Metal-śmetal – powiedział Tomasz Budzyński, jakoś w
1999, gdy, wespół z dwoma kumplami, robiliśmy z nim wywiad do fanzinu. Owo
sformułowanie jest na tyle enigmatyczne, że każdy może sobie do niego dorobić
dostateczną ilość własnych ideologii i wszystko będzie pasować. Moja egzegeza
jest taka: Kiedyś metal był super, zasłuchiwałem się na okrągło w różnorakie
odmiany, a dziś patrzę nań raczej z sympatycznym uśmiechem, który raz przybiera
postać „Dobrze, brawo!”, a innym razem „Ładnie się, dzieci, bawicie”.
No ale niektórych albumów się nie wyprę. Jedziemy.
Chronologicznie.
Black Sabbath (1970) – nie ma łomotu, szaleńczych temp czy
zdzierania gardła. Ale jest co innego – wyznaczone raz na zawsze podstawa,
podwaliny i kierunek. Aksjomat.
Metallica "And Justice for all" (1988) – Między arcydziełami
thrashu, o których, mam nadzieję, któryś z kolegów redaktorów wspomni, a
uproszczeniem formy i zawojowaniem świata, chłopaki nagrali płytę najbardziej
pokombinowaną, z rozbudowanymi formami i niemal progresywnym zacięciem. Może tylko
produkcja, zwłaszcza w temacie basu, mogłaby być lepsza.
Slayer "Seasons in the Abyss" (1990) – trochę podobnie, jak panowie z pozycji wyżej. Nie stracili agresji ani impetu, ale, że się tak wyrażę, wyszlachetnieli. Melodia „Dead Skin Mask” jest niemal przebojowa, a utwór tytułowy to, jak na nich, wręcz suita.
Faith No More "Angel Dust" (1992) - mistrzowsko połączyli metal z rapem. Choć twardogłowi fani obu tych gatunków powiedzą, że ani to prawdziwy metal, ani prawdziwy rap. A oni jeszcze dodali klawisze. I do tego Mike Patton – człowiek który potrafi zaśpiewać wszystko i na każdy sposób.
Kyuss "Welcome to Sky Valley" (1992) – pustynny, przytłumiony ciężar o
niemal psychodelicznej aurze. Na gitarze Josh Homme, ale wartością dodaną, dla
której wolę Kyuss od Tej Kolejnej Słynnej Grupy Josha jest John Garcia na
wokalu.
Alice in Chains "Dirt" (1992) – Że co? Że grunge to nie
metal? Tak, wiem, harley to nie motor, a piwo to nie alkohol. Riffy jednak
ewidentnie ze szkoły Black Sabbath, a wokalne duety Cantrella i Staleya
jednocześnie brudne i piękne. Kompletu dopełniają depresyjne teksty, zwłaszcza
te, w których uzależniony od narkotyków główny wokalista opowiada o sobie i
swoim życiu.
Nine Inch Nails "The Downward Spiral" (1994) – piękno w autodestrukcji. Wraz z Trentem Reznorem i jego bohaterem , przy industrialnym hałasie, pogrążamy się coraz głębiej w otchłani rozpaczy. Aż do „Hurt”, jednego z utworów wszechczasów.
Armia "Triodante" (1994) – wędrujemy w odwrotnym kierunku niż
przed chwilą. Budzyński wciela się w Dantego i prowadzi nas z Piekła do Nieba.
Przy dźwiękach metalowych riffów o iście symfonicznym rozmachu.
Killing Joke (2003) – spotkanie legendy nowej fali z
legendą grunge’u zaowocowało najlepszą płytą Killing Joke od lat, ostrzejszą i
agresywniejszą niż wszystkie poprzednie. A pierwsze wejście bębnów („Listen to
the drums!”) wgniata w ziemię.
Mastodon "Crack the Skye" (2009) – dowód, że mimo plotek, metal ani nie umarł, ani nie pogrążył się w kopiowaniu tych samych schematów. Inspirując się w równej mierze klasycznym metalem, co rockiem progresywnym, czterej panowie z Atlanty udowodnili, że sporo jeszcze w tym nurcie można powiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz