czwartek, 29 listopada 2012

39. Azbest: Soundgarden "King Animal"

 Soundgarden - King Animal
 
Ocena: * * 1/2
Jak przy każdej reaktywacji pojawia się to samo pytanie - "nie dadzą aby ciała?". Zwolennicy Soundgarden mogą się odprężyć i swobodnie odetchnąć - zespół zagrał na swoim zwyczajowym poziomie. No może tylko trochę słabiej. Krótko mówiąc przeciętna, niezbyt oryginalna płyta z nudnymi kawałkami.
Z całego grunge'owego miotu Soundgarden ceniłem najmniej (nie wnikając juz w to jak sztuczne było to określenie). Nie mogę też powiedzieć bym za nimi tęsknił. Ani nawet podekscytował się wieścią o ich powrocie. Czy chociaż oczekiwał czegoś pozytywnego po albumie studyjnym.
A ich poczynania po powrocie mogły budzić niepokój (czy wręcz nawet niesmak). Na rynek trafiały składanka [z nowym (odrzut z 1996*) singlem, koncertówka (z 1996 - wtf - zahibernowali się mentalnie czy jak?), obszerniejsza składanka (prawie cała dyskografia) i wreszcie marny singielek do "Avengers" [a sam film zacny - scena w której Hulk pomiata (dosłownie) Lokim urocza]. I trasa w międzyczasie. Mogło to budzić obawy co do zasadności czekania na płytę. Traf jednak chciał, ze postanowili przerwać ćwiczenia w prokrastynacji. Widać uznali, że do Pixies w tej kategorii wagowej nie podskoczą. I nagrali płytę.
Zawartość albumu to logiczna kontynuacja, ale nie linii Soundgraden tylko działalności ich lidera. O ile „Down On the Upside” był nieco słabszy to jeszcze interesujący. Solowe płyty Cornella były w najlepszym wypadku nieinteresujące. Obecna płyta jest mięciutka i nijaka w porównaniu z „Badmotherfucker” chociażby. Kurde, jak ja lubiłem to ich zżynanie z Black Sabbath. No może delikatniej – inspirowanie się. Nie był to przejaw oryginalności, ale fajnie brzmiało. Obecnie Soundgarden nie zniża się do takich zagrywek i wolą pograć bez charakteru. Szkoda tylko, że nie nabrali przy tym oryginalności.
Mimo wydelikacenia brzmienia da się tego słuchać, ale poważnym problemem pozostają piosenki. A raczej ich mizerna jakość. Zawsze mieli z tym problem i z biegiem czasu nasilił się, nie zniknął. Niby wszystko gra, coś tam się dzieje i tyle... Po dwóch tygodnia intensywnego słuchania w głowie pozostaje raptem jeden utwór. Marny to wynik. Gdzie nowe „Jesus Christ Pose”? Gdzie następca „Black Hole Sun”? Muzyka tła – nie wyłączyłbym radia gdybym usłyszał coś takiego. Ale może właśnie dla tego nie słucham radia. 

* Rzeczony kawałek to "Black Rain" i oczywiście został nagrany w 1991. Mój błąd. Dzięki za sprostowanie http://www.facebook.com/SoundgardenPoland.


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Been Away Too Long".
2. Najgorszy moment: konstatacja, że nie moge przypomnieć sobie żadnej innej piosenki z tej płyty.
3. Analogia z innymi element kultury: W tekstach Cornella często pojawia się motyw podróży.
4. Skojarzenia muzyczne: Soundgarden... Albo nie - solowy Cornell.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wzruszenie ramionami, ale takie niezbyt energiczne.
6. Ciekawostka: tytuł wysoce nieadekwatny - zwierzęcości tu nie uświadczysz.
7. Na dokładkę okładka: taka jakaś neurosisowata. Już myślałem, że zaprogramowałem się ostatnim odcinkiem, a tu nie - stworzył ja Josh Graham. Do niedawna członek Neurosis. Czyżby nie chcieli być kojarzeni z Soundgarden?

39. Pippin: Soundgarden, King Animal




Ocena: * * *

Nie było mnie tu zbyt długo – śpiewa Chris Cornell w utworze otwierającym płytę. Faktycznie, prawie półtorej dekady to nie tyle szmat czasu, ile różnica kilku epok w tworze o stosunkowo krótkiej historii, jakim jest muzyka rockowa. Czy Soundgarden trzyma rękę na pulsie dzisiejszych trendów muzycznych? Czy też okopał się na swoich terenach i jak gdyby nigdy nic dalej eksplorował będzie patenty z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych?
Od razu deklaruję – nie, nie robiłem sobie wielkich nadziei, nie czekałem na kolejne „Outshined”, „Jesus Christ Pose” czy „Spoonmana”, bo to nie byłoby uczciwe. I gdybym miał oceniać „King Animal” w kontekście tego, co ten zespół potrafił grać kiedyś, a co gra teraz – byłyby gwiazdki góra dwie. Ale podejdźmy do sprawy z wyrozumiałością – cóż ten Soundgarden gra dzisiaj, co sobą prezentuje?
Nie, spokojnie, nie zagubili się, nie jest to powrót wyłącznie dla kasy. Panowie nadal imponują umiejętnościami, kompozytorzy mają łeb do ciekawych riffów („Been Away Too Long”, „A Thousand Days Before”), a głos Chrisa, choć już niższy niż kiedyś, dalej jest nietuzinkowy. Szkopuł w tym, że za sprawnością instrumentalną nie idą zbyt ciekawe kompozycje, że riify są pozostawione same sobie, nie obudowano ich innymi pomysłami, że wspaniały głos Cornella raczej sobie podśpiewuje i pokrzykuje, miast zbijać z nóg zabójczymi melodiami i rozdzierać serca dramaturgią. Utwory są poprawne, ciężkie, z dobrze znanym refleksem Wschodu w kompozycjach Thayila (szkoda że ściął włosy i znacznie skrócił brodę i nie wygląda już jak tybetański dziad), gdzieniegdzie urozmaicone sekcją dętą, gdzieniegdzie gitarowym popisem Mike’a McCready’ego, kolegi z tego drugiego zespołu, w którym gra Matt Cameron. Ale powiedzcie szczerze – które fragmenty płyty wryły Wam się w głowę, które będziecie pamiętać latami?
Powiem brutalnie – płyta jest niezła, ale jakby nagrał ją jakiś nowy, nieznany mi zespół – przesłuchałbym ją raz i potem nie zwracał większej uwagi. Cieszę się że wrócili, ale nie mam zamiaru udawać, że nagrali wielkie dzieło. W sumie bardzo częsty scenariusz.
Chociaż  Jane’s Addiction i Alice In Chains potrafili.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Been Away Too Long”, „A Thousand Days Before” i „Eyelid’s Mouth” to najciekawsze fragmenty płyty.
2. Najgorszy moment: Zaś „Rowing” jest koszmarnie nudne.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Cały koncept graficzny książeczki niebezpiecznie przypomina klimaty fińskich zespołów metalowych.
4. Skojarzenia muzyczne: Soundgarden oczywiście.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zima idzie.
6. Ciekawostka: Z mojego liceum do księgarni, pełniącej również rolę lokalnego punktu sprzedaży kaset, szło się dobre dziesięć minut. Ale gdy pojawiło się świeże, ciepłe „Down on the Upside”, obróciłem biegiem w obie strony w czasie piętnastominutowej przerwy między lekcjami.
7. Na dokładkę okładka: Zwierzę, pozostawiające po sobie tyle kości, musi być iście królewskie.

39. Basik: Soundgarden, "King Animal"

Soundgarden - King Animal



Ocena: * * * * 

Po singlowym (i poza-albumowym) „Live to Rise” napisanym na ścieżkę dźwiękową do „Avengers” miałem obawy, że na „King Animal” zwycięży miękka stylistyka muzyki „środka”. Tak się nie stało. Dzisiejszy Soundgarden gra jak TEN Soundgarden nawet po 16 latach przerwy pomiędzy studyjnymi albumami. Przyznaję jednak, że to jest najbardziej gładka płyta ekipy z Seattle. Do poziomu kruszącego uzębienie słodkiego pop – rocka typu, dajmy na to Sixx:A.M. na szczęście bardzo daleko. Nie sądzę, że granica dzieląca te światy zostanie przez nich kiedykolwiek przekroczona. Zapytajcie Chrisa „been there, done that” Cornella. 
Styl natychmiastowo rozpoznawalny. Charakterystyczna melodyka, sprytne riffy, brak solówek i świetna gmatwanina rytmiczna. Plątanina misternie zakamuflowana - nie ujmująca płynności płyty a dodająca mnóstwo dynamiki. No i oczywiście głos Cornella, nie do pomylenia z żadnym innym. Wcale nie dominujący nad resztą muzyków, znajdujący swoje miejsce pomimo natrętnej charyzmy. 
Każdy utwór kojarzy mi się w jakiś sposób z poprzednimi płytami zespołu. Nie na regułach plagiatów czy kopiowania zagrywek lecz klimatycznie. Jest dynamicznie i rock’n’rollowo w „Been Away Too Long”, „Attrition”, są utwory osadzone na głębokim groove jak „ Non-State Actor”, „By Crooked Steps” jak i psychodelia – „A Thousand Days Before”, “Rowing”. Podnoszenie ciężarów w stylu Badmotorfinger posłuchamy w “Blood on the Valley Floor”. Ostatecznie jest kilka rzeczy kojarzących się luźno z poprzednim (i świetnym!) albumem grupy, czyli „Down On the Upside” takie jak „Bones of Birds” albo „Taree”. 
Pomijając wysoki poziom kompozycji sporo przyjemności ukryto w samym brzmieniu albumu. Dominują barwy jaskrawe ale zostały odpowiednio nasycone brudem i dymem. Krótkie kopiące bębny, mruczacy bas i drapiąca po plecach gitara (a nie drapie w końcówce „Eyelid’s Mouth”? No powiedz, że nie?). Świetne kompozycje, wyborne brzmienie, wyważona przebojowość. 
Nie potrzebuję nic więcej. Wielki powrót („In Your Face, Faith no More!”).  

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: „Eyelid’s Mouth” i „Rowing” czyli finał płyty.
2. Najgorszy moment: Zdecydowanie można zaoszczędzić i nie porywać się kupno wydania „deluxe” płyty. Bonusy kompletnie zbędne. Jak zazwyczaj. 
3. Analogia z innymi element kultury: temat wojny przywoływany w „Blood On the Valley Floor” i wojenne analogie w „Attrition”. 
4. Skojarzenia muzyczne: Pisałem, że plagiatu nie ma. Bo nie ma, ale „Worse Dreams” kojarzy mi się rytmiczne ze „Spoonman” z „wiadomo-skąd”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zima, zima, czekam na śnieg.  A może nie.
6. Ciekawostka: Na tydzień przed premierą można było przesłuchać płytę w sieci za darmochę. Podoba mi się ten trend, nie ukrywam.
7. Na dokładkę okładka: Baphomet na swoim tronie również czekał na nową płytę Soundgarden. Jak pokazuje okładka – o jedną zimę za długo.
 

39. pilot kameleon: Soundgarden, King Animal

 
Ocena: ****


„Mijają lata, zostają piosenki”. Tytuł audycji Danuty Żelechowskiej i Jana Zagozdy można pięknie sparafrazować i odnieść nie do piosenek, ale albumów długogrających. Zespołu Soundgarden na ten moment. Ich dorobek przez ostatnie lata raczej szlachetniał niż tracił na wartości. Pięć płyt długogrających było jak pięć kroków na ścieżce samodoskonalenia. Świeże „Ultramega OK.”, głośne „Louder Than Love”, wściekłe „Badmotorfinger”, klasyczne „Superunknown” i dojrzałe „Down On The Upside”. I tak miało pozostać. Panowie jednak po kilkunastu latach postanowili wrócić do muzykowania pod legendarnym szyldem. Lepiej być nie mogło, choć mogło być przecież bardzo źle.
Riff otwierający „Been Away Too Long”, pierwszą kompozycję na płycie, pozwala zdefiniować właściwie cały album. Jest klasycznie, lekko, zajmująco i niezwykle swobodnie. Panowie rozwinęli formułę wypracowaną na „Down On The Upside”. Nie boją się kombinowania, ale lekko odciążyli konstrukcję wymontowując większość sabbathowych elementów. Postawili również na niezwykle czystą produkcję. Dominują raczej jasne dźwięki, choć fani Shepherda z pewnością nie będą zawiedzeni. Basu jest dużo. Grubasek prócz czterostrunowca przyniósł do studia również całkiem sporo fajnych pomysłów. Wygłodniał i mocno się zaangażował. Pewnie dzięki temu tak zgrabnie łączy perkusyjny groove Camerona z gitarowymi historiami Cornella i Thayila. W przypadku tych dwóch ostatnich panów cieszą wzorowe riffy i pięknie wkomponowane sprzężenia. Kolega Cornell nie zawiódł także na polu wokalnym. Na swoim solowym albumie „Scream” z 2009 roku spożytkował swoje najgorsze pomysły, więc dla Soundgarden pozostały już tylko te dobre. Wokalnie nie ma co prawda za wiele firmowego wycia w stylu piły motorowej, ale to raczej świadomy zabieg. Starszemu panu pewnych rzeczy nie wypada robić. Tak czy owak, nawet głuchy pokapuje, że wyszła im elegancka płyta.
Co natomiast nie trybi? Każda płyta Soundgarden ma to do siebie, że jeśli zostałaby odchudzona o dwa lub trzy kawałki, tylko na zdrowie by jej to wyszło. „King Animal” wpisuje się w ten trend. Cieszy jednak wstrzemięźliwość (płyta trwa niewiele ponad 50 minut) w prezentowaniu materiału. Mało kto dziś pamięta, że 80 minut to maksymalna, a nie pożądana długość płyty. W takim razie na kogo jeszcze czekamy? Na szybko do głowy przychodzą dwie nazwy. Rage Against The Machine i Faith No More. Liczę zwłaszcza na tych drugich.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Utwór 5 i utwór 11, czyli odpowiednio „Blood on the Valley Floor” i „Worse Dreams”.
2. Najgorszy moment: W sumie to było mi obojętne, jak im ta płyta wypadnie. Mile zaskoczyli. Niemniej jednak obojętność zawsze jest najgorsza.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nazwa zespołu wzięta została od rzeźby zaprojektowanej przez Douga Hollina, którą można podziwiać w Magnusson Park w Seattle.
4. Skojarzenia muzyczne: Ogród dźwięku. Nie można napisać nic innego.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Rozmyślań o tym, dlaczego jednym się udaje, a innym niekoniecznie.
6. Ciekawostka. Materiał miksował Joe Baressi, który ma na koncie współpracę między innymi z  Kyuss, The Melvins, Tool, Queens of the Stone Age, Coheed and Cambria, Tomahawk, L7, The Jesus Lizard, Bad Religion. Legenda.
7. Na dokładkę okładka. Co to? Fiński folkmetal? Całe szczęście wnętrze bookletu jest bardziej atrakcyjne niż front. Wieje chłodem, choć co prawda takim z lodówki firmy Beko.

poniedziałek, 19 listopada 2012

38. Azbest: Neurosis "Honor Found in Decay"

Neurosis - Honor Found in Decay
Ocena: * * * *

Neurosis powraca! Od nagrania "Given to the Rising" minęło już ponad pięć lat, ale fani czekali z niesłabnącym zainteresowaniem. Wszak ekipa drwali nie ma w zwyczaju nagrywać złych płyt. I również "Honor Found in Decay" nie powinien sprawić słuchaczowi zawodu. Płyta nie przynosi rewolucji - stylistyka znana jest już od lat. Muzyka Neurosis wciąż opiera się na transowych, plemiennych rytmach i mrocznych, masywnych riffach. Przy tak znanej formule istotne stają się drobne różnice. A znajda się tu takie, gdyż płyta różni się nieco w stosunku do swojej poprzedniczki.
 Przed premierą muzycy Neurosis twierdzili, że znaleźli nowe sposoby na granie ciężko. I tak jest w istocie - chociaż charakter ich muzyki nie uległ zasadniczym zmianom, to muzyka stała się trochę mniej miażdżąca. O ile "Given to the Rising" było bardzo masywną płytą w stylu ich wczesnych nagrań, na "Honor Found in Decay" pozwolili słuchaczowi na trochę więcej oddechu. Muzyka nie jest tak nasycona bezlitosnymi riffami, więcej w niej spokojniejszych partii. Oczywiście trzeba pamiętać, że w kontekście Neurosis określenie „lżejsza płyta” ma specyficzne znaczenie, a przypadkowy słuchacz wciąż będzie miał ciężki orzech do zgryzienia.
Zmiana charakteru muzyki niesie z sobą pewne negatywne konsekwencje. Z uwagi na to, że zmniejszeniu uległ ciężar gatunkowy neurotycznych dźwięków automatycznie mniej pasują do nich znane już wokale. Scott Kelly i Steve Von Till bez litości zdzierający swoje gardła chwilami brzmią nieco absurdalnie. Ale tylko chwilami.
Nieżyczliwi nieraz zarzucali Neurosis bycie epigonami Swans. Teza nieco krzywdząca, ale nie da się ukryć, że niepozbawiona podstaw (nagranie płyty z Jarboe nie poprawiło w tym względzie ich sytuacji). "Honor Found in Decay" może stać się niezłym argumentem dla malkontentów. Neurosis nagrywa spokojniejszą płytę w tym samym roku, w którym Gira wydaje „The Seer”. Rzecz jasna płyty nie są identyczne, ale pewne analogie znaleźć można. I to na niekorzyść Neurosis. Tylko która płyta w tym roku jest lepsza od „The Seer”?
Nie jest to czołówka płyt Neurosis, ale jak zwykle na poziomie więc warta posłuchania. Nie popadając w stagnację konsekwentnie grają swoje. Już czekam na kolejną płytę.

Kwestionariusz:
1.
Najlepszy moment: „We All Rage in Blood”
2. Najgorszy moment: chwilami wokale.
3. Analogia z innymi element kultury: jakoś nic mi się nie kojarzy.
4. Skojarzenia muzyczne: oczywiście Neurosis, ale gdybym starał się być uszczypliwy to Swans.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: jak to u nich bywa – koniec świata.
6. Ciekawostka: płytę nagrywał ich nadworny producent, o przepraszam inżynier dźwięku - Steve Albini.
7. Na dokładkę okładka: tutaj dali ciała – takiego szkaradztwa jeszcze u nich nie widziałem.

38. pilot kameleon: Neurosis, Honor Found In Decay




Ocena: ***1/2

Stałą cechą otaczającej nas rzeczywistości jest wszechobecna potencja. Dane sytuacje czy też zdarzenia mogą zaistnieć lub też nie. Czynników decydujących o tym, co przybierze szatę faktu, a co pozostanie tylko możliwością jest bardzo wiele. Do tej pory cały kosmos sprawiał, że aktywnie nie nawiązałem żadnego kontaktu z muzyką zespołu Neurosis. Przymus kolektywnego pisania na zadany temat sprawił jednak, że spełnione zostały wszelkie warunki do tego, abym w końcu ją poznał.
Porzućmy abstrakt i przejdźmy do konkretów. Siedem długich kawałków, spełniających wszelkie cechy, by nazwać je monumentalnymi dają razem niewiele ponad godzinę muzyki. Posępność, namacalny smutek wyzierają z tego wydawnictwa zarówno w momentach cichych, jak i podczas metalowego uderzenia czy transowania na miarę grupy Swans. Minorowy nastrój, powolne tempa i posługiwanie się raczej ciemnymi barwami, adekwatnymi do jesieni za oknem przegryza się zacnie. „Honor Found In Decay” to świetnie skrojone kompozycje, raczej bez dłużyzn, smęcenia czy lania wody. Bez wątpienia pierwsza liga, choć może brakuje tutaj trochę bardziej wyrazistych fragmentów. Co więcej wciągające atmosferyczne sludge’owanie, postrockowe fragmenty, akustyczne wtręty połączone z sądami znajomych (serdeczne pozdrowienia dla kolegi Jana), przeglądem sieci i prasy fachowej oraz wiedzą własną świadczą o tym, że zespół nie jest żadnym pogrobowcem wymienionych stylistyk, ale wizjonerem, który maczał palce w powstaniu unikalnej mieszanki uzurpowanej obecnie przez setki naśladowców. I to najbardziej rzuca się w ucho podczas dziewiczych odsłuchów. Całe dobro tej muzyki przytłoczone zostaje obrazami milionowej armii epigonów.
Wrócę jeszcze na moment do Swans. Ta grupa wydaje mi się bardzo ważnym punktem odniesienia (Tak, pamiętamy o kolaboracji z Jarboe). Naprzemiennie słuchanie „The Seer” Swansów oraz „Honor Found In Decay” Neurosis zgrabnie ową zależność pokazuje. Płyty różne, a jednak w jakiś sposób podobne. W bezpośrednim starciu nowy album Michaela Giry i jego ekipy zbiera jednak wszystko i elegancko pretenduje do jednego z najważniejszych wydawnictw 2012 roku. A Neurosis, chociaż poza podium, i tak jest bardzo sympatyczne. Każdy ma przecież swoją nerwicę.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny / I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny.
2. Najgorszy moment: Spore problemy natury recenzenckiej podczas pisania.  
3. Analogia z innymi elementami kultury: Pod adresem www.nerwica.com znajduje się polskie „Forum Psychologiczne. Nerwica, depresja, psychologia.” Wkrótce dobiją do miliona postów.
4. Skojarzenia muzyczne: sludge, atmospheric, post.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zachód słońca w okolicy 16, brak słońca, nie ma nadziei, choć ostateczna zagłada też nie chce nadejść.
6. Ciekawostka. Album współprodukował Steve Albini. Muzyk, producent, osobowość.
7. Na dokładkę okładka. Mrówki niespodziewanie dopadły Posejdona i została tylko dzida. Co za niefart dla włodarza mórz! Zwłaszcza, że wszystko odbyło się w jakimś pokoju na poddaszu.

38. Pippin: Neurosis, Honor Found in Decay





Ocena: ***1/2

Neurosis nie jest w Polsce zespołem szczególnie popularnym, jednak wśród tych, którzy go znają, znajdzie się wielu takich, którzy powiedzą, że to jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów w dziejach szeroko rozumianego metalu. Swym stażem na scenie dobiegają trzydziestki i po dość długiej przerwie zafundowali nam oto nową płytę.
Premierowy album Neurosis, wyczekiwany przez fanów od pięciu lat, nie przynosi niespodzianek. To nadal potężna i mroczna muzyka, gdzieś na granicy doom metalu i industrialu, doprawiona groźnie brzmiącymi wokalami. Raptem siedem utworów, a ponad godzina muzyki – średnią sobie sami wyliczcie. Riffy miażdżą i przetaczają się po słuchaczu jak walec, tempa płyną sobie niespiesznie, a specjalnych urozmaiceń nie znajdziemy (a można by się niby spodziewać na ten przykład ambientu, że wspomnę poboczny Tribes of Neurot, ale panowie wyraźnie stawiają na spójność stylistyczną).
Z powyższego akapitu można odnieść wrażenie, że zarzucam zespołowi sztampę – nic z tych rzeczy, niemniej po pięciu latach oczekiwania chciałby człowiek jakichś zaskoczeń, a nie odgrywania – choćby i mistrzowskiego – patentów dobrze znanych. Zresztą z tym mistrzostwem też nie przesadzajmy, na miano naprawdę świetnego numeru zasługuje chyba jedynie „Bleeding the Pigs”, całkiem sensownie umieszczone jako centralny punkt płyty.
Posłuchać warto, bo to robota naprawdę na poziomie, ale kto nie jest wielkim fanem i zna, choćby pobieżnie, dotychczasową twórczość, tego raczej nic nie olśni.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Bleeding the Pigs”
2. Najgorszy moment: Patos i monotonia.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W obecnie obowiązującej klasyfikacji ICD-10 termin zaburzeń nerwicowych/nerwic/neuroz został zastąpiony terminem zaburzeń lękowych. Wiązało się to z reorganizacją kategorii zaburzeń afektywnych.
4. Skojarzenia muzyczne: Wszystko, co wolne i ciężkie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wielogodzinne równanie asfaltu walcem.
6. Ciekawostka: Dlaczego album miał swoją premierę w Niemczech, a reszta świata poznała go oficjalnie kilka dni później?
7. Na dokładkę okładka: Ładne kolorki.

38. Basik: Neurosis, "Honor Found in Decay"

Neurosis - Honor Found in Decay



Ocena: * * * 1/2 

Przyznam, że bardzo ciężko było zabrać się za recenzję tego albumu. Właściwie z dwóch powodów. Płyta towarzyszy mi prawie od trzech tygodni, niemal dzień w dzień. Włączam ją już mimowolnie, nieświadomie. Muzyka stała się nawykiem oraz w pewnym sensie codzienną ścieżką dźwiękową. Czy jest dobra, czy nie? Ciężko o dystans w takiej sytuacji. Inna rzecz w stylistyce materiału. Bardzo „niekonkretnej” zarówno pod względem kompozycyjnym jak i skojarzeniowym. Motywy muzyczne dają sporo realnych punktów zaczepienia, lecz globalnie sylwetka albumu pozostaje rozmyta. Nieokreśloność i pozostawienie wolnej ręki do interpretacji podobna jest do tej stosowanej przez twórców ambientu. Nie ukrywam, że taką konwencją trzeba umieć się posługiwać, żeby nie zanudzić słuchacza. Neurosis udowadniało wielokrotnie, że potrafią to robić. Tak jest i tym razem. 
Muzyka „Honor Found in Decay” kojarzy mi się „kolosalnie”. Ruchy skorupy ziemskiej, pełzanie skał, erozja, lodowce. Wszystko to powolne aczkolwiek zmieniające na zawsze krajobraz zjawiska. Skojarzenia wchodzą w jeszcze większą skalę. Asteroidy, ruch orbitalny, przyciąganie mas... Nawet album i tracklista ma tu jak dla mnie budowę kulistą niczym – właśnie – planeta. W samym centrum płyty znajduje się najgęstszy punkt i zarazem najbardziej wyrazisty i gorący – „Bleeding the Pigs”.  Na obwodzie, czyli na początku i końcu płyty utwory bardziej przystępne i przejrzyste, symulujące skorupę ziemską, która nie jest dla przecież nas tak obca i abstrakcyjna. Wszystko pomiędzy jądrem a skorupa to tęgi do przegryzienia płaszcz. 
Tyle nieokreśloności na chwilę obecną. Jakie są fakty? Mimo powyższych „ciężkich” skojarzeń, „Honor Found in Decay” to jedna z łatwiejszych w odbiorze płyt amerykanów. Wyprodukowana jest bardzo podobnie do poprzedniej „Given to the Rising” jednak zespół łagodniej potraktował instrumenty i noise’owych aluzji tutaj nie uświadczymy. Nie jest idealnie, nie wszystkie momenty zachwycają, ale kilka naprawdę inspirujących się znajdzie. 

Kwestionariusz:  
1. Najlepszy moment: „Bleeding the Pigs”  
2. Najgorszy moment: Brak zaskakujących momentów. Jeden to za mało. 
3. Analogia z innymi element kultury: archeologia – skojarzeniowo.
4. Skojarzenia muzyczne: patrz tekst główny. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: patrz tekst główny.
6. Ciekawostka: Wskaźnik mglistości Gunninga dla powyższego tekstu wynosi 8.98. Tekst zawiera 35 słów uznawanych za trudne.  
7. Na dokładkę okładka: kolorystyka nadaje ton całej płycie.