wtorek, 12 listopada 2013

65. Azbest: Leonard Cohen "Death of a Ladies' Man"

Leonard Cohen - Death of a Ladies' Man
***

Choć płyta firmowana jest nazwiskiem Cohena to wbrew pozorom nie on miał decydujący wpływ na jej powstanie. A wiedząc to, mniej już się zdziwimy, że w niczym nie przypomina jego starszych płyt wypełnionych ascetycznie zaaranżowanymi balladami, wyśpiewanymi zmęczonym i zbolałym głosem. A stało się tak gdyż postanowił oddać się w szpony Phila Spectora.
Kontrowersyjny, choć legendarny wówczas producent pozostawał we względnym zapomnieniu choć w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych stał się praktycznie instytucją dzięki swej technice produkcyjnej tzw. "ścianie dźwięku". Charakteryzowała się ona bizantyjskim, quasi-symfonicznym rozmachem. Wielokrotnie naśladowana stała się soundtrackiem dla dojrzewania pokolenia "baby boomers". Niemniej w drugiej połowie dekady odsunął się w cień. Faktem jest jednak, że wciąż miał zwolenników (trzeba wspomnieć chociażby Briana Wilsona, który w końcu prześcignął swojego mistrza choć przypłacił to szaleństwem), a ci angażowali go do produkowania swoich nagrań. I byli niezmiennie zdziwieni, że zachowywał się jak Spector, a wyprodukowane przez niego płyty brzmiały jakby były przez niego produkowane.
Nie inaczej było z „Death of a Ladies' Man”. Choć muzykę stworzyli razem z Cohenem to w studiu (o dziwo!) dokonał się zbrojny zamach stanu i Spector przechwycił projekt. W oparciu o prowizorycznie nagrane wokale praktycznie sam stworzył płytę - miksował, dodawał ścieżki i generalnie robił co chciał. Uprzednio Cohen traktował muzykę raczej jako niezobowiązujący dodatek do swych poezji. A liczba muzyków zaangażowanych przez Spectora przy produkcji płyty sięga pół setki! Rozbuchana produkcja eksponująca ścieżki instrumentów przytłacza wokale. Głos Cohena za to zamaskowywany jest efektami, zagłuszany chórkami i generalnie spychany w tło. Jakoś nietrudno się dziwić, że ten nie wspomina tej płyty z rozrzewnieniem i niezbyt często (jeśli w ogóle) sięga po zawarty na niej repertuar.
Niestety kompozycje Spectora same w sobie nie zachwycają, bardziej zajmują swoją formą niż treścią. Mimo, że trafiają się perełki jak żywiołowy „Don't Go Home With You Hard-On” to muzyka nie powala. Ale wcześniej u Cohen nie było inaczej. Muzyka nie była najjaśniejszym punktem jego płyt i nikt jakoś nie płakał. Tylko, że tym razem teksty nie były już równie dobre. Działka Cohena pokazuje spory kunszt, ale daleko jej do jego najlepszych tekstów. Drugiego "Who by Fire" tu nie uświadczymy. I bardziej w tym upatruję przyczyn niepowodzenia płyty.
Pozostaje zagadką jak doszło do powstania tej płyty. Czy Cohen naprawdę liczył, że uda mu się coś czego nie dokonał nikt inny i okiełzna Spectora? A może miał nadzieje,że ten zmieni swą naturę? Niezależnie od przyczyn z obu aktorów tej raczej farsy niż dramatu lepiej jednak wypadł Spector. Mimo wszystko da się słuchać tej płyty i otworzyła Cohenowi nowe możliwości. Co zaowocowało romansem z syntezatorami w porównaniu z którym można na „Death of a Ladies' Man” spojrzeć nieco życzliwszym okiem. Nie jest to album, którym Cohen mógłby się chlubić, ale daleko jej do katastrofy jaka chcieliby widzieć w nim niektórzy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
głęboko humanistyczny „Don't Go Home With You Hard-On”.
2. Najgorszy moment: "Fingerprints"
3. Analogia z innymi element kultury: W rok później Cohen wydał zbiorek o bardzo zbliżonym tytule.
4. Skojarzenia muzyczne: "True Love Leaves No Traces" niepokojco pryzpomina "My Way"
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Późna pora, mieszane towarzystwo, wódeczka jakaś.
6. Ciekawostka: Spector dorzucił w chórkach Boba Dylana i Allena "Howler" Ginsberga(Ot przechuj!).
7. Na dokładkę okładka: Są towary, będzie fun!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz