sobota, 30 marca 2013

49. Pippin: Ampacity, Encounter One














Ocena: * * * 1/3


Zakładam, że statystyczny czytelnik 67 Mil po zauważeniu, iż nową odsłonę poświęciliśmy zespołowi Ampacity, pierwszą myśl miał taką samą jak ja, gdy przed laty usłyszałem nazwisko Jerzego Buzka, jako kandydata na premiera. Czyli: Kto to jest i skąd oni go wzięli? Poniekąd słusznie, bo zespół to młody, nieznany i właśnie debiutujący.
Muzyka grupy bardzo wdzięcznie i pomysłowo jest przez samych członków określana jako rock regresywny i to słychać – pomijając produkcję i niektóre ozdobniki brzmieniowe, ta płyta spokojnie mogłaby być nagrana w latach siedemdziesiątych. Nie znaczy to, że zespół brzmi staroświecko. Nie, brzmi raczej... uniwersalnie.
Mało jest gatunków muzycznych, przy których pierwszym skojarzeniem będzie zazwyczaj ten sam zespół. Nie ma tego w hardrocku czy heavy metalu, nie ma w disco, nie ma też mimo wszystko w grunge’u – bo pewnie większość w pierwszej kolejności wymieni Nirvanę, ale nie będzie to większość przytłaczająca. Inaczej jest z tzw. space rockiem – tu prawie każdy od razu powie: Hawkwind. I właśnie Hawkwind i space rocka jako swoją główną inspirację podają chłopaki z Ampacity – i to słychać. Płyta jest Hawkwindem wręcz przesiąknięta. Trzy kompozycje, o średnim czasie trwania około czternastu minut, a dwie z nich instrumentalne. Ważna rola syntezatorów, ale nie takich pejzażowych spod znaku Tangerine Dream (choć i takie fragmenty się znajdą – jak prawie całe „Asimov’s Sideburns”), tylko pędzących przez Kosmos naprzód z motoryką spod znaku, dajmy na to, Deep Purple. Są zwolnienia i fragmenty bardziej improwizowane (zaznaczmy, że płytę nagrano na tak zwaną setkę), ale głównie słyszymy gitarowe riffy, nadające ton całości. Członkowie zespołu wymieniają jako drugą swoją inspirację stoner rock, ale gdy wsłucham się w całość, w to połączenie space rocka z ostrymi gitarami, to bardziej słyszę tu Rush, te ich długie kompozycje typu „2112”.
Całość, mimo swego tempa, kojarzy mi się z muzyką raczej ilustracyjną i stąd może podstawowe wrażenie – wolałbym to usłyszeć na koncercie. W małej, ciemniej sali, chętnie z jakimiś wizualizacjami. Bo słuchanie w domu trochę nuży. Chyba że w mroku, tuż przed snem.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Pustynna burza na otwarcie „Masters of Earth”.
2. Najgorszy moment: Mało oryginalności.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Płyta głównie instrumentalna, więc pewnie i tak każdy wspomni o Asimovie. Z jego dorobku najbardziej polecam opowiadanie „Nastanie Nocy”.
4. Skojarzenia muzyczne: Zespół, którego nazwa padła w recenzji trzy razy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ucieczka Hana Solo „Sokołem Millennium” przed flotą Imperium.
6. Ciekawostka: Zespół założono po to, żeby zagrać jeden koncert, z przeróbkami klasyki space rocka jako repertuarem.
7. Na dokładkę okładka: Przypomina polską szkołę plakatu z lat osiemdziesiątych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz