czwartek, 31 stycznia 2013

44. Azbest: Voivod "Phobos"

Voivod - Phobos
Ocena: * * * * 1/2


Najlepsza i najcięższa płyta Voivod.
Posypanie się składu po "The Outer Limits" i rychła reaktywacja jako trio nie tylko nie osłabiło potencjału zespołu, ale wręcz ich wzmocniło. Z wzmożonymi siłami wrócili by jak dawniej budzić postrach i siać zniszczenie. Już "Negratron" z roku 1995 zmył niesmak po swoim poprzedniku i okazał się dobra odskocznią od coraz lżejszej ostatnimi czasy muzyki Voivod. Jednak dopiero na "Phobosie" udało im się osiągnąć masę krytyczną i nagrać swoje opus magnum.
Płyta jest też kolejnym epizodem w epopei "maskotki" zespołu - Voivoda. Wampir, mutant, cyborg i generalnie niezgorszy psotnik. Po kilku latach hibernacji zbudził się i ma ambitne plany. Bawi się w wielkiego brata i gromadzi podręczny składzik broni masowego rażenia. Znając go, na pewno nie w zbożnym celu. Ale to tylko smakowity dodatek - najważniejsza jest muzyka. A ta wyrywa kończyny.
Od „War and Pain” aż po wspomniany już „The Outer Limits” zespół ewoluował od prostego i agresywnego thrashu do rocka progresywnego w lekkim (i niewzbudzającym zachwytu) wydaniu. Można z przymrużeniem oka powiedzieć, że Voivod mutował od Venom do Van der Graff Generator. Patrząc z tej strony epizod z Forrestem można nazwać fazą metalu regresywnego. Jednakowoż mimo powrotu do hałasu nie mieli zamiaru powtarzać sprawdzonych rozwiązań. I na szczęście nie w głowie im było flirtować z ówczesnym symbolem nowoczesności w ciężkim graniu - metalem industrialnym (tak to ujmijmy – nie miało to wiele wspólnego z takim Throbbing Gristle czy SPK chociażby).
„Phobos” wypełnia surowe (lecz nie proste), agresywne, ale i transowe granie. Płyta brzmiąca jak stary, dobry Voivod, ale zagrany wolniej i potężniej. Doskonałym uzupełnieniem są wściekłe wrzaski Forresta. Ta muzyka pochłania słuchacza niczym czarna dziura – powoli, ale nieubłaganie.
Co ciekawe, mimo, że jest to ich najcięższe wydawnictwo nie zabrakło na nim psychodelicznych wpływów. O ile ich obecność sama w sobie nie jest niczym niezwykłym jeśli zna się korzenie grupy, to sposób w jaki zostały wykorzystane jest niesztampowy. Gitara Piggy'ego często generuje psychodelicznie rozedrgane dźwięki, ale przy tym szorstkie i brutalnie jazgotliwe. Również częste „rozmycie” dźwięku raczej wzbudza u słuchacza niepokój zamiast wprowadzić go w błogi nastrój.
Materiał jest spójny pod względem nastroju i charakteru utworów. Jest nawet zamknięty w klamrach dwóch wersji „Catalepsy”. Jednak oprócz zasadniczego programu płytę dopełniają też dwa dodatkowe utwory. Pierwszy to „M-Body”, niewyróżniający się niczym prócz tego, że napisał go znany z Flotsam and Jetsam Jason Newsted. Na szczęście później dostajemy w twarz wybornym coverem "21st Century Schizoid Man" z repertuaru Black Flag.
Najlepsza płyta Voivod i chuj.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Rise"? "Mercury"? "Phobos"? "Bacteria"? "The Tower"? Motyla noga, ileż tu dobrego!
2. Najgorszy moment: ostatnie takie trio - nie nagrali kolejnej płyty w tym składzie!
3. Analogia z innymi element kultury: Mając Voivoda nie muszą zapożyczać się u innych.
4. Skojarzenia muzyczne: Szybciej zagrane Neurosis?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Utrata łączności, przegrzanie reaktora, dehermetyzacja kadłuba – nie ma już sensu zapinać pasów.
6. Ciekawostka: W 2001 roku Eric Forrest usłyszał od reszty członków, że rozwiązują zespół. W kilka tygodni później ogłosili reaktywację... Z Newstedem i Snake'iem na pokładzie. Motorhead mieli taki kawałek „No Class”.
7. Na dokładkę okładka: Komuś jeszcze to zalęknione oblicze kojarzy się z Munchem?

3 komentarze:

  1. Hehehehe: Flotsam i Black Flag :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się porównanie muzyki Voivod do Van Der Graaf Generator. Kiedyś czytałem, że Voivod miał nagrać cover VDGG "Still Life". Ale z tego chyba nic nie wyszło. Przynajmniej nic mi do tej pory nie wiadomo.
    "21st Century Schizoid Man" to cover King Crimson.

    OdpowiedzUsuń