niedziela, 14 grudnia 2014

86. Pippin: Collage, Moonshine



Ocena: * * * *

Można zacząć teorią, że tak jak Kometa Halleya co 76 lat wpada złożyć nam wizytę, tak i mniej więcej co dekadę odżywa w Polsce moda na art rock tudzież rock progresywny. Oczywiście jest masa ludzi, która słucha go na co dzień oraz (jeszcze większa?) masa, która ma go głęboko i żadna moda im niestraszna. Jednakże spora grupa z tych pośrodku w odstępach dziesięcioletnich sprawia, że nurt ów zyskuje na popularności. Około roku 1974 mieliśmy więc modę na Genesis, dziesięć lat później modę na, jakże sprawne i pomysłowe, ale wtórne wobec wspomnianych, Marillion. A gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych padło na Collage.
Dlaczego właśnie na nich? Dlaczego w latach 94-95 spotkać można ich było wszędzie? Dlaczego zarówno redakcja „Tylko Rocka”, jak i spore grono jego czytelników do dziś uważa „Moonshine” za jedno z największych arcydzieł polskiego rocka? Samą modą chyba się tego nie wytłumaczy. Coś w tym Collage musiało być. Tylko co?
Hipoteza pierwsza – grali jednak gatunek w polskiej muzyce na szeroką skalę wciąż nieobecny. Ambitniejsze próby Skaldów raczej nie znalazły większego posłuchu, SBB to trochę inne klimaty, a Exodus ledwie błysnął, to zaraz zniknął. Hipoteza druga – wydawali się brzmieć bardziej światowo, bo nowy wokalista Amirian śpiewał po angielsku i to wcale nieźle, w owym czasie na polskiej scenie z jego angielszczyzną równać się mogła chyba tylko Bartosiewiczka.
Niemniej chyba mimo wszystko skala popularności zadziwia. Bo ja tu o art rocku, o Genesis, ale nie szukajmy kawałków w stylu „Watcher of the Skies”, że o „Supper's ready” nie wspomnę. Bo Collage nie tyle kopiowało Genesis, ile wzięło z nich kilka, niekoniecznie najlepszych, cech. Mianowicie melodie, klawiszowe pasaże (nierzadko z orkiestrowym rozmachem) i długość kompozycji. I tyle? I tyle. Momentami aż chce się wziąć nóż i samemu poskracać utwory, momentami szlag trafia, dlaczego ta solówka tyle trwa, skoro składa się w kółko z tego samego, momentami od słodyczy i ciepła w głosie Amiriana robi się niedobrze. A jednak. A jednak coś w sobie mieli i tym czymś polską (i nie tylko!) publiczność kupili. W sumie sam całkiem lubię ten album.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Living in the Moonlight”.
2. Najgorszy moment: Długość solówek i inszych fragmentów instrumentalnych.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Beksiński jeden i drugi.
4. Skojarzenia muzyczne: Genesis, Yes, Marillion.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Natchnione marzenia o naprawianiu świata.
6. Ciekawostka: Kolejnym rozdziałem mej teorii o modzie powracającej co dziesięć lat jest oczywiście Riverside. A następny powinien dziać się właśnie teraz – widzicie jakieś propozycje?
7. Na dokładkę okładka: Autora idzie rozpoznać od razu. Na kolejnej (i ostatniej w dorobku) płycie „Safe” zresztą też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz