środa, 18 kwietnia 2012

25. Pippin: Lustmord, Heresy











Ocena: * * * 1/2

Niezłe, niezłe, nie najgorsze – mawiał zwykle, z pewnym, choć dość zdystansowanym, uznaniem Dyrektor Cyrku do Sztukmistrza z Lublina. Takoż i ja powinienem odezwać się do Briana Williamsa, zwanego Lustmordem, po wysłuchaniu tej płyty. Zakładając, że w ogóle chciałbym – czy raczej miałbym odwagę - wejść z nim w jakiekolwiek kontakty.
Fanem ani znawcą muzyki elektronicznej nie jestem. Jest oczywiście niemało zacnych wyjątków, ale najczęściej mnie ona, używając słów Wieszcza, śmieszy lub tumani. Tutaj jednak dochodzi ta trzecia, rzadsza, czynność – ta muzyka autentycznie przestrasza.
Ale wróć! Napisałem „elektronika”? Co to za elektronika, panie? Jakieś mruczenie, pohukiwanie, mamrotanie i skrzypienie, które do wyczynów tak Kraftwerku, jak i technodidżejów ma się jak trumna do Pinokia. Niby materiał ten sam, względnie zbliżony, a cel, wykonanie i działanie diametralnie inne – wydawałoby się. Ale to wcale nie tak, na brzmienie albumu składają się również, odpowiednio podrasowane, autentyczne odgłosy dochodzące z jaskiń, kopalni czy wnętrz wulkanów. Co stawia sprawę w zupełnie innym świetle – to nie tyle wytwór cwanego muzyka, to prawie codzienne podziemne życie naszej planety.
Nie wiem, czy zasadniczym zadaniem „Heresy” było budzić niepokój i lęk. W książkach znawcy piszą, że dark ambient (zgadliście – nigdy wcześniej nie słyszałem tego terminu) programowo takie cechy właśnie ma. Jak by nie było, kolega Lustmord dokonał nie byle czego. Nie twierdzę, że człowiek po wysłuchaniu tej płyty szczęka zębami ze strachu albo szuka najbliższej gałęzi, niemniej uczucie jakiejś dziwnej niepewności (pisarz napisałby: „poczuł się nieswojo”) gwarantowane – zwłaszcza, gdy posłuchamy w środku nocy przy zgaszonych światłach albo podczas wieczornej, niewinnej przechadzki po lesie. Sztuka to tym większa, że płyta trwa ponad godzinę, a poszczególne utwory, opisane tylko numerami, niewiele różnią się między sobą. Ciężko je opisywać, bo ani tu melodii, ani zróżnicowanych brzmień. Tu przyda się głównie skupienie, zanurzenie się w tych dźwiękach i nieanalizowanie ich na chłodno. A wówczas faktycznie można nerwowo obejrzeć się przez ramię. Następnym razem będę się mocno zastanawiał, zanim wejdę do jaskini.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Przy tak jednostajnej płycie końcówka powinna już nużyć. Ale gdzie tam – nie wiedzieć dlaczego dwie ostatnie części robią na mnie największe wrażenie.
2. Najgorszy moment: Cisza po zakończeniu albumu. Chwilę zajmie, żeby wrócić do normalności.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Raczej natury. W tej muzyce drzemie jakaś pierwotna siła.
4. Skojarzenia muzyczne: Niby ilustracyjna muzyka z filmowych horrorów, ale to porównanie średnio oddaje nastrój płyty.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka” Rafała Kosika. Wprawdzie książka dla młodzieży, ale spróbujcie przy dźwięku tej płyty przeczytać rozdział, gdy bohaterowie błądzą po podziemiach.
6. Ciekawostka: Brian Williams ma też konszachty ze światem rocka – współpracował z muzykami Tool i Melvins.
7. Na dokładkę okładka: Kapitalna. Groźna i majestatyczna.

25. Basik: Lustmord, "Heresy"

Lustmord - Heresy
Ocena: * * * *

Według różnych internetowych źródeł infradźwięki mogą wywoływać u ludzi i zwierząt uczucie zaniepokojenia, strachu a nawet zaburzenia czynności psychofizycznych oraz depresję. Nie znam się, ale podejrzewam, że takie oddziaływanie jest uwarunkowane pierwotnymi instynktami skoro ten typ fal akustycznych stowarzyszony jest z takimi wesołymi incydentami jak erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi czy tornada. Ten osobliwy tembr głosu Matki Ziemi nie zwiastuje nam nic przyjaznego, kojarzy się z czymś groźnym, ale też fascynującym.
Uznawany za ojca ambientu w odmianie mrocznej Brian Williams vel Lustmord, świadomie sięgnął do wyżej opisanego zjawiska i stworzył doprawdy przerażające dzieło. Oczywiście to, czy faktycznie udało mu się wygenerować poddźwiękową masę pozostaje w sferze domysłów, ale pewne jest to, że efekt fenomenu został osiągnięty. „Wygenerować” to też nie jest dobre słowo, bo nie ma tutaj elektroniki. Głębokie pogłosy, rezonanse na naprawdę bardzo niskich częstotliwościach i cały ten warsztat został osiągnięty poprzez lokalizację nagrań w grotach, kryptach i innych podziemnych dziurskach. Efekt końcowy ciężko opisać. Ta muzyka nabrzmiewa, puchnie ślamazarnie w tempach prawie geologicznych. W tym niskim pulsującym szumie przerywanym gwałtownymi drażniącymi dźwiękami po prostu czuć, że zbliża się coś. Coś masywnego i bezkształtnego. Ta płyta przeraża jak cholera, ale nie można nazwać jej po prostu ścieżką dźwiękową do horroru. Nawet wprawne ucho nie usłyszy tutaj jakichś tradycyjnych instrumentów, dzięki którym moglibyśmy się zdystansować i zahaczyć o znaną rzeczywistość. Uczucie dziwności, odosobnienia i lęku przed czymś niezdefiniowanym to jest to, co pozostaje po tej płycie.
Dla wielu "Heresy" będzie brzmiało jak 60 minut pohukiwania z nory i mnie również nie zawsze wciąga. Wiadomo, ambient rządzi się swoimi regułami. Jednostajność utworów może męczyć, bo i klasycznego stopniowania napięcia i rozwijania utworów nie widać. To, co fascynujące w tym albumie to przede wszystkim barwy dźwięków, niespotykane w muzyce fantastyczne hałasy i rezonanse. No i ten powolny rytm kojarzący się z tym, co może dziać się pod skórą Ziemi.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: zdecydowanie końcówka, czyli części V i VI
2. Najgorszy moment: wstrętna manipulacja na umyśle słuchacza
3. Analogia z innymi element kultury: Przekaz podprogowy. Strasznie bawi mnie to, że kojarzony jest/był z jakimiś kretyńskimi zespołami metalowymi. Tutaj jest na serio.
4. Skojarzenia muzyczne: Za Siódma Górą „Muzyka jakiej świat nie widzi”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: to nie jest ścieżka dźwiękowa, nawet do koszmaru. Ona generuje koszmary.
6. Ciekawostka: Przypadkowo wpadłem na ciekawy eksperyment. Słuchałem albumu krążąc po Puszczy Niepołomickiej, o tej porze jeszcze dzikiej i dosyć ponurej. Po wydostaniu się z lasu na otwarty teren odtwarzacz przeskoczył na kolejną płytę, czyli „Music For Airports” Briana Eno. Poczułem autentyczną ulgę. Również stylistyka ambientowa, ale… anielska. „Heresy” to totalne przeciwieństwo. Zacytujmy jedyny tekst pojawiający się na płycie: „It's dark at the bottom of the infinite abyss”
7. Na dokładkę okładka: NIE-SA-MO-WI-TA. I mówi sporo o zawartości.

25. Azbest: Lustmord "Heresy"

Lustmord - Heresy
* * * *

Lustmord to pseudonim (a raczej jeden z nich) pod jakim Brian Williams wydaje swoją muzykę. Wywodzi się z kręgów industrialnych, na początku lat osiemdziesiątych był przez moment związany z SPK. Jednak najbardziej znany jest ze swoich dokonań na polu dark ambientu. Za najbardziej udaną z jego płyt uchodzi właśnie "Heresy" z 1990 roku.
Tytuł płyty jest znaczący. Podobnie jak z wszystkimi herezjami drobne różnice powodują, że całość jest dramatycznie odmienna od swojego źródła. O ile podstawowa struktura tej muzyki... Muzyki? Nie jest to właściwe w tym przypadku określenie, ale pozostańmy przy nim dla wygody. Tak czy inaczej ogólna struktura tej muzyki ma bezsprzecznie swoje korzenie w ambiencie lecz efekt końcowy ma zupełnie inny charakter.. Ambient bywa kojarzony z ze spokojnymi, wyciszonymi dźwiękami. "Heresy" natomiast to płyta, która może przyprawić o zawał. Jedno z najbardziej przerażających dzieł w historii fonografii. Dźwiękowy horror w najczystszym wydaniu.
Podstawą muzyki zawartej na „Heresy”są potwornie masywne, basowe drony. Na tej monumentalnej podstawie oparta jest "linia melodyczna" złożona z przeróżnych niepokojących dźwięków. Przeważnie niezidentyfikowanych quasi-fabrycznych odgłosów, ale słyszymy też przeszywające wycie czy też zawodzenie, kapiąca wodę, płacz dziecka, upiorny śmiech czy w końcu tajemnicze inkantacje. Dźwięków rozmywają się w mglistym pogłosie, nierzadko są przetworzone nie do poznania.
Lustmørd (bo również takiego fantazyjnego zapisu ksywki używał u zarania kariery) dobrze odrobił lekcję industrialu i swą muzykę stworzył alchemiczną metodą przetwarzania substancji już istniejących. W jego przypadku tworzywem stały się skrzętnie dokonywane nagrania terenowe z przeróżnych podziemi - kopalni, lochów, jaskiń itd. Do tego dorzucił przetworzone dźwięki aktywności sejsmicznej i można już się bać. No właśnie, bać - taki dobór materiały wyjściowego nie był dziełem przypadku. Infradźwięki mogą oddziaływać na ludzkie samopoczucie, np. wywoływać niepokój.
Okazuje się, że odgłosy matki natury przy odrobinie pracy mogą się okazać naprawdę przerażające.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: zakończenie części pierwsze - strzały, ryk potwora i płacz dziecka...
2. Najgorszy moment: tylko godzina?
3. Analogia z innymi element kultury: Muzyka mocno enigmatyczna, nawet tytuły utworów nie dają punktu zaczepienia.
4. Skojarzenia muzyczne: hm, trudno to w ogóle nazwać muzyką.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: przychodzi mi do głowy parę sytuacji, ale wolałbym nie być przy nich obecny.
6. Ciekawostka: Brian Williams aka Lustmord mocno zapuścił korzenie również w przemyśle filmowym - nagrywał dźwięki do wielu filmów. Co ciekawe jego znajomy z czasów SPK - Graeme Revell porzucił industrial i tworzy muzykę do filmów. Razem współpracowali m.in. przy pierwszej części „Kruka”.
7. Na dokładkę okładka: obraz John Martina przedstawiający koniec świata. Idealny dobór.

25. pilot kameleon: Lustmord, Heresy


Ocena: ****

Każda stylistyka ma swoje ograniczenia, które dotyczą zarówno twórcy, dzieła, jak i krytyka, który wydaje sąd na jego temat. Obejmuje to najprawdopodobniej wszystkie aspekty działalności ludzkiej, w tym także muzykę. Sprawa staje się znacznie trudniejsza, kiedy omawiana stylistyka, pomimo swej niezawisłości gatunkowej, cechuje się niezwykłą homogenicznością, a elementy składowe mają przede wszystkim wartość dźwiękową, a dopiero później (jeśli w ogóle) muzyczną. Tutaj wchodzimy na wielkie pole muzyki ambientowej, gdzie o unikalności decydują indywidualne cechy. Czyli nic nowego, ale w tym wypadku daje to możliwość autorowi na ogląd zagadnienia pod zupełnie innym kątem.
Brian Williams, skrywający się pod pseudonimem Lustmord, na swoim albumie „Heresy” autorytarnie wskazał odbiorcom konkretny klucz interpretacyjny do swojego dzieła. „Boska Komedia” Dantego, a dokładnie pierwsza jej część, zyskała na tej płycie niezwykle wymowną oprawę dźwiękową. O ile plastyczność i dynamiczność obrazowania „Piekła” książkowego jest jak najbardziej czytelna i właściwie nie podlega dyskusji, o tyle ilustrowanie infernalnych czeluści za pomocą statycznej muzyki może wydawać się mało zasadne. Obrazowanie nieskończoności za pomocą „nieskończonych” plam może niestety łatwo wymknąć się spod kontroli i doprowadzić do zwyczajnej nudy bądź niezamierzenie humorystycznego patosu. Przed tym udało się artyście uchronić dzięki inkrustacji materii muzycznej ciągłymi „wybuchami” dźwięków o prawdziwie piekielnym wyrazie. Osadzone równomiernie eksplozje wydają się kolejnymi etapami schodzenia w dół leja, choć same w sobie nie wpływają na znaczne zwiększenie dynamiki płyty. Umiejętne posługiwanie się wymienionymi elementami sprawia, że patos wchodzi tutaj w relację z niezwykle ważną w tym wypadku figurą nieskończoności oraz niewyobrażalności. Droga przebiega jednak miarowym rytmem, obrazy wzbudzają niepokój, ale nie konkretyzują się, natomiast tempo narracji przywołuje skojarzenie z powolnym wkręcaniem się wiertła w diabelską materię. Wiertło kręci się miarowo, a odbiorca podczas spotkania z „Heresy” może mieć pewność, że po zapętleniu ścieżek odsłuch będzie trwał nieskończoność. Ot, zwyczajny dowód na to, że z piekła wydostać się nie można.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: +∞
2. Najgorszy moment: -
3. Analogia z innymi elementami kultury. Jako się rzekło: „Boska Komedia” Dantego.
4. Skojarzenia muzyczne: dark ambient.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wiecznego potępienia.
6. Ciekawostka. Jakże inaczej zobrazowała dantejskie „Piekło” Armia na swojej płycie „Triodnate”.
7. Na dokładkę okładka. Ten kolor wydaje mi się zbędny.

niedziela, 1 kwietnia 2012

24. Pippin: Dodo Resurrection, Nostradamus











Ocena: * * * * *

To nie jest tak, że jedyna płyta zespołu Dodo Resurrection jest nieuchwytnym skarbem pożądanym przez masy. Przeciwnie – mało kto o niej słyszał. A szkoda.
Klasyczny bytyjski psychodeliczny rock progresywny spod znaku debiutu King Crimson swój zenit osiągnął na przełomie dekad, a od 1971 było już tylko gorzej, nie licząc dzielnej załogi spod znaku pewnego elektrostatycznego generatora. Tymczasem jeszcze rok później, nieco epigońsko, powstało prawdziwe arcydzieło, z którym nie tyle czas nie obszedł się łagodnie, ile od samego początku naznaczone było pechem. Być może straciliśmy przez to wielki zespół, a być może dodo, jak to nielot, wyżej już nigdy wznieść by się nie mógł – nie dowiemy się.
Za to muzyka tutaj jest wyborna – wręcz synteza tego, co najlepsze w magicznym okresie 1969-1971. Niepodrabialne dostojne brzmienie prawdziwego Hammonda, majestatyczna gitara, głęboki bas i nieco Morrisonowski śpiew tworzą uzależniającą mieszankę. Paradoksalnie, poza samym początkiem albumu, mniej tu patosu, który doprowadzony do przesady potrafił nieco bawić na podobnych produkcjach z epoki. A tutaj wszystko jest na swoim miejscu – i wokalne szaleństwa w „Letters of Cagliostro”, i jakby latynoskie solo gitary w „Palingenesis”, i urocza klawiszowa miniaturka „The Key of Solomon” i najprawdziwszy blues – „Rig Dodo Blues”. Teksty trochę mistyczne, trochę tajemnicze, a trochę horrorowate (tytuł i ogólna tematyka zobowiązują), przede wszystkim zaś doskonale uzupełniające nastrój całości. Genialna płyta.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Palingenes” . Utwór kompletny.
2. Najgorszy moment: Dla mnie brak, ale przeciwnicy archaicznej szlachetnej produkcji z pewnością będą narzekać na brzmienie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wystarczy spojrzeć na tytuły – przepowiednie o końcu świata i innych nieszczęściach.
4. Skojarzenia muzyczne: Jako się rzekło – King Crimson, Procol Harum, Yes nawet oraz inni progresywni bohaterowie tamtych lat.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: obchodzenia Dziadów w deszczową noc.
6. Ciekawostka: Krótko trwał kontakt prawdziwych ptaków dodo z holenderskimi kolonizatorami – niespełna sto lat.
7. Na dokładkę okładka: Wygląda jak stronice średniowiecznej księgi. Jak Nostradamus, to Nostradamus widocznie.

24. Azbest: Dodo Resurrection "Nostradamus"


* * * *

Stykając się z mało znanymi, a chwalonymi płytami przekonujemy się, że najczęściej nie można wierzyć famie (to blagier!). Zazwyczaj różnego rodzaju „zaginione” perełki okazują się mocno przereklamowane. W przypadku debiutu Dodo Resurrection zagrożenie tym większe, że spotyka się z entuzjastycznymi opiniami, a sama płyta to prawdziwy unikat. Został wydany przez zespół samodzielnie w 1972 roku w jakimś mikroskopijnym nakładzie. W dodatku większość którego przepadła, ponoć zniszczona przez samych muzyków. Jeśli nie byli z płyty zadowoleni to poniósł ich perfekcjonizm.
„Nostradamus” oferuje słuchaczowi solidna dawkę surowo brzmiącego i podniosłego rocka progresywnego z czasów nim jeszcze stał się swoja własną parodią. Zaskakująco dobrą zważywszy status płyty. Muzykę napędzają (i zarazem dominują) duet Hammond i gitara. Szczególnie ciekawe jest brzmienie tej drugiej. Połączenie ciężaru z delikatnymi ale wyczuwalnymi wpływami bluesa nie może nie skojarzyć się z Black Sabbath. Chyba też po nich odziedziczyli mroczną atmosferę swojej muzyki. Z kolei dysonansowo pobrzmiewające riffy i podniosłość muzyki przywodzą na myśl King Crimson. Z ekipą Frippa łączą ich również zamiłowania do gwałtownych zmiany charakteru utworów.
Szorstka, a wręcz niedopracowana produkcja płyty oraz specyficznie brzmiące partie wokalne zdecydowanie nie są atutami tej płyty. Mimo to nie psuja specjalnie odbioru gdyż na swój dziwaczny sposób pasują do pozostałych elementów. Trochę inaczej jest z solówkami – w paru miejscach muzyków ponosi i ich partiom brakuje umiaru. Może to gryźć w uszy.
Wspomniałem już o tym, że muzyka grupy była dużo mroczniejsza niż to wówczas było w modzie. Dodatkowo sporo tu przeróżnych okultystycznych nawiązań tak w tekstach jak i na okładce. Tyle tylko, że ta otoczka jest bardzo powierzchowna - panowie przywołują postać tytułowego Cagliostra (raczej szarlatana niż maga) czy Bulwer-Lyttona (powoływało się na niego wiele ezoterycznych stowarzyszeń, ale on sam się od nich odżegnywał). No i to nieszczęsne dodo – pojawia się w nazwie grupy, tytule jednego z utworów a nawet w oprawie graficznej. Jak tę płytę traktować śmiertelnie poważnie? Całość sprawia wrażenie wygłupu niż jakiegoś poważnego projektu. Ale o grupie wiadomo tyle co kot napłakał więc...
I jeszcze luźne skojarzenie - pewne elementy brzmienia (manieryczne wokale, zafascynowanie okultyzmem i mało dopieszczone brzmienie) budzą skojarzenia z Current 93. David Tibet lubuje się w przeróżnych podziemnych ciekawostkach – może miał też okazje poznać Dodo Resurrection?
„Nostradamus” nie jest z całą pewnością jakimś zaginione arcydziełem jak chcieliby niektórzy, ale rzadkość tej płyty nie jest jej jedynym atutem. Interesujące wydawnictwo które ma jakieś swoje minusy, chodzi jednak o ty by minusy te nie przesłoniły plusów. Lepszy materiał niż niejeden „klasyk” z epoki.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Letters of Cagliostro”
2. Najgorszy moment: „Rig Dodo Blues” - bluesior bez pomysłu czy polotu.
3. Analogia z innymi element kultury: jako się rzekło Edward Bulwer-Lytton.
4. Skojarzenia muzyczne: Nienachalnie wspomniane już Black Sabbath i King Crimson.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: spacer w mglisto-jesienny wieczór.
6. Ciekawostka: Hrabia Alessandro di Cagliostro czy może raczej Giuseppe Balsamo często był inspiracja dla muzyków - ma nawet w „CV” kilka oper.
7. Na dokładkę okładka: prekursorzy black metalu również pod względem oprawy graficznej – jumali stare ryciny ze dwadzieścia lat wcześniej nim stało się to modne.

24. pilot kameleon: Dodo Resurrection, Nostradamus


Ocena: ***2/3

Brytyjski rock lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych cały czas potrafi zaskakiwać. Wydawać by się mogło, że żadna niespodzianka słuchacza spotkać nie może, gdyby nie pewien na poły legendarny, owiany tajemnicą i zupełnie niedostępny album zespołu Dodo Resurrection. „Nostradamus” od lat jest obiektem westchnień nie tylko fanatycznych kolekcjonerów, ale też co bardziej dociekliwych słuchaczy. I słusznie, bo to niezwykle ciekawa płyta, choć o jakimkolwiek odkryciu prochu nie ma mowy.
Posępne brzmienie dominujące na tej płycie osiągnięto dzięki bardzo ciekawemu wykorzystaniu organów Hammonda. Dźwięki tego instrumentu wypełniają całkowicie tło i często przywodzą na myśl niesamowity album zespołu Arzachel oraz płyty Van Der Graaf Generator. Drugim, nieco mniej wyeksponowanym, ale równie ważnym instrumentem jest gitara o bardzo charakterystycznym, nieco przybrudzonym i przesterowanym brzmieniu. Pierwszym skojarzeniem jest dla mnie Bob Weston i jego charakterystyczna gra na albumie „In From The Cold” grupy Ashkan. Gitarzysta tworzy mocną riffową podbudowę, choć nie gardzi solówkami granymi z efektem wah-wah. Ta ciężka i mroczna nadbudowa osadzona jest na mocnej grze sekcji rytmicznej. Bazą jest blues rock, ale bez stylistycznego zniewolenia charakterystycznego dla tego stylu. Jest też wokalista o głębokim i niezwykle oryginalnym głosie, który czasem męczy nieco teatralną manierą. W sumie dobrze, że nie śpiewa zbyt wiele. Kompozycje na „Nostradamusie” są rozbudowane, wielowątkowe i widać, że instrumentaliści darzą się wzajemnym zaufaniem, gdyż w kilku fragmentach pozwalają sobie na dość swobodne improwizacje. Jednym słowem dla wielbicieli gatunku sama przyjemność.
Biały kruk czarnego krążka z pewnością wart jest kilkukrotnego odsłuchu, nawet jeśli dotarcie do tej muzyki nie będzie najłatwiejsze.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Potężne otwarcie płyty. Patos, ale bez śmieszności. Potężny riff gitarowy na bazie Hammondów zawsze kopie.
2. Najgorszy moment: Jakość nagrania nie jest najlepsza. Amatorskie warunki w jakich nagrywano ten album niestety dają o sobie znać.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Koniec świata będzie za chwilę. Od kilkunastu lat na niego czekam i doczekać się nie mogę.
4. Skojarzenia muzyczne: brytyjski prog rock ze swoimi rozległymi źródłami i koligacjami.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: okultystycznych rytuałów rodem z filmów wytwórni Hammer Productions.
6. Ciekawostka. W Wielkiej Brytanii dawno temu (teraz może też, nie wiem) tłoczenia płyt poniżej 100 sztuk były określane jako „prywatne” i nie podlegały opodatkowaniu. Pierwotnie „Nostradamus” został wytłoczony w ilości 99 egzemplarzy, a chwile później jeden z jego twórców zniszczył właściwie cały nakład.
7. Na dokładkę okładka. Średniowieczne brewerie.

24. Basik: Dodo Resurrection, "Nostradamus"



Ocena: * * * 

Dzięki tej płycie poczułem kolejny raz na własnej skórze, że rozczarowanie jest wprost proporcjonalne do pokładanych w czymś nadziei. Po latach poszukiwań tego najbielszego wśród białych kruków, czytaniu prastarych legend na jego temat, spędzaniu nieprzespanych nocy na ekskluzywnych forach internetowych w końcu udało mi się go dorwać w szpony.
To nie jest tak, że to jest kiepska płyta, po prostu spodziewałem się krewetek a dostałem przyzwoitego progresywnego śledzia. Takich zespołów Brytania wypuściła na pęczki a ten pozostaje niedaleko, choć nadal w tyle za chociażby Gentle Giant, czy też Procol Harum.
Co wyróżnia album ponad progresywny motłoch, to dosyć ciężki klimat uzyskanym dzięki powracającym riffom gitarowo – hammondowym, nierzadko atonalnym a przez to robiących ciekawe wrażenie na tle niczym niezaskakujących progresji akordów. Dużo na „Nostradamusie” fragmentów instrumentalnych, które w większości przybierają formę improwizacji niż wykalkulowanej przejażdżki po tematach muzycznych zmieniających się jak w kalejdoskopie. Z jednej strony to plus, bo oszczędzają słuchaczowi muzycznego przepychu. Z drugiej jednak minus, bo po nie wszystkie trzymają poziom i po chwili solowym wypadom instrumentalistów zaczynają towarzyszyć odgłosy ziewania.
Kolejny czynnik to okultystyczna otoczka towarzysząca płycie. Z jednej strony realizowana przez layout, teksty za zapożyczeniami ze staroangielskiego, oraz sposób śpiewania wokalisty: patetyczny i zdystansowany w stosunku do warstwy instrumentalnej. Po latach może wydawać się to już lekko naiwne, ale szacunek trzeba oddać zespołowi za spójną ideę wydawnictwa.
Dla fanów gatunku, ta płyta to całkiem przyjemnie spędzone 34 minuty i 15 sekund, choć po przesłuchaniu rodzi się świadomość, że niektóre rzeczy mają status kultowy, dlatego, że są kultowe.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jedyny na płycie utwór z wyraźnymi odcieniami psychodelii „Palingenesis”
2. Najgorszy moment: Zdecydowanie prehistoryczna jakość nagrań a przecież to początek lat 70.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Teksty ponoć są autentycznymi inkantacjami mającymi na celu wezwanie demona. Kiedyś spróbuję.
4. Skojarzenia muzyczne: brytyjski prog rock z niewielkim dodatkiem psychodelii.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: przyzywania demona, a do czego innego?
6. Ciekawostka: Okładka wygląda jakby była wykonana odręcznie a nie powielana.
7. Na dokładkę okładka: Do tej pory najbardziej satanistycznym zwierzątkiem w muzyce był kozioł. Od dziś będę go używał zamiennie z ptakiem Dodo.