czwartek, 31 stycznia 2013

44. pilot kameleon: Voivod, Phobos



Ocena: *****

Trudne wypracowanie na dziś Pan Profesor zadał. Pośród voivodologów opinie są podzielone. Dla jednych „Phobos” to płyta skrajnie nudna, nagrana przez nieoryginalny skład i przez to całkowicie zmarginalizowana przez szerszą publiczność. W ukształtowaniu takiej sytuacji spory udział miał niestety również sam zespół. Jest też druga grupa fanów, którzy twierdzą, że album jest najwspanialszym osiągnięciem w dorobku tej kanadyjskiej grupy. Autor niniejszego tekstu należy do tej właśnie grupy. Co więcej, do jej radykalnego odłamu. Liczę jednak na to, że jakiś oponent w tej odsłonie się ujawni.
Zatem dla niewtajemniczonych troszkę historii na początek. Po umiarkowanie przyjętym „The Outer Limits” oryginalny skład Voivod skurczył się do dwóch osób. Na placu boju został perkusista Michel "Away" Langevin oraz gitarzysta Denis "Piggy" D'Amour. Do składu wciągnęli śpiewającego basistę Erica Forresta i na następnych dwóch płytach spenetrowali tereny, na które poprzednie składy nie miałyby śmiałości nigdy się wybrać. Takie posunięcie odczytywano dwojako. Dla mnie to był strzał w dychę. Nowy członek zespołu sprawił, że formacja mocno zanurzyła się w psychodelii, postawiła na brzmienia inne niż do tej pory. Zmienił się też sposób ekspresji wokalnej. Forrest zrezygnował z bardziej klasycznego śpiewu, któremu hołdował Denis "Snake" Bélanger, na rzecz krzyku i mniej zrozumiałej artykulacji. Agresja stała się podstawową zasadą*. To był drugi strzał w środek tarczy. To co nie mieściło się w uszach ortodoksom idealnie współgrało z zaproponowaną woltą stylistyczną. Nie powiedziałbym, że to Forrest miał kluczowy wpływ na taki obrót sytuacji, niemniej jednak on był katalizatorem tych właśnie zmian. W tym składzie Voivod zaproponował dwa albumy. Pierwszy zatytułowany „Negatron” wyraźnie informował o nowym kierunku. Odhumanizowanie muzyki było wyraźne, choć czuć, że panowie dopiero badali na co ich stać. Pełnię możliwości tego składu można podziwiać natomiast na kolejnej płycie zatytułowanej „Phobos”. Tutaj Voivod osiągnęło szczyt. Trzecia dycha i odstawienie wszystkich na kilka długości.
Mroczne intro „Catalepsy I” rozedrgane miarową modulacją tremolo** płynnie przechodzi w „Rise”. Odnotujmy najważniejsze zmiany. Po pierwsze zauważalne zwolnienie tempa. Ta zmiana nie pociągnęła za sobą obniżenia brzmienia, co dało niezwykle oryginalny efekt. Po drugie muzyka zespołu w stopniu do tej pory niespotykanym nasyciła się elementami psychodelicznymi. Dają one o sobie znać nie tylko na pierwszym planie, ale są również smacznie rozlokowane na odleglejszych płaszczyznach. Te zabiegi pozwoliły również zgrabnie łączyć kolejne utwory, dzięki czemu album jest niezwykle spójny pod względem narracji. Proszę wytężyć słuch przy akordeonie w „Temps Mort”! Takich smaczków jest jednak znacznie więcej. Od „Catalepsy I” do „Catalepsy II” mamy niezwykle jednorodną opowieść. Podczas pierwszych kontaktów z tą muzyką można pomarudzić, że kompozycje są bardzo podobne do siebie, pozbawione wręcz elementów, które uczyniłyby je rozpoznawalnymi i bardziej wyrazistymi. Jest w tym trochę prawdy, choć ta monotonia jest celowa i to ona również pełni rolę spoiwa. Nie nudzi tylko fascynuje. Nieco inaczej podszedł do swojego instrumentu Piggy, który swój instrument zawsze traktował w nietypowy sposób. Gitara stała się mniej czytelna niż na poprzednich albumach. Efekty „zmiękczające” brzmienie zostały wykorzystane w obfity sposób. Nietypowe brzmienie zagęściło mglistą aurę płyty i sprawiło, że wyrazistych riffów nie ma tutaj zbyt wiele. Zamiast precyzyjnego cięcia nożem mamy podduszający wyziew gitarowy. Nawet w momentach typowo riffowych. Voivod posiadł unikalną umiejętność grania muzyki metalowej bez wpadania w wioskę, która jest typowa dla tej stylistyki. Na „Phobosie” poszedł jednak krok dalej. Pominął oczywistość, zignorował oczekiwania wszystkich i sięgnął po złoto. Moje uwielbienie płyty może oczywiście wynikać z tego, że to pierwsza poznana przeze mnie płyta tego zespołu. Po latach nadrobiłem zaległości, ogarnąłem i doceniłem klasyczne dokonania, nic jednak nie było w stanie zdetronizować „Phobosa”. Dziękuję za uwagę, kto przeczytał całość ten miszczem!

PS. Są jeszcze na tej płycie dwa bonusy, o których należy wspomnieć. „M-Body” skomponowany przy udziale Jasona Newsteda, wtedy basmena Metalliki, a później również i Voivoda. Wiadomo, magnes sprzedażowy, choć kompozycja nie jest jakaś wybitna. Na samym końcu jest natomiast przeróbka „21st Century Schizoid Man” King Crimson. Wyborna.

* Autorem tych słów jest Kazimierz Staszewski. Informuję o tym, żeby jakiej burdy nie było, że sobie przywłaszczam jego frazę albo coś.
** Patrz Kwestionariusz, punkt 6.2.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najrówniejsza płyta Voivod. Monolit.
2. Najgorszy moment: „M-Body” można sobie odpuścić. Wszak to tylko bonus dosyć niezręcznie doklejony do tego monumentu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Fobos w mitologii greckiej był uosobieniem strachu. Mitologia ma jednak prostą drogę do nazewnictwa obiektów niebieskich. Fobos zatem to obok Demiosa jeden z dwóch księżyców Marsa. Interesujący nas obiekt jest niezwykle ciekawy. Zacytujmy Wikipedię: bliskość Marsa powoduje, że Fobos ulegnie po jakimś czasie zniszczeniu – siły pływowe powodują, że promień orbity ciągle się zmniejsza (obecnie około 1,8 m na stulecie) i za około 50 milionów lat przekroczy granicę Roche'a. Jego dalszy los może być dwojaki: albo spadnie na powierzchnię Marsa, albo zostanie rozerwany przez siły grawitacyjne planety i utworzy wokół niej pierścień.
4. Skojarzenia muzyczne: Voivod od lat sam jest punktem odniesienia. Nie sposób jednak nie zauważyć u nich osłuchania w progresywnej muzyce lat 70. Ponoć kanadyjskie rozgłośnie radiowe w dawnych czasach częściej grały King Crimson, Soft Machine niż muzykę mainstreamową. Perkusista w jednym z wywiadów dodał również, że bardzo ceni dorobek zespołu Van Der Graaf Generator. Czuć to na odległość. (wywiad z M. Langevinem „Brum” nr 10/1998)
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „Phobos” jest jedną z bardziej odrealnionych płyt jakie znam. I do takich stanów wyobcowania idealnie pasuje.
6. Ciekawostka. 1. W wywiadzie dla „Teraz Rocka” (nr 11/1998) Langevin został zapytany o to, czy ceni dorobek pisarski Stanisława Lema. Rozmówca odpowiedział, że nazwisko zna, natomiast dorobek tego pisarza jest mu nieznany Wypowiedź natychmiast została uzupełniona o informację, że zna i ceni prozę Brunona Schulza. 2. Kolega Jarosław hrabia P. ukazał mi nieoczywistość efektów modulujących dźwięk gitary zastosowanych na tym albumie. Głównie owego tremolo, na które się powołałem. Dziękuję. 3. Quantum, kolega z dawnych czasów. Jeśli czyta, pozdrawiam serdecznie!
7. Na dokładkę okładka. Ukształtowali sobie pewną futurystyczną estetykę tych okładek. Akceptuję, nie neguję. Do zachwytów natomiast lata świetlne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz