czwartek, 20 marca 2014

72. Azbest: Silence is Sexy








John Cage - 4:33 (1952)
Cisza w muzyce w najbardziej ekstremalnym wydaniu. Total - cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy (z zegarkiem w ręku!) podczas których wykonawca nie może wydać ŻADNEGO dźwięku z instrumentu. Tylko tyle i aż tyle. Ten moment ciszy sprawił, że podniosły się głosy, że to już nie muzyka. I zażarta dyskusja o cisze nie cichnie od ponad 60 lat.

Einstürzende Neubauten - Seele Brennt (Halber Mensch, 1985)
Skoro zostali patronami czerpmy z ich dorobku. Początkowo ekipa wyburzeniowa schematów w muzyce kojarzona była głównie z łomotem - wiertary, kafary - każdy to słyszał, a jak nie słyszał to sobie wyobrażał. Ale nawet trzydzieści lat temu potrafili znaleźć zastosowanie dla ciszy - te pauzy w bębnieniu na początku utworu świetnie budują napięcie.

Carnivore - Suck My Dick (Retaliation, 1987)
Ach! Trudno tą ekipę podejrzewać o przejawy finezji, ale potrafili zaeksperymentować. Otwierający drugą ich płytę ten porywający kawałek zespół urywa po kilku sekundach by zaraz potem zacząć go od nowa. Jeden z licznych (choć często nierozumianych) przejawów poczucia humoru zespołu). A sam Petrus nie zakończył na tym swego flirtu z ciszą. Ale o tym już kto inny.

Rollins Band - What Have I Got (Hard Volume, 1989)
Rozpoczęcie utworu od serii chłoszczących dźwiękowych ciosów, z których każdy jest poprzedzony kilkoma sekundami ciszy jest na tyle nietypowa, że zaraz zwraca na siebie uwagę. Nie tylko skłania do skoncentrowania się na utworze, ale również buduje atmosferę. Korzystając z okazji dodam tylko, że to bardzo niedoceniona płyta i jeśli ktoś kojarzy Rollinsa jedynie z płyt wydanych w latach dziewięćdziesiątych powinien jej posłuchać.

Lou Reed / John Cale - Small Towns (Songs for Drella, 1990)
Przerwa co prawda krótka, ale znacząca. Co istotne nie tyle w samej muzyce, a w monologu Reeda będącym centrum piosenki. I ta krótka pauza sprawia, że zjadliwa puenta jeszcze celniej podsumowuje utwór.

Nirvana - Something in the Way/Endless Nameless (Nevermind, 1991)
W pewnym momencie cedek z nowinki przekształcił się w standart. I Zaczęły się eksperymenty z tym formatem. "Nevermind" Nirvany po ostatnim (cichutkim!) po ostatnim utworze ma dodane dziesięć minut ciszy i jako niespodziankę "ukryty" dodatek. Oczywiście nie oni pierwsi wpadli na ten pomysł (Zawsze ktoś był wcześniej. Zawsze.), ale biorąc pod uwagę liczbę nabytych egzemplarzy "Nevermind" pewnie najbardziej rozpowszechniony.

Nine Inch Nails - March of the Pigs (The Downward Spiral, 1994)
Tu nie ma konieczności rozwodzenia się nad tym co Reznor tam zmajstrował - każdy chyba słyszał. 20 lat temu był na fali, a i dzisiaj nieźle mu się wiedzie - uznanie może mniejsze, ale sprzedaż wciąż solidna.

Mike Watt - Against the Seventies (Ball-Hog or Tugboat?, 1995)
Mucho pomysłowe - po trzech minutach utwór (Vedder na wokalu, ale nawet i bez niego byłoby fajnie) kończy się powolnym wyciszeniem... Chuja tam kończy! Po 15 sekundach ciszy piosenka wracana swoje miejsce by jeszcze przez chwile cieszyć uszy.

Slayer + Atari Teenage Riot - No Remorse (I Wanna Die) (Spawn the Album, 1997)
Dwa pokolenia wyznawców jazgotu - klasycznego (już) i nowomodnego (wówczas) zebrane do kupy nie mogło wydać z siebie nic innego tylko kwitesencję zgiełku. A dlaczego pisze o tym kawałku? W 1:18 słychać (sic!) nawet nie chwilę ciszy, ale ułamek chwili. Biorąc jednak biorąc pod uwagę piekielne (Slejer!) tempo tej muzyki nawet takie mgnienie kłuje w uszy.

Gorguts - Sweet Silence (Obscura, 1998)
Płyta "Obscura" z której pochodzi ten utwór to (jak już kiedyś wspominałem) doznanie niezwykle intensywne i hałaśliwe, stawiające przed słuchem odbiorcy duże wyzwanie. Kanadyjczycy poszli słuchaczowi na rękę i ostatnia minuta ostatniego utworu to tytułowa cisza z rzadka tylko przerywana hałasami. Takie łagodnie wyjście z wiru dźwięków. A po kontakcie z "Obscura" można docenić cisze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz