piątek, 31 maja 2013

54. Azbest: My Chemical Romance "The Black Parade"

My Chemical Romance - The Black Parade
Ocena: * 1/2

Dwa lata temu z jakiejś tam okazji Teraz Rock na swoich łamach umieścił listę 100 płyt wszechczasów. Dobór jak to u nich bywa do bólu przewidywalny. Ale to nie ich będę się dzisiaj czepiał. Wspominam jednak o nich nieprzypadkowo - na ich listę wślizgnęło się (może nie wnikajmy dlaczego - sabotaż, pomyłka czy chęć uniknięcia oskarżeń o kult konserwy) również kilka (aż 5 chyba!) płyt nagranych już w wieku XXI. A jedną z tych wyróżnionych pozycji było właśnie "The Black Parade" autorstwa My Chemical Romance. Znając linię programową pisma nie robiłem sobie wielkich nadziei na pozytywne wrażenia po kontakcie z tą płytą. I jak się okazało słusznie.
I czym uraczyli mnie panowie z zespołu o nazwie dłuższej niż ustawa przewiduje? Uwaga! Pop-punkowcy postanowili uszczęśliwić świat czymś (w swoim mniemaniu przynajmniej) nietuzinkowym - nagrać rock-operę! Powstać miał koncept album w stylu późnego Pink Floyd rozbudowany brzmieniowo niczym płyty Queen. Niestety na wielkich planach kończy się wielkość tej płyty. Podebranie Green Day pomysłu (co im chodziło po głowie - naprawdę myśleli, że nikt nie doszuka się analogii z "American Idiot"?) i producenta (stały podwykonawca tychże - Rob Cavallo) jakoś nie wpłynęło pozytywnie na oryginalność płyty. Również samo sendo projektu rzeczony koncept – historia o młodzieńcu, który sczezł w szpitalu w wieku młodym okazuje się melodramatyczna, pretensjonalna i wysilona. Drugie „The Wall” im wyszło. Nawet brzmieniowo nie ma szału. Nie udało się w sensowny sposób rozwinąć brzmienia zespołu. Z rzadka (i nie są zbyt wyeksponowane) pojawiają się jakieś ozdobniki w rodzaju dęciaków czy partii fortepianu. Co gorsza pasują do tej muzyczki jak przysłowiowa pięść do równie przysłowiowego nosa. Całość ma naturalność i powab plastiku, i wygładzono ja na tyle by ucho nie miało się na czym zawiesić – bezpieczna muzyka.
Nie wątpię, że płyta może się komuś spodobać – mało tu charakteru, ale jest względnie poprawna. Na ich nieszczęście udało się w tej płycie zawrzeć prawie wszystko czego nie cierpię w muzyce. Ale wszystko dobre co się dobrze kończy – w tym roku dali sobie spokój. Szkoda, że aż po pięciu (chyba) płytach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kiedy zapominają, że nagrywają DZIEŁO i grają proste melodyjne partie.
2. Najgorszy moment: Nie będę milczał - cała reszta.
3. Analogia z innymi element kultury: Chciałoby się rzec, że Tybetańska Księga Umarłych, ale nie czytałem.
4. Skojarzenia muzyczne: Green Day, Queen, późne Pink Floyd.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: W terminalnym stadium raka byłbym tak znieczulony lekami, że pewnie zniósłbym tę płytę bezboleśnie.
6. Ciekawostka: Zespół miał stabilny skład, ale z jednym wyjątkiem - perkusistów przewinęło się chyba pięciu. Celowe nawiązanie do klasyków ze Spinal Tap?
7. Na dokładkę okładka: Okładka nawet, nawet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz