czwartek, 20 marca 2014

72. pilot kameleon: Silence Is Sexy

Cisza w muzyce. Zagadnienie szerokie i głębokie jak Pacyfik. Ileż fałszywych ścieżek musiałem przemierzyć, żeby dokopać się do satysfakcjonujących przykładów. I nadal nie czuję pełnej satysfakcji. Niejednokrotnie tam, gdzie miał znajdować się przykład wzorcowy znajdowałem nic, a tam, gdzie nie miało być niczego pojawiał się kwiat najzwyczajniejszej urody. Zwodnicza pamięć, zwłaszcza przy tak delikatniej materii! Niejedna habilitacja mogłaby powstać na ten temat, niejedna klasyfikacja gatunków ciszy, jak "Systema Naturae" Linneusza. A poniżej mój skromny i wielce wstępny przyczynek do badań. Kolejność zupełnie przypadkowa.

King Crimson - Moonchild (In The Court Of The Crimson King, 1969)
Po fragmencie piosenkowym rozpościera się najbardziej eksperymentalny fragment tej płyty. Po latach postrzegam go jako najbardziej świeży, wizjonerski i inspirujący. Utkany z nieskrępowanej improwizacji, przez którą przenikają fragmenty ciszy, która rozsypana jest na całej długości tej kompozycji, tak jak pieprz gęsto przykrywa powierzchnię steku. Puk, stuk, plum, wrrr, plam, plask, tusk. Tusk? 

Pink Floyd - Alan's Psychedelic Breakfast (Atom Heart Mother, 1970)
Należy przewinąć utwór na sam koniec, tam gdzie już milknie muzyka, a wszyscy bohaterowie wychodzą z mieszkania. Zostaje pustka. Tylko ta woda z kranu kapie. A jak słyszysz kapiącą wodę, to znaczy, że cisza się do ciebie wprowadziła.

The Beatles - A Day In The Life (Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band, 1967)
Kto wie, może to największy bitelsowski finał? Najpierw długie i powoli stygnące wybrzmienie. I gdy wszystko ma się już skończyć ucho zostaje doprowadzone do porządku końcową erupcją kakofonicznych dźwięków, która nie bierze żadnych jeńców. A pomiędzy tym cisza. Polecam wersję mono, w której jest ona nieco inna niż w wersji stereo.

The Young Gods - Moon Revolution (Only Heaven, 1995)
Ten utwór trwa ponad szesnaście minut. Jego wewnętrzne napięcie mogłoby zasilić sporej wielkości miasto. Narracja w pewnym momencie się wycisza, a nawet na chwilę zanika. Akcja serca ustaje, pulsują tylko neurony, wieje kosmiczny wiatr. Ambient tli się w tle. Następuje piękne przełamanie nieba na pół. Centralny moment płyty.

This Heat - Hi Baku Shyo (Suffer Bomb Disease) (Deceit, 1981)
Jaka tam cisza może ktoś powiedzieć. A jednak znaczne obniżenie poziomu głośności względem poprzednich nagrań robi swoje. Ciągły szum oraz dźwięki jakiegoś japońskiego (?) instrumentu wymownie informują o tytułowych cierpieniach. A swoją drogą, "Deceit" to jedna z najważniejszych post-punkowych płyt. Stawiać na równi z "Closer" i "Pink Flag".

Maurice Ravel - Boléro (1928)
Ja wiem, że tam od początku orkiestra nawija główny temat. Ja wiem, że tam nie ma ciszy, a narastanie. No ale jak odpalam płytę na normalnej (czyt. preferowanej przeze mnie) głośności i przez minutę prawie nic nie słyszę, to znaczy, że tam jest cisza, nie? No bo jak nic nie słuchać to jest cisza.

Miles Davis - Shhh/Peaceful i In a Silent Way/It's About That Time (In A Silent Way, 1969)
Gdzie tu cisza? Hmmm... Wychodzi na to, że przede wszystkim w tytule. Ale jeśli wrzucimy przed lub po tym albumie "Bitches Brew" bez problemu zauważymy cudowną pastelowość i spokój płyty. Ciche fragmenty też się znajdą, ale nie w tym rzecz, żeby wszystko odczytywać dosłownie.


Ash Ra Tempel - Suche & Liebe (Schwingungen, 1972),
Tu są oceany ciszy, fragmentów delikatnych i zwiewnych jak jedwabny szalik. "Suche & Liebe" to wręcz wzorcowy przykład tego, co można zrobić z ciszą nie wpadając przy tym w czarną dziurę niezrozumienia. Żeby Niemiec taką finezją się popisał? Niebywałe...

The Necks - Open (Open, 2013)
Kiedyś napisałem poniższy tekst, wydawca (nazwę magazynu oraz nazwisko redaktora złodzieja mogę podać jak ktoś sobie życzy) go opublikował, ale zapomniał zapłacić. No to go tu wykorzystam, bo jest MÓJ!
Domeną najnowszej płyty The Necks jest cisza. Cisza to specyficzna, występująca w wielu najróżniejszych odmianach. Potrafi się rozpościerać pomiędzy trzema instrumentami, być szalenie rozimprowizowana, a nawet zaczepna. Równie chętnie pokazuje swój monumentalny i całkowicie niewzruszony charakter. Nie brak tu również fragmentów pełnych ciszy kameralnej, skromnej i delikatnej. Cisza uchwycona na "Open" ma jeszcze jedną ważną cechę: nie znosi powtarzalności, żyje pomiędzy kolejnymi zmianami, można nawet stwierdzić, że jest ich głównym sprawcą. Równie interesująca jest występująca tu w dużej ilości cisza paradoksalna, czyli ta zamknięta w dźwięku. Wyczulone ucho natychmiast wyłapie różnicę pomiędzy jej brakiem, a zwykłą nieobecnością dźwięku. Takich momentów tutaj nie ma. Nie ma ich też dłuższą chwilę po zakończeniu odsłuchu...

The Mars Volta - Miranda (Frances The Mute, 2003)
Ci to potrafili się zgubić w tym plumkaniu. Nawet na tym wspaniałym albumie, który powinien być troszkę skrócony. No ale ryli w temacie głęboko, więc wspomnieć trzeba, a i szacuneczek przy tym spory i raczej dożywotni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz