Jesteś w stanie tego słuchać? -
zapytał Pangloss. Tak. - odparł spokojnie Kandyd. Chodź, pokażę Ci mój
notatnik, sekretne pisma. Używam go przede wszystkim jako scroblera offline,
ale czasem popełnię tam recenzję czy zmontuję jakąś listę… Lubię mieć coś
takiego pod ręką - dodał. I poszli.
Jak widać z metalem miał problem
sam Wolter. Wiadomo, że ta stylistyka jest bolesna i częstokroć przykra, więc
nic w tym dziwnego. Do rzeczy jednak. Spośród miliona okropnych metalowych
płyt, jakie dane mi było kiedykolwiek posłuchać wybieram luźno dziesiątkę,
której nie musiałbym się wstydzić przy kolegach jawnie gardzących tą
stylistyką. Mamie jednak tych płyt bym nie puścił… Kolejność alfabetyczna,
podejście do tematu bardzo swobodne, upodobania raczej
klasycznie-dziewięćdziesionowate.
Anathema „Pentecost III” (1994). Smutny metal i jedyny słuszny
skład tego zespołu. Z Darrenem na wokalu, ale już po wyśpiewaniu „Serenad”.
Potem chcieli zostać Pink Floyd i wielu twierdzi, że im się udało. Moim zdaniem
przestali być Anathemą, a Flojdom mogliby co najwyżej sprzęt nosić.
Black Sabbath „Master Of Reality” (1971). Fundatorzy. Na swojej drugiej i
trzeciej płycie wymyślili wszystkie odmiany metalu. Tablica Mendelejewa uzupełniona została o ich odkrycia, a płyta „MoR” prezentowana jest przy okazji omawiania
tego tematu na zajęciach z chemii.
Fantômas „The Director's Cut” (2001). Żeby kawałek Komedy zrobić lepiej
niż Komeda, to trzeba mieć jaja z metalu… Fantômas na tej płycie na nowo zdefiniował znaczenie
płyty z kowerami, rozszczepił atom i odkrył dwa nowe kosmosy.
God Machine „Scenes
From the Second Storey” (1993). Choć to metal
raczej lżejszy, czy wręcz zapomniany, to jednak wartościowy. Dlaczego słuchasz
Huntera zamiast The God Machine? Opamiętaj się!
Immolation „Close to a
World Below” (2000). Zło jest złe. A ta płyta
paradoksalnie jest świetna. Jedno z najlepszych rozdań w historii brutalnego
death metalu.
Kobong „Kobong” (1995). Że też takie coś wykiełkowało w
Polsce… Robert Sadowski miszcz! Nie ogarniam. Nie ogarniam też akcji, że album
kosztuje obecnie około 500 za sztukę, a do reedycji nikt się nie garnie. A to Polska właśnie!
Ministry „Filth Pig”(1995). „Brudna kierda” w swoim chlewie
upasła się na metalu oraz wysoce industrialnej paszy. Ciężarem przegoniła okaz
nazwany „Psalm 69”.
Hodowcy byli z niej dumni, ale jury na Międzynarodowych Targach Trzody Chlewnej
wyraziło dezaprobatę. Świnia przepadła, choć kilku koneserów jej tuszy nadal
błąka się po świecie.
Pantera „Far Beyond Driven” (1994). „Vulgar Display Of Power” skierował metal lat 90. na nowe tory. Ale „Vulgar” wcale nie był taki pałer, bo zmaksymalizowanie brutalności nastąpiło na dwóch kolejnych płytach. Bez popadania w siermiężną wioskę, z której ta kapela wykiełkowała.
Slayer „Undisputted Attitude” (1996). Frajerzy mówią, że jeśli nie ma
na pokładzie Lombardo, a w repertuarze są właściwie tylko przeróbki, to nie ma
się co pochylać nad taką płytą Slayera. Co za brednie… Najlepszy Slayer. Czy
tego chcesz czy nie.
Voivod „Phobos” (1997). Była osobna mila, ale nie da się nie powtarzać
tego aż do zajebania. „Phobos” to najlepszy album Voivod i jedno z faktycznie
niewielu arcydzieł muzyki metalowej.
Jeśli chcesz poznać listę
rezerwową, skontaktuj się ze mną.
mieszanie z błotem "filthpig" jest ignorancją. wraz z psalmem, dark side i animosity tworzy wielką czwórkę zajebistych płyt ministry. po odejściu Barkera to już kupa, szczyny i inne odchody. Do wymienionej listy dodałbym jeszcze white zombie - astro creep 2000. Zajebiście niedoceniona płyta. serdecznie pozdrawiam! grlzrbnck
OdpowiedzUsuńJa obstawiam nieco inną czwórkę szczytów Ministry: "The Land Of Rape And Honey", "The Mind Is Terrible...", "Psalm 69" i perła w koronie, czyli "Filth Pig". niemniej jednak dwie kolejne też wartościowe, choć twierdzę, że nieco mniej niż wcześniejsze... A bez Bakera wiadomo, samo kakao.
OdpowiedzUsuń