Ocena: * * * 1/4
Najsampierw powinna nastąpić długa tyrada o tym, jakim to
wielkim artystą jest John Cale i jak to on przez niewyrobioną polską
publiczność nie jest prawie wcale znany. Ale nic z tego – nie dlatego, że
odmawiam wielkości starszemu panu, broń mnie Boże, lecz z tego powodu, iż
byłaby to swego rodzaju hipokryzja. Jakkolwiek bowiem dorobek The Velvet
Underground znam wcale dobrze, a i debiutu The Stooges nie usłyszałem dopiero wczoraj,
tak solowa twórczość Cale’a jest mi raczej słabo znana, do tej pory słyszałem w
całości ze dwa razy jedną płytę („Paris 1919”, jeśli kto ciekawy) i nasz
bohater raczej zajmuje u mnie poczesne miejsce na półce oznaczonej jako „Wielkie
postacie, zapoznam się bliżej w przyszłości”.
Najnowszą płytę rozpoczynają brzmienia akustyczne, z których
szybko wyłania się zachrypnięty wokal – gdybym nie wiedział, z kim mam
przyjemność, obstawiałbym Toma Waitsa. Ale ten akustyczny początek to zmyłka,
cała płyta bowiem oparta jest raczej na brzmieniach elektronicznych, a główne
skojarzenia biegną w stronę Depeche Mode. Tak z okresu „Violator” (gdzieś nawet
miga motyw niemal żywcem wyjęty z „Enjoy the Silence”). Ki diabeł? Co
zaprowadziło pana Cale’a w takie rejony? W rejony, które wydały niejeden
doskonały owoc, ale też i sporo koszmarnego synthpopu początku lat
dziewięćdziesiątych? Nie dojdziemy tego, ale zżymać się jednak przesadnie nie ma
co, bo udanych utworów jest więcej niż pomyłek. Do tych pierwszych zaliczyć
należy przede wszystkim trzy pierwsze utwory – och, gdyby cały album był taki!
Dobre melodie i mroczny, nieco tajemniczy nastrój. Cóż z tego, skoro potem
spotkamy słabiutki „December Rains” i koszmar absolutny w postaci utworu „Mothra”.
Jednostajna, monotonna elektroniczna łupanka, ani śladu melodii i tekst
podawany nie tyle beznamiętnie, ile z przemożnym poczuciem nudy.
Nie wieszajmy jednak psów na starym mistrzu – naprawdę słabe
utwory są tylko dwa, a reszta, choć dość jednostajna i niedorastająca nijak
otwierającej trójce, broni się jako całkiem przyjemna wycieczka w przełom lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Cale nie zmienia świata, nie niese nowych
muzycznych rewolucji, ale trzyma się nieźle.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Z pierwszych trzech utworów, ze względu
na tytuł wybieram „Hemingway”. Chociaż „Scotland Yard” chyba jednak lepszy.
2. Najgorszy moment: „Mothra”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Rzut oka na same
tytuły piosenek uświadamia, że analogia siedzi tu na analogii.
4. Skojarzenia muzyczne: Depeche Mode zatrudniają Toma
Waitsa, bo Gahan chory, a czas nagli.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Czy do grudniowych
deszczów, to jeszcze nie wiem, ale do złotej polskiej jesieni niezgorzej.
6. Ciekawostka: Gdy płyta ruszyła, Małżonka zapytała mnie z
drugiego pokoju, czy to Krzysztof Krawczyk. Odłożywszy na bok święte oburzenie,
muszę obiektywnie przyznać, że jest pewne podobieństwo w barwie głosu obu
panów.
7. Na dokładkę okładka: Чебурашка, w Polsce znany jako
Kiwaczek, bardziej mnie cieszy w oryginalnej wersji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz