Ocena: ****1/5
Oryginalny skład Bad Brains był
jak ziemia obiecana. Wzdychano do niego, modlono się, proszono o ponowne
przyjście. Błagania zostały wysłuchane. Za pierwszym razem objawił się on w
1995 roku pod postacią płyty „God of Love”. Było może niezbyt równo, ale przede
wszystkim przyzwoicie. Nie tak jednak wyobrażano sobie powrót tej formacji.
Ziemia obiecana? Dla wielu fałszywy prorok z pustym spojrzeniem. O kolejne
objawienie mało kto prosił. Łaska spłynęła nieoczekiwanie w 2007 roku pod
postacią kolejnego longplaya.
Obraz wyłaniający się po
przesłuchaniu „Build A Nation” pokazuje, że rzekoma jałowość „God Of Love”
zamieniła się w krainę mlekiem i miodem płynącą. Miód gryczany, a mleko świeże,
więc nie każdemu taki frykas będzie smakować. Jest zatem dużo dobroci, choć
płyta zamyka się w skromnych 37 minutach. Sprawdźmy pod lupą jakość kilku
wybranych elementów. Produkcją zajął się Adam Yauch, czyli MCA z Beastie Boys.
Ukręcił im chłopak tłuste brzmienie ociekające gęstym basowym dołem, ale
jednocześnie pozbawione nieestetycznego mułu. Mistrzowska robota. A co z
kluczowym i najbardziej nieprzewidywalnym elementem? Wiek oraz używki odcisnęły
na głosie HR swoje piętno, ale zwiewny efekt końcowy w połączeniu z gwałtowną
muzyką przegryza się obłędnie. Wokal powiewa nad kompozycjami, czasem nawet się
od nich odrywa, co daje naprawdę piorunujący efekt. Zespół musiał mocno
przycisnąć wokalistę do muru, bo kto zna koncertowe dokonania z ostatnich lat
wie, że wcale różowo nie musiało być.
No a na koniec to co stanowi o
prawdziwej sile „Build A Nation”. Kompozycje. Świetne. Jest ich sporo, są
zróżnicowane i dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to wysoce energetycznie
czady. Dr Know funduje świetne riffy, bas je gruntuje, a perkusja spaja. Nad
tym jak chorągiew powiewa głos HR. Kilka klasyków konkurujących z dawnymi
szlagierami można z tej płyty wykroić bez problemu. Dobrze jest również w
obozie reggae. Zostało ładnie poutykane w różnych zakamarkach płyty dzięki
czemu dynamizuje cały materiał. W wielu fragmentach na klawiszu pojawia się
Jamie Saft, są również perkusjonalia obsługiwane przez producenta. Zdarzają się
też dęciaki. Mielizn brak.
Jest korzeń. Po długiej pauzie
prorocy przemówili głosem donośnym.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Trudno wyróżnić jedną kompozycję, bo
album jest bardzo równy, ale zaryzykuję i postawię na utwór tytułowy. Ten
refren!
2. Najgorszy moment: Jak ta płyta może się nie podobać?
3. Analogia z innymi elementami kultury. Bad Brains
to jedna z niewielu kapel, w której czarnoskórzy grają mocną, gitarową muzykę.
4. Skojarzenia muzyczne: początek utworu „Until Kingdom
Come” kojarzy mi się ze wstępem do kawałka „Dusza w podróży” Izraela z płyty „Dża
ludzie”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Przez długi
okres czasu była pierwszą płytą włączaną przeze mnie po powrocie z pracy.
Świetnie relaksowała.
6. Ciekawostka. 1. Album wydano również w
efektownej i nietypowej edycji winylowej. Cztery siedmiocalowe płyty, każda w
innym kolorze spakowane do eleganckiego pudełka. 2. Na składance „New York
Thrash” z 1982 roku Bad Brains oraz Beastie Boys umieścili po dwie sąsiadujące
ze sobą kompozycje. Wybór producenta nie był zatem przypadkowy.
7. Na dokładkę okładka. Rastafariański Lew Judy
rozwala babilońskie budynki. Kolorystyka też ideologiczna. Trzeba wspomnieć, że
na okładce „God Of Love” również pojawiło się to zwierzątko. W środku digipacka
widać natomiast kokpit kosmicznego studia muzycznego. Universal Sound!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz