wtorek, 12 listopada 2013

65. Pippin: Leonard Cohen, Death Of A Ladies' Man


Ocena: * * *

Był rok 1990, a starszy o kilka lat kolega Heniek śpiewał przy gitarze piosenkę, o jakże intrygującym refrenie „Czy pokażesz mi swe nagie ciało?”. Nie wiedziałem wtedy, że to Leonard Cohen, chociaż nazwisko to zdążyło mi się już wcześniej obić o uszy. Tak czy inaczej, to był chyba pierwszy utwór Cohena jaki poznałem, chociaż w wersji dość oddalonej od oryginalnej. Piosenka, o której mowa, to „Memories”. Znajduje się na albumie „Death Of A Ladies’ Man”.
Można się spierać, czy „prawdziwy” Cohen to ten mruczący samotnie z gitarą, czy ten z klawiszowymi aranżacjami z lat osiemdziesiątych, czy może jeszcze inny. W jednej jednakowoż kwestii spierać się nie można – nie nagrał drugiej takiej płyty, jak właśnie ta. W aranżacjach poszedł ekstremalnie, a pytania o właściwego twórcę „Death...” wcale nie są bezzasadne.
Phil Spector. Ten od ściany dźwięku, ten od „Let It Be”, ten od aranżacyjnego, barokowego  przepychu. Nie był po prostu producentem płyty, widnieje wespół z Cohenem jako autor wszystkich piosenek. Można wgłębiać się w temat, jaki był faktyczny podział ról, kto za co odpowiadał, kto szedł na kompromisy, a kto uparcie trwał przy swoim (polecam liczne anegdoty, zwłaszcza tę o wyprowadzeniu Cohena ze studia przez uzbrojonych strażników), dość powiedzieć, że sam Leonard od początku twierdził i twierdzi do dziś, że z ostatecznego kształtu płyty nie jest zadowolony. Zadowoleni nie byli też fani dotychczasowej twórczości autora „Songs From A Room” czy „Songs Of Love And Hate”, bo dostali muzykę zupełnie inną, niż na poprzednich płytach. Delikatne brzmienie akustycznej gitary zastąpiło z górą czterdziestu instrumentalistów (od syntezatorów, przez flet, po puzon), a samotnego śpiewaka kilkunastu dodatkowych chórzystów (w znaczeniu chórków, a nie chóru). Bard poeta zmienił się w dostarczyciela muzyki stricte rozrywkowej. Takiej do dancingów i wieczorków zapoznawczych. Bo te rozbuchane aranżacje ciążą właśnie w stronę stylistyki Koncertu Życzeń – ma być ładnie, miło, kolorowo, z nutką nostalgii. A wszystko niestety mało wyrafinowane – pochody harmoniczne są tak sztampowe i powszechne, że mogę z czystym sumieniem wskazać momenty, pod które spokojnie można sobie podłożyć linię melodyczną czy to „My Way”, czy to „Piechotą do lata”, czy może „Remedium” (czyli „Wsiąść do pociągu...”). Jest to oczywiście podobieństwo raczej wydumane i przypadkowe (z wyjątkiem zaiste bezczelnego plagiatu „Memories” w postaci szlagieru „Gdzie się podziały tamte prywatki”), ale daje dobre pojęcie o charakterze całości. Spokojniejsze piosenki dobrze sprawdzą się jako muzyka do kotleta, bądź przytulania w okolicznościach gasnącej potańcówki. Z szybszymi gorzej, bo Cohen wkracza do krainy Karaibów („Don’t Go Home With Your Hard-On”) i kowbojów („Fingerprints”), co już naprawdę wywołuje delikatne uśmiechy zakłopotania.
Wersji „Naked” w tym przypadku pewnie nie doczekamy. I tak sądzę zresztą, że nie byłaby specjalnie porywająca, bo melodycznie też trochę słabiej, niż na pierwszych płytach. Pozostaje pytanie – czy bez tej płyty Cohen nagrałby takie „Dance Me To The End Of Love”? Czy do dziś raczyłby nas raczej klonami „Suzanne”? Jedno jest pewne, po tej płycie nic już w jego twórczości nie było jak przedtem. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Teksty. W końcu Cohen. 
2. Najgorszy moment: Sam nie wiem, czy klawisze, czy chórki. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Powieść Alana Bissetta, Frankie Laine, a nawet Święty Franciszek. 
4. Skojarzenia muzyczne: Mało Cohena w Cohenie, za to Spectora cała masa. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zjazd na trzydziestolecie matury. 
6. Ciekawostka: A Spector od 2009 siedzi za morderstwo. 
7. Na dokładkę okładka: Za zmianami stylistycznymi nie poszła zmiana zainteresowań – Leonard jak zwykle obraca się wśród kobiet, choć na wcześniejszych okładkach się nie afiszował. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz