czwartek, 20 marca 2014

72. Azbest: Silence is Sexy








John Cage - 4:33 (1952)
Cisza w muzyce w najbardziej ekstremalnym wydaniu. Total - cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy (z zegarkiem w ręku!) podczas których wykonawca nie może wydać ŻADNEGO dźwięku z instrumentu. Tylko tyle i aż tyle. Ten moment ciszy sprawił, że podniosły się głosy, że to już nie muzyka. I zażarta dyskusja o cisze nie cichnie od ponad 60 lat.

Einstürzende Neubauten - Seele Brennt (Halber Mensch, 1985)
Skoro zostali patronami czerpmy z ich dorobku. Początkowo ekipa wyburzeniowa schematów w muzyce kojarzona była głównie z łomotem - wiertary, kafary - każdy to słyszał, a jak nie słyszał to sobie wyobrażał. Ale nawet trzydzieści lat temu potrafili znaleźć zastosowanie dla ciszy - te pauzy w bębnieniu na początku utworu świetnie budują napięcie.

Carnivore - Suck My Dick (Retaliation, 1987)
Ach! Trudno tą ekipę podejrzewać o przejawy finezji, ale potrafili zaeksperymentować. Otwierający drugą ich płytę ten porywający kawałek zespół urywa po kilku sekundach by zaraz potem zacząć go od nowa. Jeden z licznych (choć często nierozumianych) przejawów poczucia humoru zespołu). A sam Petrus nie zakończył na tym swego flirtu z ciszą. Ale o tym już kto inny.

Rollins Band - What Have I Got (Hard Volume, 1989)
Rozpoczęcie utworu od serii chłoszczących dźwiękowych ciosów, z których każdy jest poprzedzony kilkoma sekundami ciszy jest na tyle nietypowa, że zaraz zwraca na siebie uwagę. Nie tylko skłania do skoncentrowania się na utworze, ale również buduje atmosferę. Korzystając z okazji dodam tylko, że to bardzo niedoceniona płyta i jeśli ktoś kojarzy Rollinsa jedynie z płyt wydanych w latach dziewięćdziesiątych powinien jej posłuchać.

Lou Reed / John Cale - Small Towns (Songs for Drella, 1990)
Przerwa co prawda krótka, ale znacząca. Co istotne nie tyle w samej muzyce, a w monologu Reeda będącym centrum piosenki. I ta krótka pauza sprawia, że zjadliwa puenta jeszcze celniej podsumowuje utwór.

Nirvana - Something in the Way/Endless Nameless (Nevermind, 1991)
W pewnym momencie cedek z nowinki przekształcił się w standart. I Zaczęły się eksperymenty z tym formatem. "Nevermind" Nirvany po ostatnim (cichutkim!) po ostatnim utworze ma dodane dziesięć minut ciszy i jako niespodziankę "ukryty" dodatek. Oczywiście nie oni pierwsi wpadli na ten pomysł (Zawsze ktoś był wcześniej. Zawsze.), ale biorąc pod uwagę liczbę nabytych egzemplarzy "Nevermind" pewnie najbardziej rozpowszechniony.

Nine Inch Nails - March of the Pigs (The Downward Spiral, 1994)
Tu nie ma konieczności rozwodzenia się nad tym co Reznor tam zmajstrował - każdy chyba słyszał. 20 lat temu był na fali, a i dzisiaj nieźle mu się wiedzie - uznanie może mniejsze, ale sprzedaż wciąż solidna.

Mike Watt - Against the Seventies (Ball-Hog or Tugboat?, 1995)
Mucho pomysłowe - po trzech minutach utwór (Vedder na wokalu, ale nawet i bez niego byłoby fajnie) kończy się powolnym wyciszeniem... Chuja tam kończy! Po 15 sekundach ciszy piosenka wracana swoje miejsce by jeszcze przez chwile cieszyć uszy.

Slayer + Atari Teenage Riot - No Remorse (I Wanna Die) (Spawn the Album, 1997)
Dwa pokolenia wyznawców jazgotu - klasycznego (już) i nowomodnego (wówczas) zebrane do kupy nie mogło wydać z siebie nic innego tylko kwitesencję zgiełku. A dlaczego pisze o tym kawałku? W 1:18 słychać (sic!) nawet nie chwilę ciszy, ale ułamek chwili. Biorąc jednak biorąc pod uwagę piekielne (Slejer!) tempo tej muzyki nawet takie mgnienie kłuje w uszy.

Gorguts - Sweet Silence (Obscura, 1998)
Płyta "Obscura" z której pochodzi ten utwór to (jak już kiedyś wspominałem) doznanie niezwykle intensywne i hałaśliwe, stawiające przed słuchem odbiorcy duże wyzwanie. Kanadyjczycy poszli słuchaczowi na rękę i ostatnia minuta ostatniego utworu to tytułowa cisza z rzadka tylko przerywana hałasami. Takie łagodnie wyjście z wiru dźwięków. A po kontakcie z "Obscura" można docenić cisze.

72. Pippin: Silence is Sexy


Wbrew tytułowi, nie będzie to wpis monograficzny o Einstürzende Neubauten. Nie będzie to również spontaniczna wyliczanka piosenek z ciszą (lub seksem) w tytule. Chociaż przyznam, że kusiło, by zbudować dziesiątkę z hitów tego sortu co „Cisza jak ta” Budki Suflera czy „Między ciszą a ciszą” Grzesia Turnaua. Zajmijmy się jednakowoż faktycznie dziesięcioma wybranymi przejawami użycia ciszy w muzyce, a użycia owe mogą być różne – dosłowne lub przenośne, trafione lub pretensjonalne, poważne lub głupawe... Co kto lubi.

John Lennon & Yoko Ono – Two Minutes of Silence (Unfinished Music No. 2: Life with the Lions, 1969)
Tytuł mówi wszystko – mamy dwie minuty ciszy. I tyle. Jedni widzą w tym hołd dla Johna Cage’a, inni jedną z artystycznych prowokacji Johna i Yoko. Oficjalna wykładnia jest jednak taka, że te dwie minuty ciszy oddają uczucia sławnej pary po stracie dziecka. Jak niemal dwadzieścia lat później zaśpiewali Floydzi - silence that speaks so much louder that words.

King Crimson – In the Court of the Crimson King (In the Court of the Crimson King, 1969)
Ja wiem, że Pilot napisze o „Moonchild”, ale ja o czym innym. Bo ilekroć słyszę takie pauzy, jak w końcówce tytułowego utworu debiutu Frippa i spółki, przypomina mi się, jak w liceum zgrywałem ten album na kasetę i musiałem poprawiać tę czynność kilka razy, bo za wcześnie wciskałem „stop”.

Black Sabbath – War Pigs (Paranoid, 1970)
Jakiejś specjalnie spektakularnej ciszy nie ma, ale te minipauzy i brak podkładu muzycznego pod wokalem Ozzy’ego w zwrotkach wyznaczyły trend i wzór na długie lata. Sprawdźcie choćby takie „Sweating Bullets” Megadeth.

Że co, że głupio? Moi drodzy, to w tej piosence poznałem (a przynajmniej po raz pierwszy świadomie), że można zakontrować ciszą w piosence popowej. Miałem ze 12 lat i te kilkusekundowe pauzy między zwrotkami wydawały mi się jakimś nieziemsko odkrywczym pomysłem.

Maanam – To tylko tango (Nocny Patrol, 1983)
Te werble do dziś wywołują ciarki, a chwile ciszy oddzielające uderzenia tylko je potęgują. A z samą piosenką wiąże się historyjka o jeszcze innym wymiarze ciszy, mianowicie ciszy w eterze. Maanam nie zgodził się zagrać na zjeździe młodzieży socjalistycznej i na kilka tygodni kraj dostał zakaz grania ich piosenek w radiu. Na liście Trójki nie chciano ot tak wyrzucić utworu z zestawienia, grano więc, bez żadnych zapowiedzi i komentarzy same werble. Marek Niedźwiecki był (jest), jaki był, ale za ten pomysł ma ode mnie ukłon do samej ziemi.

W sumie żart, powtórzenie pomysłu Lennona, choć nie do końca – jakieś szmery i odgłosy słychać w tle. Mnie ujęli tym, że utwór jest na płycie oficjalnie opisany jako... przeróbka utworu Lennona.

Talk Talk – Laughing Stock (cały album, 1991)
Oooo, to jest temat. Kto inny tak budował nastrój, kto inny operował oniryzmem, pograniczem rocka i ambientu oraz ciszą właśnie, niż Talk Talk, nie tylko na tej płycie? Można mówić długo, ale lepiej, zgodnie z tematem audycji, pomilczeć. I posłuchać.

Einstürzende Neubauten – Sabrina (Silence is Sexy, 2000)
Neubautenów jednak nie zabraknie, skoro od tytułu ich płyty wzięliśmy tytuł odcinka. Ale nie będzie kawałka tytułowego, nie będzie nawet kawałka ze specjalnym użyciem ciszy. Oto „Sabrina”, utwór otwierający album. Tak niezwykle, jak na nich, delikatny, melodyjny i subtelny, że może uchodzić za przejaw zainteresowania Blixy spokojem i ciszą właśnie.

Swans – Eden Prison (My Father Will Guide Me up a Rope to the Sky, 2010)
Nie wymieniliśmy jeszcze dość specyficznego i często spotykanego rodzaju ciszy, jakim jest cisza przed burzą. Doskonałym jego przykładem jest ten fragment „Eden Prison”, zanim padną słowa „We are free”.

Tutaj trochę się pogimnastykuję w tłumaczeniu, co autor miał na myśli, bo jakkolwiek ciszy w twórczości The Cure szukać można z powodzeniem, to chcę zwrócić uwagę na coś innego. Niech za ciszę posłuży brak wokalu Roberta Smitha i delektowanie się samymi tylko instrumentami. O co mi chodzi? O te wszystkie utwory The Cure, gdzie wokal wchodzi sobie w połowie albo jeszcze później. Gdzie Robert w pięciominutowej piosence zaczyna śpiewać dopiero po upływie trzech minut, a wcześniej pozwala gitarom powtarzać niemal do znudzenia jeden motyw. Leniwie, nie spiesząc się, czy to przygotowując grunt pod własny śpiew, czy to zwracając uwagę, że sam śpiew nie jest najważniejszy. Przykładów znajdziecie sporo – na „Faith”, „Kiss me kiss me kiss me”, „Disintegration”, Bloodflowers...

72. pilot kameleon: Silence Is Sexy

Cisza w muzyce. Zagadnienie szerokie i głębokie jak Pacyfik. Ileż fałszywych ścieżek musiałem przemierzyć, żeby dokopać się do satysfakcjonujących przykładów. I nadal nie czuję pełnej satysfakcji. Niejednokrotnie tam, gdzie miał znajdować się przykład wzorcowy znajdowałem nic, a tam, gdzie nie miało być niczego pojawiał się kwiat najzwyczajniejszej urody. Zwodnicza pamięć, zwłaszcza przy tak delikatniej materii! Niejedna habilitacja mogłaby powstać na ten temat, niejedna klasyfikacja gatunków ciszy, jak "Systema Naturae" Linneusza. A poniżej mój skromny i wielce wstępny przyczynek do badań. Kolejność zupełnie przypadkowa.

King Crimson - Moonchild (In The Court Of The Crimson King, 1969)
Po fragmencie piosenkowym rozpościera się najbardziej eksperymentalny fragment tej płyty. Po latach postrzegam go jako najbardziej świeży, wizjonerski i inspirujący. Utkany z nieskrępowanej improwizacji, przez którą przenikają fragmenty ciszy, która rozsypana jest na całej długości tej kompozycji, tak jak pieprz gęsto przykrywa powierzchnię steku. Puk, stuk, plum, wrrr, plam, plask, tusk. Tusk? 

Pink Floyd - Alan's Psychedelic Breakfast (Atom Heart Mother, 1970)
Należy przewinąć utwór na sam koniec, tam gdzie już milknie muzyka, a wszyscy bohaterowie wychodzą z mieszkania. Zostaje pustka. Tylko ta woda z kranu kapie. A jak słyszysz kapiącą wodę, to znaczy, że cisza się do ciebie wprowadziła.

The Beatles - A Day In The Life (Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band, 1967)
Kto wie, może to największy bitelsowski finał? Najpierw długie i powoli stygnące wybrzmienie. I gdy wszystko ma się już skończyć ucho zostaje doprowadzone do porządku końcową erupcją kakofonicznych dźwięków, która nie bierze żadnych jeńców. A pomiędzy tym cisza. Polecam wersję mono, w której jest ona nieco inna niż w wersji stereo.

The Young Gods - Moon Revolution (Only Heaven, 1995)
Ten utwór trwa ponad szesnaście minut. Jego wewnętrzne napięcie mogłoby zasilić sporej wielkości miasto. Narracja w pewnym momencie się wycisza, a nawet na chwilę zanika. Akcja serca ustaje, pulsują tylko neurony, wieje kosmiczny wiatr. Ambient tli się w tle. Następuje piękne przełamanie nieba na pół. Centralny moment płyty.

This Heat - Hi Baku Shyo (Suffer Bomb Disease) (Deceit, 1981)
Jaka tam cisza może ktoś powiedzieć. A jednak znaczne obniżenie poziomu głośności względem poprzednich nagrań robi swoje. Ciągły szum oraz dźwięki jakiegoś japońskiego (?) instrumentu wymownie informują o tytułowych cierpieniach. A swoją drogą, "Deceit" to jedna z najważniejszych post-punkowych płyt. Stawiać na równi z "Closer" i "Pink Flag".

Maurice Ravel - Boléro (1928)
Ja wiem, że tam od początku orkiestra nawija główny temat. Ja wiem, że tam nie ma ciszy, a narastanie. No ale jak odpalam płytę na normalnej (czyt. preferowanej przeze mnie) głośności i przez minutę prawie nic nie słyszę, to znaczy, że tam jest cisza, nie? No bo jak nic nie słuchać to jest cisza.

Miles Davis - Shhh/Peaceful i In a Silent Way/It's About That Time (In A Silent Way, 1969)
Gdzie tu cisza? Hmmm... Wychodzi na to, że przede wszystkim w tytule. Ale jeśli wrzucimy przed lub po tym albumie "Bitches Brew" bez problemu zauważymy cudowną pastelowość i spokój płyty. Ciche fragmenty też się znajdą, ale nie w tym rzecz, żeby wszystko odczytywać dosłownie.


Ash Ra Tempel - Suche & Liebe (Schwingungen, 1972),
Tu są oceany ciszy, fragmentów delikatnych i zwiewnych jak jedwabny szalik. "Suche & Liebe" to wręcz wzorcowy przykład tego, co można zrobić z ciszą nie wpadając przy tym w czarną dziurę niezrozumienia. Żeby Niemiec taką finezją się popisał? Niebywałe...

The Necks - Open (Open, 2013)
Kiedyś napisałem poniższy tekst, wydawca (nazwę magazynu oraz nazwisko redaktora złodzieja mogę podać jak ktoś sobie życzy) go opublikował, ale zapomniał zapłacić. No to go tu wykorzystam, bo jest MÓJ!
Domeną najnowszej płyty The Necks jest cisza. Cisza to specyficzna, występująca w wielu najróżniejszych odmianach. Potrafi się rozpościerać pomiędzy trzema instrumentami, być szalenie rozimprowizowana, a nawet zaczepna. Równie chętnie pokazuje swój monumentalny i całkowicie niewzruszony charakter. Nie brak tu również fragmentów pełnych ciszy kameralnej, skromnej i delikatnej. Cisza uchwycona na "Open" ma jeszcze jedną ważną cechę: nie znosi powtarzalności, żyje pomiędzy kolejnymi zmianami, można nawet stwierdzić, że jest ich głównym sprawcą. Równie interesująca jest występująca tu w dużej ilości cisza paradoksalna, czyli ta zamknięta w dźwięku. Wyczulone ucho natychmiast wyłapie różnicę pomiędzy jej brakiem, a zwykłą nieobecnością dźwięku. Takich momentów tutaj nie ma. Nie ma ich też dłuższą chwilę po zakończeniu odsłuchu...

The Mars Volta - Miranda (Frances The Mute, 2003)
Ci to potrafili się zgubić w tym plumkaniu. Nawet na tym wspaniałym albumie, który powinien być troszkę skrócony. No ale ryli w temacie głęboko, więc wspomnieć trzeba, a i szacuneczek przy tym spory i raczej dożywotni.

72. Basik: Silence is Sexy

„Slience is sexy, Silence’s not sexy at all”. Blixa mruczy pod nosem I nie może się zdecydować. My zdecydowaliśmy się poszukać również innych aspektów tego niedocenionego instrumentu jakim jest cisza. Tych poważnych, refleksyjnych ale też lekkich i humorystycznych. Z jednej strony cisza niesie w sobie absolutną dowolność interpretacji. Z drugiej, umieszczona w odpowiednim kontekście staje się określona. Nie dziwię się, że Blixa się waha.

P.S. Jest to lista wiosenna więc rozpocznę ją odpowiednią pozycją. 

Tuż przed zakończeniem utworu muzyka milknie na sekundę. To moment śmierci Wybranej, gdy wyczerpana rytualnym tańcem pada i ofiarowuje się Ziemi. Bez ciszy nie byłoby tej opowieści i nie byłoby wiosny. 

Czym się różni łasica od odkurzacza? Na to pytanie odpowie Wam tytułowy utwór wieńczący tą doskonałą płytę Franka Zappy. Temu uroczemu wykonaniu koncertowemu z jednej strony blisko do ciszy i nic nie znaczącego szumu a z drugiej do hałaśliwych freejazzowych odlotów. 

Świat powstaje z ciszy. Ciszy torturowanej i maltretowanej wszechpotężnym chaosem. Próbuje walczyć i stawiać opór groźnym i nieokiełznanym mocom. Ten porażający utwór umieszcza ciszę, jako porządek naprzeciwko morderczej sile bezładu. 

Skutki nadinterpretacji milczenia bywają katastrofalne. Jeśli nie wierzycie, posłuchajcie. O doskonałym poczuciu humoru zespołu niech świadczy to, ze utwór trafił nawet na oficjalną składankę pt. „The Least Worst Of”. 

Utwór otwierają agresywne, nieregularne uderzenia bębna. Niczym uderzenia młotem, uwalniają powolna lawinę dźwięków, której drgania najpierw się wyczuwa a dopiero później świadomie słyszy. 

Co znajduje się na końcu każdego utworu? Oczywiście cisza. W przypadku tego numeru nawet wielokrotnie. Kyuss zaprasza do gry pt. „Zgadnij czy skończyliśmy?” 

Obecność FF na liście, której głównym tematem jest cisza może wydawać się komuś przewrotne. Rozpoznawalny styl zespołu, mechaniczny, precyzyjny opiera się jednak w tym samym stopniu na potężnych punktowych uderzeniach co na ciszy pomiędzy nimi. Ciszy pomiędzy kolejnymi powtarzającymi cyklami pracy maszyny. Ciszy w czasie, której tłok wraca na swoje miejsce a młot podnosi się. 

Stargate to milczenie kosmosu słuchane przez radio, a bardziej szczegółowo – kilkanaście minut nagrań impulsów radiowych pochodzących ze zmian na powierzchni słońca (tzw. Solar Radio Emission). W tej kosmicznej ciszy (hałasie) jest coś absolutnie tajemniczego i hipnotyzującego. 

„Dobry wieczór. Zapraszamy na piętnastominutową przerwę!” - tak oto rozpoczyna się siódmy utwór na płycie a potem następuje… zapowiadania przerwa (choć skrócona o połowę). Rozbawia mnie to za każdym razem. 

Chyba wszyscy są zaznajomieni z idiomem „cisza przed burzą”. Jeśli chodzi o Neurosis to jest właściwie cisza przed tornadem. Więcej nie trzeba dodawać, tylko posłuchać.

poniedziałek, 10 marca 2014

71. Pippin: 5x500


Arcade Fire - Her
Ocena: * *

W filmie jakoś się sprawdzało – istnieje wszak teoria, że muzyka filmowa jest najlepsza, gdy widzowi wydaje się, że jej nie słyszy. Cóż, mi nawet się nie wydaje, ja muzyki ilustracyjnej w filmie autentycznie nie słyszę, przechodzi zazwyczaj obok mnie. Niemniej, skoro film był wcale niezły, choć ckliwy, to pewnie i muzyka dawała radę. A bez filmu rady nie daje. Nudne toto, monotonne i jednostajne plumkanie. Coś jak, wiecie, słuchanie płyt ze śpiewami wielorybów lub szumem traw. A może takiej muzyki słuchała po prostu Samantha o głosie Scarlett Johansson?




Have a Nice Life - The Unnatural World
Ocena: * * * 3/4

Zaczęło się kapitalnie. Shoegaze zgrabnie ożeniony z postpunkiem, gdy wydawałoby się, że shoegaze dawno przepadł i jedynie My Bloody Valentine ma prawo się po latach odzywać, w pierwszych dwóch-trzech kawałkach naprawdę mnie ujął („Defenestration Song”!!!). Jakieś nawiązania do industrialu, nowej fali – nie mam pytań. Dalej jest trochę gorzej, płytka grzęźnie i trochę się gubi, ale ogólne wrażenie pozytywne. A na youtube można znaleźć całkiem oryginalny filmik jako ilustrację całości. Co ciekawe, jest to dopiero druga płyta zespołu i czekano na nią 6 lat.




Jacaszek - Pieśni
Ocena: * * *

Oczekiwania były niemałe i, przynajmniej u mnie, płyta im nie sprostała. Potencjału Jacaszkowi nikt nie odmawia, ale tu poszedł chyba zbyt zachowawczo. Jasne, staropolskie monumentalne pieśni kościelne raczej sugerują poważne potraktowanie, a nie przerabianie ich na skoczne polki, niemniej większość materiału potraktowano zbyt jednostajnie i jednolicie – instrumentalne wersje, dużo długich, stojących niskich dźwięków, a do kompletu smyczki. Jedynie „Bogurodzica” wyróżnia się potęgą i odmiennością – mocno wydłużona, z wokalem, potrafi zahipnotyzować.



Kriegsmaschine - Enemy Of Man
Ocena: * * * 1/2
 

Ej, nie było źle! Kilka już razy zżymałem się tu na blackmetalowców i Koledzy pewnie myśleli, że robią mi kolejny wątpliwej jakości dowcip, tymczasem zmogłem bez problemu i z niemałym uznaniem. Ta przystępność to zasługa głównie wokalu – nie był to może czysty śpiew ani nawet Slayerowy krzyk, ale też był to występ daleki od syków i potępieńczych jęków. A czysto muzycznie jest wcale na poziomie – ani to piekło na ziemi, ani epatowanie wstrętem i brzydotą. Porządny, mocny metal. Tekstów nie badałem, może i dobrze.


Sun Kil Moon – Benji
Ocena: * * *



Spokojny folkrock z akustyczną gitarą i fortepianem jest dobry zazwyczaj wtedy, gdy nie ma go zbyt wiele. Takoż i w tym przypadku odchudzenie by płycie nie zaszkodziło, ale tragedii na pewno nie ma. Jest ciepła melancholia, piosenki o mamie, tacie, Led Zeppelin, ale też i o szkolnej strzelaninie w Newtown. Red House Painters było lepsze, ale kolega Kozelek ma jeszcze niejeden pomysł i nawet w folkowym smęceniu ma do zaoferowania niemało i uroku odmówić mu nie można. A, jeszcze jedno – na perkusji Steve Shelley!
 

Kwestionariusz:
Najlepszy moment: Defenestration Song.
Najgorszy moment: „Her” bez filmu.
Ciekawostka: w okładkowych informacjach na płycie Have A Nice Life jako personel widnieją wyłącznie dwie osoby, w następujących rolach: performance, writing.
Na dokładkę okładka: Niepokój „The Unnatural World” zapamiętam na długo.

71. azbest: 5x500

Arcade Fire "Her"
 Arcade Fire - Her
***
Filmu nie widziałem więc nie wiem jak ta muzyka się sprawdziła współgrając z obrazem. Pozostawiona sama sobie nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Materiał to w głównej mierze pół na pół fortepianu i ambientującej elektroniki. Ładne to, wyciszone, a nawet usypiające. I jako niezobowiązujący drugi plan sprawdza się najzupełniej przyzwoicie. Ale może taki właśnie efekt Arcade Fire chciało osiągnąć?

Have a Nice Life "The Unnatural World"
  Have a Nice Life - The Unnatural World
***1/2
Płyta jak zapiekanka. Ten shoegaze odnaleziony wreszcie w kącie lodówki już trochę się ślizga i jakoś osobliwie pachnie. Ale jeśli poprzekładać go warstwami ziemniaków,  post-punkową grą sekcji rytmicznej (ale taką podchodząca już w death rock), bakłażanem i obrzucimy dronowo ciągnącym się żółtym serem? Oczywiście gwoździem bankietu nie będzie, a i chlubić się tym nie wypada, ale zainteresowani zjedzą bez grymaszenia, a nawet pochwalą. I to nie przez grzeczność.

Jacaszek "Pieśni"
 Jacaszek - Pieśni
***
Nowoczesna obróbka pieśni religijnych to mało ograny pomysł, ale sam w sobie nie gwarantuje sukcesu. Dobór przez Jacaszka materiału do przetworzenia był intrygujący. Takie zderzenie tradycji i nowoczesności mogło dać frapujący rezultat. Niestety wykonane nie okazało się ani epokowe, ani efektowne. Chwilami oba „wątki” splatają się w sensowną całość, ale gdy dominują elektroniczne szumy i trzaski, brakuje tym dźwiękom pasji.

Kriegsmaschine "Enemy of man"
  Kriegsmaschine - Enemy of Man
****1/2
Mimo że zespół wywodzi się z blackowych rejonów nowy materiał na pierwszy rzut ucha trudno umieścić w tej szufladce (zwłaszcza jeśli oczekujemy kanonu brzmieniowego inspirowanego sceną norweską). Bliżej im już chociażby do Neurosis, choć to powierzchowne podobieństwo – bębny zalatują chwilami plemiennością, a riffy są transowe (choć nie tak powolne i miażdżące). Czyli jak można się domyślić materiał mocno hipnotyczny mimo solidnej dawki zimnego hałasu.

Sun Kil Moon "Benji"
 Sun Kil Moon - Benji
****

Mark Kozelek udowadnia, że wbrew pozorom tradycyjnie zagrany folk rock nie musi brzmieć archaicznie. Wypełnił płytę niewyszukanie zaaranżowanymi utworami, ograniczającymi się zazwyczaj do samej gitary akustycznej (ale w połowie jest wykorzystana perkusja, pojawiają się tez okazjonalne dodatki). I jest to doskonały akompaniament do melancholijnych rozważań o śmierci i przemijaniu. Mroczna, ale piękna mimo (dzięki?) swej prostoty płyta.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
Sun Kil Moon "Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes"
2. Najgorszy moment: Arcade Fire
3. Ciekawostka:  Hipserski dobór płyt zawdzięczamy Pilotowi.
4. Na dokładkę okładka:  O dziwo wszystkie udane, a dwie się nawet łączą tematycznie.

71. Basik: 5x500



Arcade Fire – Her

* * 1/2
Filmu jeszcze nie widziałem, ale gdybym miał scharakteryzować go na podstawie tej ścieżki dźwiękowej to byłby to ckliwy, gładki i wiejący nudą obrazek. Nieangażujace melodyjki, przyjemniuśkie brzmienia pianinka, czyli coś w sam raz dla wrażliwych nastolatków kochających rowery, gofry, ławki w parku, słońce, powiewy wiatru, swetry, radość, smutek, kosmyki włosów i yerbatę. 100% cukru w cukrze. Chciałbym, aby ten film jednak nie był tak przeciętny i nie terroryzował słodyczą.



Have a Nice Life – Unnatural World

* * * 2/3
„Unnatural World” swoim brzmieniem zasysa rzeczywistość dookoła. Słuchanie tej płyty kojarzy mi się ze Joy Division grającym z oddali, jakby ktoś puszczał ich z odjeżdżającego pociągu. Albo z drugiego końca tunelu. Kojarzy mi się również z wspaniałym i klimatycznym Slowdive. To jest jak poszukiwanie muzyki w nieustającym szumie, szukanie dźwięków za mgłą pogłosów. Kosmiczne echo muzyki. Bardzo melancholijna i piękna rzecz, choć nie na tyle, żeby się powiesić. Zamiast tego ma się ochotę posłuchać jej raz jeszcze.


Jacaszek – Pieśni

* * *
Ambient jak to ambient. Jednym wjedzie bez smarowania, innym znowu udzieli się agresywne ziewanie. W przypadku albumu Michała Jacaszka mamy tutaj jednak mały twist. Płytę „Piesni” wypełniają parafrazy utworów religijnych od „Z dawna Polski Tyś Królową” po „Bogurodzicę”. Sprawa kontrowersyjna, szczególnie w kraju gdzie ta religia niejednokrotnie powoduje wzrost ciśnienia w różnorakich środowiskach. Osobiście nie jestem w stanie nacieszyć się w pełni tym albumem, zbyt dużo negatywnych związków asocjacyjnych zalega mi w głowie, gdy słyszę te melodie. Nie zmienia to faktu, że wersje Jacaszka potrafią wyciągnąć z tych utworów mroczną, mistyczną ludowość, którą lubię.




Kriegsmachine – Enemy of Man

* * * *
Prawie że przegapiłem moment kiedy black metal przestał być muzyką dla kuców a stał się jednym z bardziej cenionych gatunków przez miłośników ambitniejszej muzyki. XXI wiek to nowa epoką dla blecurów, dzięki licznym mezaliansom z innymi gatunkami, poszukiwaniem nowych brzmień a nawet wyjściem poza estetykę okultystyczną. Krakowski Kriegsmachine nurt blackowy również traktuje autorsko a jego „Enemy of Man” tylko z pozoru przypominana tradycyjną „pralkę”. Diabeł tkwi (dosłownie) w szczegółach. W poplątanych, drżących dźwiękach gitar tworzących niezwykłe struktury dźwiękowe, które kojarzą się bardziej z muzyką noise niż z metalem. Cały album to właściwie jednostajny, hipnotyzujący szum o pięknych i chaotycznych fakturach. Klasa!




Sun Kil Moon – Benji

* * *
Skumaj to. Gościu z gitarą akustyczną śpiewa piosenki o tytułach takich jak: “I Can't Live Without My Mother's Love”, albo “I Love My Dad”. Tak, zgadza się. Smutny pan gra smutne akordy i śpiewa smutne teksty. Teksty napisane z szczerością sześciolatka, trzeba dodać. Chciałbym napisać jak bardzo straszne i obciachowe są te jego opowieści, ale ponad poziomem pretensjonalności utrzymuje się dzięki bardzo przekonywującej barwie głosu i nieskrępowanej osobowości.
Kwestionariusz: 
2. Najgorszy moment: Powyższe zestawienie przeznaczony jest raczej dla ludzi z trudnością w zasypianiu, nadpobudliwych lub z nadciśnieniem. 
3. Ciekawostka: Film „Her” zdobył Oskara 2013 za najlepszą piosenkę w wykonaniu Karen O – równie nijaką z resztą jak ścieżka Arcade Fire.  
4. Na dokładkę okładka: Tom Selleck na okładce Her wynagradza wszystko.

71. pilot kameleon: 5x500

Może kilka słów tytułem wyjaśnienia. Miało być inaczej. No i jest. Płyty wybrane przeze mnie i siłą narzucone reszcie. A wybrałem takie, które w ostatnim czasie (przełom stycznia i lutego) w jakiś sposób wryły mi się w świadomość z takich czy innych względów. Czasem pozytywnie, czasem niekoniecznie, ale proszę się w tym jakiegoś klucza nie doszukiwać. Ot jakiś tam wybór. No i tak zostało. Czytelnicy niech efekt ocenią.


Arcade Fire, Her
**1/3

Uciekasz przed samym sobą. Wymyślasz sobie zajęcia zastępcze. Byle tylko nie myśleć, byle oderwać się od rzeczywistości. Film za filmem. Tak łatwo zająć głowę. Trochę plam, trochę spokoju, trochę niepokoju. Facet z wąsami ci imponuje. Sam miałeś przez moment podobne, ale żeby nosić je na stałe, zabrakło ci odwagi. Obraz jest niezły, gorzej z odseparowanym soundtrackiem. Niepotrzebny, zbędny. Może wykalkulowany? Takie nic za kilka dolarów, które też byś przytulił. One jednak nigdy nie będą dla ciebie. Dopada cię zimna obojętność, masz ciepło w mieszkaniu, ale jesteś przemarznięty do gołej kości.




Have a Nice Life, The Unnatural World
****1/2

Leżysz na kanapie. Całkowicie trzeźwy. Gapisz się w jeden punkt na suficie. Patrzysz na niego tak intensywnie, że w pewnym momencie zauważasz, że to on patrzy na ciebie. Majaczysz tak od piątkowego popołudnia. Mija kolejny dzień. Sam w pustym mieszkaniu, które obecnie dzielisz tylko z kotem. Gdybyś miał przycisk "off", który wyłącza twój organizm, wcisnąłbyś go. Zapętlasz jedną płytę, najnowsze Have A Nice Life. I tak dogorywasz. I jest ci źle. A inni mówią, że udajesz, że ta muzyka to podróba.


Jacaszek, Pieśni
***

W tej całej agonii bezradnie szukasz czegoś, o co mógłbyś się zaczepić. Bóg? Tak, niech będzie tak, że próbujesz po latach separacji nawiązać z nim kontakt. Nigdy nie miałeś po drodze do kościoła, ale pamiętasz te pieśni, masz je zakodowane w swojej pamięci. Byłeś ministrantem, ale ksiądz, poczciwina, nigdy cię nie molestował, bo nie molestował nikogo. Próbujesz rozmawiać, ale laptop zagłusza kościelne frazy, wyciągasz rękę. Ktoś tam jest, ale bardzo daleko, może nie dla ciebie. Kościelne echo wybrzmiewa w nieskończoność. To było 20 lat temu.



Kriegsmaschine, Enemy Of Man
****1/2

Nie stać cię na żaden gniew. Zawsze jednak możesz posłużyć się czyimś buntem. Pożyczyć. Ludzkie zera nie mają nic własnego. Świecą niczym lub próchnem. A ta ekspresja jest tak nawarstwiona i akumulowana, wyczekiwana i całkowicie znerwicowana. W pakiecie jest chwilowe rozluźnienie. Nerwica cię wykańcza, ale te dźwięki mają jednak dużą wartość i potrafią wnikać dość głęboko. Dygocą. Ty też. Ciemność nie może dać ci ukojenia, ale masz przynajmniej wrażenie, że może sam finał wszystkich przeczesze jednako. Do gołej kości, a potem przeszyje duszę, jeśli takowa istnieje.


Sun Kil Moon, Benji
***3/4

Gdzieś obok jednak płynie normalne, spokojne życie. Życie innych. Takie z dobrą kawą, niezłą pracą, pełne spokoju, bez nerwic, zwid i omamów. Może bez przesadnej sielskości, ale przecież oddałbyś wszystko, żeby takie niebo mieć nad swoim własnym domem. No i jeszcze sklep nieopodal, bo przecież nawet posiadając auto, nie bardzo miałbyś ochotę na ciągłe wyprawy po pieprz, steki i pasty paprykowe. Twój kuzyn tutaj nie dotarł, choć bardzo chciał. Wpadł do rzeki kilka lat temu. Zapamiętasz to na zawsze.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kriegsmaschine i Have A Nice Life. Płyty roku na ten moment.
2. Najgorszy moment: Arcade Fire trochę zaorało glebę.
3. Ciekawostka:.Podoba się Państwu taki pomysł na milę?
4. Na dokładkę okładka: Wąsy zawsze są w modzie. Możesz zaprzeczać, nie zgadzać się, głosić swoje teorie na temat zarostu, ale wąsy to klasyk największy. Nawet martwemu z wąsem do twarzy.