
Ocena: * * *
Ach, jak bardzo chciałem
wyładować ukrytą agresję recenzując ten album! Zniszczyć go, zmieszać z błotem,
zmiąć i wyrzucić za okno. Kreśliłem w głowie szydercze frazy i poniżające
akapity. To teoretycznie proste zadanie zaczęło się komplikować z czasem i z
kolejnymi odsłuchami. Zadanie proste, bo wystarczy przyczepić się chociażby
kilku utworów gdzie siedemdziesięcioletni Cale nakłada na swój głos jakieś
efekty typu auto-tune wzięte z niechlubnej epoki muzyki pop końca lat 90. Albo
do samej idei nagrywania przez niego płyty w klimatach elektronicznych z
użyciem śmierdzących starociem brzmień i oklepanych loopów (Toni Braxton?
Mariah Carey?) poniekąd wstydliwych w 2012 roku. Tym bardziej wychodzących spod
łap człowieka – legendy a robiącego tu wrażenie zgubionego we współczesnej
muzyce. Jakby tego było mało to na dokładkę – gdzie są melodie, co?
Podsumowując, temat wydawał się łatwy do ugryzienia i wyjątkowo jednoznaczny do
oceny.
Pewnie po trzech pierwszych testach można by zawiesić recenzję w tym
miejscu z notą poniżej poprzeczki. Tak jednak się nie stanie, bo z jakiegoś
tajemniczego powodu ten album nie chciał zniknąć z odtwarzacza i uruchamiał się
właściwie samoistnie. Wyciągał do mnie powoli swoje macki, które widziałem
kątem oka, ale konsekwentnie ignorowałem. W końcu dopiął swego i przyznaję,
przegrałem w swoim uporze nad rozwalenia go w pył. Percepcja uległa obróceniu.
„Syntetyczne” brzmienia „Shifty Adventures…” wcale nie są jakimś szokiem w
kontekście ostatnich nagrań Cale’a, gdzie sama produkcja albumu jest właściwie
na pierwszym planie. Z resztą czego oczekiwałem? Że jak gość ma siedem dych to
będzie charczał do mikrofonu przy akompaniamencie pianina jak jakiś Rod Stewart
albo Leonard Cohen, bo „nie wypada”? Może i wyrazistych melodii mało, ale z
czasem odkrywa się ich coraz więcej. I tak ważniejsza jest sama barwa głosu
Cale’a kreująca ponury, refleksyjny i – co ważne – jednolity klimat albumu.
Mimo wiadomych braków, niedoskonałości kompozycyjnych i kontrowersyjnych
patentów produkcyjnych „Shifty Adventures in Nookie Woods” pozostaje płytą
bardzo sympatyczną, broniącą się przede wszystkim charakterystyczną „jesienną”
atmosferą.
Kwestionariusz.
1. Najlepszy
moment: „Scotland Yard”, „Vampire Cafe” i fenomenalny “Midnight Feast”
2. Najgorszy moment: „December Rains” – to jednak brzmi jak skrzyżowanie Boney M. oraz Cher.
2. Najgorszy moment: „December Rains” – to jednak brzmi jak skrzyżowanie Boney M. oraz Cher.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wystarczy rzucić okiem na tytuły utworów:
„Scotland Yard”, „ Mothra”, „Sandman”, „Hemingway”. A „Nookie Wood” to przecież
szyderczo przekręcone „Hollywood”! W "Midnight Feast" wspomniana jest "Joni Mitchell and her parking lot" - czyżby nawiązanie do jej "Big
Yellow Taxi"?
4. Skojarzenia muzyczne: “nowożytny” David Bowie.
Yellow Taxi"?
4. Skojarzenia muzyczne: “nowożytny” David Bowie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: niedzielny hmm… poranek.
6. Ciekawostka:
Fuck You, Lou Reed.
7. Na
dokładkę okładka: Płyta może nie tak słodka, ale równie sympatyczna jak
ten stworek na okładce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz