Ocena: * * *
Szanowny Panie Nicku,
Znamy się ze dwadzieścia lat i dobrze Pan wie, że jest Pan od
bardzo dawna jednym z moich ulubionych artystów. Z tych, co to człowiek tęsknie
wygląda każdej nowej płyty, a gdy już jest, przesłuchuje wnikliwie i
wielokrotnie. Ale nie jest Pan artystą, którego łykam bezgranicznie i
bezkrytycznie – gdy coś mi się nie podoba, jestem szczery do bólu. A właśnie
Pańska nowa płyta przyniosła mi spore rozczarowanie.
Spokojnie, nie jest jakaś bardzo zła, ale wie Pan –
poprzeczka wisi niezmiernie wysoko. Sam Pan rozumie – gdyby polscy piłkarze
zajęli piąte miejsce na Euro, skakałbym z radości, ale piąte miejsce Kowalczyk
na mistrzostwach świata to jednak nie za fajnie. I z Panem jest podobnie. I nie
chodzi o to, że do braku Blixy dołączył brak Harveya – nie, Warren Ellis
sprawdza się bardzo dobrze, minimalistyczno-tajemniczo-niepokojący klimat płyty
jako całości należy zdecydowanie pochwalić. Bo nie chodzi też i o to, że płyta
spokojna i że chórki – gdzie tam, z jednej strony rozumiem, że na dwóch
Grindermanach i Lazarusie trochę się Pan wyszalał i chwila odpoczynku to coś
jak najbardziej zdrowego, a z drugiej strony sam Pan wie, że „The Good Son” i „The
Boatman’s Call” są w czołówce moich ulubionych Pańskich albumów. Problem jest w
tym, że pod nieobecność Micka wykreował Pan wraz z Panem Ellisem klimatyczny
nastrój... i na tym koniec. Samym nastrojem dobrej płyty się nie zbuduje.
Trzeba jeszcze ciekawych kompozycji, pięknych i przeszywających melodii. A Pan
zaproponował utwory zbyt podobne do siebie, w których niewiele się dzieje, a
dobrych fragmentów przynoszą mniej, niż słabych.
Melodie, pyta Pan? Owszem, bardzo ładne są dwie – refren „Mermaids”
i wiadomy fragment „Finishing Jubilee Street”. A oprócz nich taka nudnawa
melodeklamacja, a jeśli już najdzie Pana na śpiew, to wychodzi niestety dość
prosto i banalnie (refren „We No Who U R”). Smyczki i inne ozdobniki w tle?
Czarują w „Jubilee Street”, ale męczą chaosem i atonalnością w „Water’s Edge”.
Teksty? Nie jest źle, Pan poniżej poziomu nie schodzi, ale kwiatki typu „A girl’s
got to make ends meet, even on Jubilee Street” też się trafią. Oddać muszę
sprawiedliwość „Jubilee Street”, bo to i tak najlepszy utwór na płycie.
Wprawdzie zapracowuje on na to miano dopiero w drugiej połowie, gdy zaczyna
przyspieszać i narastać, ale nie zamierzam narzekać. „Higgs Boson Blues”
zbudowany jest na podobnym patencie, ale wypada nieco bladziej – taka trochę
kopia „O’Malley’s Bar”, tylko opowieść mniej krwawa i dużo bardziej oniryczna.
Szanowny Panie Nicku, mimo wszystko nadal jest Pan jednym z
moich ulubionych artystów – i mam nadzieję, że kolejne płyty nie wyślą tej
deklaracji w czas przeszły.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Warren Ellis w ogóle, druga połowa „Jubilee
Street” w szczególe.
2. Najgorszy moment: Nick Cave niestety. A właściwie jego
śpiew i melodie. W ogóle. A „We Real Cool” w szczególe.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Bozon Higgsa,
Wikipedia, Robert Johnson, Hannah Montana i Mylie Cyrus w jednym.
4. Skojarzenia muzyczne: Nadal niezmiennie Nick Cave, nie do
pomylenia.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: „I’m driving my car
down to Geneva” – śpiewa Nick w „Higgs Boson Blues”. A ja ostrzegam – nie róbcie
tego przy dźwiękach tej płyty!
6. Ciekawostka: Gdy w okresie liceum kupiłem nowiutką kasetę
„Murder Ballads” (1996), w środku nie było tekstów piosenek, była za to
adnotacja, że kto chce teksty, ma napisać list z prośbą do wytwórni Mute.
Napisałem. Wysłali.
7. Na dokładkę okładka: Wprawdzie Yoko nie paradowała
wówczas nago, ale nie mogę się uwolnić od skojarzenia z teledyskiem do „Imagine”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz