. W tym zalewie kawałków na jedno kopyto przez swój kontrast z resztą materiału wyróżnia się zalatujący country „Horse”. 
Podejrzewam, że gdybym usłyszał „Throwing Copper” młodszy o 10 czy 15 lat byłbym zachwycony. Dzisiaj nie potrafi do mnie przemówić w ten sposób.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „The Dam at Otter Creek”.
2. Najgorszy moment: "Waitress".
3. Analogia z innymi element kultury: „T.B.D” to skrót od Tibetan Book of the Dead (do przeczytania tutaj: http://mahajana.net/teksty/tybetanska_ksiega_umarlych.html)
4. Skojarzenia muzyczne: Pearl Jam z domieszką REM.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: pewnie liceum, ale nie zweryfikuje już tej hipotezy.
6. Ciekawostka: płytę produkował Jerry Harrison z Talking Heads.
7. Na dokładkę okładka: Tu nie będę się czepiał. Obraz zatytułowany jest "Sisters of Mercy", a jego autorem jest szkocki malarz Peter Howson.