Ocena: * * * ½
Na początku złowieszcze, niepokojące intro, a po upływie
minuty z małym hakiem – ostry atak gitar. I ten właściwie zostanie już do
końca. Nie ma zmiłuj. W znanym sporze o to, czy lepiej grać głośno, czy ciężko,
płyta „Phobos” mogłaby reprezentować interesy zwolenników obu opcji.
„Phobos” nie był w karierze Voivod dziełem jakoś wybitnie
przełomowym, za to poniekąd był graniczny. Pokaźna reorganizacja składu, nowy
wokalista (debiutował już na „Negatronie”, ale po latach ta płyta jest trochę
zapomniana) i wyprawa w rejony mroczniejsze i bardziej pokomplikowane niż
wcześniej nie pozostały bez wpływu na fanów. Jedni się odwrócili, drudzy
wzruszyli ramionami. Byli i tacy, którzy dopiero od tego albumu zaczęli
nastawiać ucho na propozycje Kanadyjczyków.
Podstawowe różnice w stosunku do wcześniejszej twórczości? Są
dwie – po pierwsze: jeszcze ciężej, jeszcze mroczniej i jeszcze bardziej
pokomplikowanie. Ja wiem, oni grali to już od „Dimension Hatross”, ale tutaj
starają się jeszcze bardziej – z różnym skutkiem – mieszać w swoim garze,
określanym średnio szczęśliwie jako metal progresywny. Rytmiczne łamańce,
zmiany tempa, nieoczywiste przejścia. I duży ładunek psychodelii – nie tylko w
obu częściach „Catalepsy”, nie tylko w zwolnieniach i udziwnieniach brzmień –
posłuchajmy również odgłosów w tle, nakładek i dalszych planów. Trochę kojarzy
się z tym, co kilka lat później zaczął prezentować Tool. A jeszcze bardziej – z
wyimaginowaną wizją King Crimson, któremu zachciało się grać metal. Chociaż
może to skojarzenie to tylko wpływ zamieszczonej na zamknięcie albumu przeróbki
utworu, który przed laty otwierał debiutancki album Roberta Frippa i spółki.
Po drugie – wokalista. Trochę to dziwne, ale właśnie przy
odejściu do struktur bardziej wyrafinowanych Voivod zamienił śpiewaka na
krzykacza. Niespecjalnie szczęśliwie, jak dla mnie. Ten dodatkowy ładunek
agresji nie wyszedł chłopakom na zdrowie. Porównajmy choćby przeróbki klasyki.
Wspomniany „Schizofrenik” wypada przy „Astronomy Domine” z „Nothingface” dużo
mniej hmmm... szlachetnie.
Ogólnie – chcieli dobrze, ale trochę przedobrzyli, trochę za
dużo tu sztuki dla sztuki. Fajnie jest, jak utwór trwa siedem minut i więcej,
ale trzeba jeszcze mieć pomysł, przykuć nim słuchacza, a przy „Phobos”
zmęczenie trochę zbyt często bierze górę. Niemniej całkiem dobra to płyta, nie
ma co.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Mercury”. Niby zwarte, ale trochę
zmian klimatów chowa.
2. Najgorszy moment: „M-Body”. Miło pana spotkać, panie
Newsted, ale utworek taki nie za bardzo.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nazwę wymyślił
Michel Langevin, pod wpływem lektur Tolkiena i epigonów. A można by pomyśleć,
że wziął ją od niemieckiego określenia na nasze województwo.
4. Skojarzenia muzyczne: Słuchamy „Bacterii”, docieramy do 04:51,
a tam... „Trzy Bajki” Armii!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Szturmu na
Thangorodrim.
6. Ciekawostka: Fobos był w mitologii greckiej uosobieniem
strachu. Czy nasza załoga bała się reakcji fanów na płytę?
7. Na dokładkę okładka: Jak zwykle futurystyczny niepokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz