Cisza w muzyce. Zagadnienie szerokie i głębokie
jak Pacyfik. Ileż fałszywych ścieżek musiałem przemierzyć, żeby
dokopać się do satysfakcjonujących przykładów. I nadal nie czuję
pełnej satysfakcji. Niejednokrotnie tam, gdzie miał znajdować się
przykład wzorcowy znajdowałem nic, a tam, gdzie nie miało być
niczego pojawiał się kwiat najzwyczajniejszej urody. Zwodnicza
pamięć, zwłaszcza przy tak delikatniej materii! Niejedna habilitacja mogłaby
powstać na ten temat, niejedna klasyfikacja gatunków ciszy, jak
"Systema Naturae" Linneusza. A poniżej mój skromny i
wielce wstępny przyczynek do badań. Kolejność zupełnie przypadkowa.
King Crimson - Moonchild (In The
Court Of The Crimson King, 1969)
Po fragmencie piosenkowym rozpościera się
najbardziej eksperymentalny fragment tej płyty. Po latach postrzegam
go jako najbardziej świeży, wizjonerski i inspirujący. Utkany z
nieskrępowanej improwizacji, przez którą przenikają fragmenty
ciszy, która rozsypana jest na całej długości tej kompozycji, tak
jak pieprz gęsto przykrywa powierzchnię steku. Puk, stuk, plum,
wrrr, plam, plask, tusk. Tusk?
Pink Floyd - Alan's Psychedelic Breakfast (Atom Heart Mother, 1970)
Pink Floyd - Alan's Psychedelic Breakfast (Atom Heart Mother, 1970)
Należy przewinąć utwór na sam koniec, tam gdzie
już milknie muzyka, a wszyscy bohaterowie wychodzą z mieszkania.
Zostaje pustka. Tylko ta woda z kranu kapie. A jak słyszysz kapiącą
wodę, to znaczy, że cisza się do ciebie wprowadziła.
The Beatles - A Day In The Life (Sgt.
Pepper's Lonely Hearts Club Band, 1967)
Kto wie, może to największy bitelsowski finał?
Najpierw długie i powoli stygnące wybrzmienie. I gdy wszystko ma się już
skończyć ucho zostaje doprowadzone do porządku końcową erupcją
kakofonicznych dźwięków, która nie bierze żadnych jeńców. A
pomiędzy tym cisza. Polecam wersję mono, w której jest ona nieco
inna niż w wersji stereo.
The Young Gods - Moon Revolution (Only
Heaven, 1995)
Ten utwór trwa ponad szesnaście minut. Jego
wewnętrzne napięcie mogłoby zasilić sporej wielkości miasto.
Narracja w pewnym momencie się wycisza, a nawet na
chwilę zanika. Akcja serca ustaje, pulsują tylko neurony, wieje
kosmiczny wiatr. Ambient tli się w tle. Następuje piękne
przełamanie nieba na pół. Centralny moment płyty.
This Heat - Hi Baku Shyo (Suffer Bomb Disease)
(Deceit, 1981)
Jaka tam cisza może ktoś powiedzieć. A jednak
znaczne obniżenie poziomu głośności względem poprzednich nagrań
robi swoje. Ciągły szum oraz dźwięki jakiegoś japońskiego (?)
instrumentu wymownie informują o tytułowych cierpieniach. A swoją
drogą, "Deceit" to jedna z najważniejszych post-punkowych
płyt. Stawiać na równi z "Closer" i "Pink Flag".
Maurice Ravel - Boléro (1928)
Ja wiem, że tam od początku orkiestra nawija
główny temat. Ja wiem, że tam nie ma ciszy, a narastanie. No ale
jak odpalam płytę na normalnej (czyt. preferowanej przeze mnie) głośności i przez minutę prawie
nic nie słyszę, to znaczy, że tam jest cisza, nie? No bo jak nic
nie słuchać to jest cisza.
Miles Davis - Shhh/Peaceful i In a Silent Way/It's About That Time (In A Silent Way,
1969)
Gdzie tu cisza? Hmmm... Wychodzi na to, że przede
wszystkim w tytule. Ale jeśli wrzucimy przed lub po tym albumie "Bitches
Brew" bez problemu zauważymy cudowną pastelowość i spokój
płyty. Ciche fragmenty też się znajdą, ale nie w tym rzecz, żeby
wszystko odczytywać dosłownie.
Ash Ra Tempel - Suche & Liebe (Schwingungen, 1972),
Tu są oceany ciszy, fragmentów delikatnych i
zwiewnych jak jedwabny szalik. "Suche & Liebe" to wręcz
wzorcowy przykład tego, co można zrobić z ciszą nie wpadając
przy tym w czarną dziurę niezrozumienia. Żeby Niemiec taką finezją się popisał? Niebywałe...
The Necks - Open (Open,
2013)
Kiedyś
napisałem poniższy tekst, wydawca (nazwę magazynu oraz nazwisko
redaktora złodzieja mogę podać jak ktoś sobie życzy) go
opublikował, ale zapomniał zapłacić. No to go tu wykorzystam, bo
jest MÓJ!
Domeną
najnowszej płyty The Necks jest cisza. Cisza to specyficzna,
występująca w wielu najróżniejszych odmianach. Potrafi się
rozpościerać pomiędzy trzema instrumentami, być szalenie
rozimprowizowana, a nawet zaczepna. Równie chętnie pokazuje swój
monumentalny i całkowicie niewzruszony charakter. Nie brak tu
również fragmentów pełnych ciszy kameralnej, skromnej i
delikatnej. Cisza uchwycona na "Open" ma jeszcze jedną ważną cechę:
nie znosi powtarzalności, żyje pomiędzy kolejnymi zmianami, można
nawet stwierdzić, że jest ich głównym sprawcą. Równie
interesująca jest występująca tu w dużej ilości cisza
paradoksalna, czyli ta zamknięta w dźwięku. Wyczulone ucho
natychmiast wyłapie różnicę pomiędzy jej brakiem, a zwykłą
nieobecnością dźwięku. Takich momentów tutaj nie ma. Nie ma ich
też dłuższą chwilę po zakończeniu odsłuchu...
The Mars Volta - Miranda (Frances
The Mute, 2003)
Ci to potrafili się zgubić w tym plumkaniu. Nawet
na tym wspaniałym albumie, który powinien być troszkę skrócony.
No ale ryli w temacie głęboko, więc wspomnieć trzeba, a i
szacuneczek przy tym spory i raczej dożywotni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz