Ocena: * * * 1/2
Gdzieś tak na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku
byłem punkiem. Nie z wyglądu wprawdzie, ani nawet nie z wyznawanej ideologii –
ale polskiej muzyki punkowej słuchałem na okrągło. Zasługa to kolegów z
podwórka – byli kilka lat starsi i większość z nich w Jarocińskich klimatach
siedziała, a ja skrzętnie chłonąłem od nich kasety, nierzadko będące którąś tam
kopią nagranego z uniesionego nad głową Grundiga czy Kasprzaka koncertu. W tym
miejscu chciałem serdecznie pozdrowić kolegów Bogusia i Andrzeja.
Zatem słuchałem tego polskiego punka, który nie tylko pod
względem socjologicznym, ale i muzycznym był tworem bardzo ciekawym. Dlatego
mianowicie, iż, poza nielicznymi protoplastami, narodził się dobre kilka lat po
brytyjskiej punkowej rewolucji i, nie mając własnej punkowej prehistorii,
zdążył w międzyczasie łyknąć kilka innych atrakcyjnych naleciałości – czy to
psychodelię, czy to nową falę, czy też funk, o którym poniżej. Słowem – różnił się
ów polski punk od grania spod znaku Exploited i niejeden twardy załogant spod
znaku ’77 mógłby go pewnie minąć bez specjalnej uwagi.
Ciekawa rzecz, że Deuter nie cieszył się na naszym podwórku
specjalnym wzięciem. Diabli wiedzą, dlaczego, przecież przedstawicielem nurtu
był niemal modelowym. Może to przez nieco zbyt chłopięcy śpiew Kelnera, może
przesadne inklinacje funkowe (gdybanie dość karkołomne – kto z nas wtedy
wiedział, co to jest funk?), dość powiedzieć, że Deuter w naszych magnetofonach
(mój to Emilia RM 407 Automat) gościł raczej rzadko.
Koncert, którym się zajmujemy, to wydane po latach
archiwalia. Słucha się go nadspodziewanie dobrze, produkcja i jakość dźwięku jest,
jak na podobne wydawnictwa, wręcz sterylna, a publiczności niemal nie słychać.
Utwory tu zamieszczone dają całkiem dobre pojęcie o ówczesnym wcieleniu Deutera
– jeszcze bez Sadowskiego na gitarze, ale już z Falkowskim i Kaczorowskim (niedługo
wszyscy trzej grać będą w Houku). Niby punk, ale nie ortodoksyjny – kilka
instrumentalnych improwizacji (w „Ja Kosmita – nie rozumiem” chyba każdy ma
chwilę dla siebie), solówki gitarowe, niemała rola instrumentów klawiszowych,
sposób gry gitary iście funkowy. W ogóle funk to pierwsze muzyczne skojarzenie
przy tej płycie. Co dalej? Kelner bardziej podśpiewuje, niż śpiewa (nie czepiam
się – taki jego styl), a teksty, które przekazuje są też charakterystyczne dla
swojego czasu – krytyczne obserwacje społeczne, potępienie zakłamania, zawoalowane
przytyki w stronę komunistycznej władzy. Szkoda tylko, że na śpiewaniu Kelnera
się nie kończy. Chórki, czy to śpiewane przez jakąś babę, czy gościa
dysponującego falsetem, są naprawdę ciężkie do przyswojenia.
Nie bez znaczenia jest też koncert historyczny. Nie od
parady w tytule albumu widnieje data i dopisek „rozruchy”. 3.05.1987 miały
miejsce w Krakowie pacyfikacje demonstrujących w rocznicę uchwalenia
konstytucji, a procesy po nich ciągnęły się latami. Warszawa też daleka była od
spokoju. Nastrój ten przemycił Deuter i na sam koncert – w „Jak długo będą
gadać bzdury” mamy małą pogadankę Kelnera na temat sytuacji na ulicach. Z kolei
w otwierającym płytę „Takim długim czasie” słyszymy „A na Wilsona ludzi pałują”.
Ciekawa rzecz, że jest to fonetycznie wymówione „Wilsona”. Bo na przykład w
Poznaniu jest jednak Park Łilsona.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Fakt, że ta płyta w ogóle się ukazała.
Lubimy wykopaliska.
2. Najgorszy moment: Chórki. Koszmar.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jarocin, strajki,
ZOMO.
4. Skojarzenia muzyczne: Punk przez duże F.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wspominek punkowej
młodości.
6. Ciekawostka: Tak jak Leon Niemczyk grał w prawie każdym
polskim filmie, tak Robert Brylewski maczał łapy w prawie każdym ważniejszym
polskim zespole punkowym. Tutaj jest realizatorem dźwięku.
7. Na dokładkę okładka: Trochę zahacza o groteskę.
W Warszawie od zawsze (czyli przedwojnia) nazwę żoliborskiego placu Wilsona wymawia się fonetycznie "wilsona" (a nie "łilsona"). Wymawiający je niby poprawnie narażeni są na szyderę i ostracyzm.
OdpowiedzUsuń