Ocena: * * * 1/2
Mało jest wykonawców, otoczonych w Polsce większym kultem,
niż Dead Can Dance; zespołów, mających nie fanów, a wyznawców – może The Cure,
może Pink Floyd, a może nawet oni nie. Sam nigdy się do nich właściwie nie zaliczałem,
niemniej nie zamierzam ukrywać, że ciężko było obok muzyki duetu przejść
obojętnie. Brendan Perry i Lisa Gerrard, za pomocą instrumentów, które ciężko
nawet nazwać, nawiązań do muzycznych kultur różnych części świata i
natchnionych partii wokalnych wytwarzali iście niesamowity nastrój i na swym
obszarze muzycznym nie tyle nie mieli sobie równych, co właściwie nie mieli z
kim się mierzyć.
Od 1996 pisaliśmy o Dead Can Dance (ściślej – o ich
studyjnej działalności) w czasie przeszłym i coraz mniej było takich, którzy
wierzyli, że Brendan i Lisa powrócą do studia. Ale stało się. Krok tyleż wyczekiwany
z utęsknieniem, co ryzykowny. Bo jak po latach nawiązać do własnej legendy? Jak
nie rozczarować wiernych słuchaczy?
Wierni słuchacze rozczarowani nie będą, bo o porażce nie ma
mowy. Dead Can Dance to uznana firma i, jak się okazuje, chały nie wypuści.
Elementy ich stylu są dobrze rozpoznawalne i zespół jest im wierny – nastrojowe
pejzaże, klawiszowe tła, masa egzotycznych instrumentów, linie wokalne
podzielone między dwójkę muzyków – Brendan ze swoim charakterystycznym głosem,
gdzieś pomiędzy Morrisonem a bohaterami zimnej i nowej fali (wyróżnia się
naprawdę świetne „Children of the Sun”, otwierające album), Lisa, której głos
jest jakby kolejnym instrumentem, zabierająca nas swymi wokalizami głównie w
rejony wschodnie, czy to na Wschód bliższy („Agape”), czy dalszy („Kiko”). Fani
mają prawo być zachwyceni, bo dostają to, co dobrze znają i na co czekali. A że
trochę brakuje w tym dawnych emocji i barw, że można odnieść wrażenie raczej
bezpiecznego i płytkiego powrotu do sprawdzonych rozwiązań, wizyty u starych
znajomych, niż odkrywania nowych, fascynujących terenów? Cóż, wrócę do
wspomnianych na początku The Cure – „Disintegration” też jest niby tylko echem
i odbiciem „Pornography”, a jednak fani kochają, a dziennikarze w rankingach
przyznają wysokie oceny.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Children of the Sun”.
2. Najgorszy moment: Narażę się fanom, ale nigdy nie byłem
specjalnym entuzjastą śpiewu Lisy Gerrard. Jasne, doceniam, ale w większych
dawkach może nużyć.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Utwór numer sześć
nosi tytuł „Opium”, he he he.
4. Skojarzenia muzyczne: Ten zespół zawsze był jednym
wielkim skojarzeniem muzycznym. Weźmij i zbadaj muzykę dowolnego ludu lub
plemienia, w dowolnej części świata, a odkryjesz, że Lisa i Brendan byli tam
przed tobą.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróży dookoła świata.
Ale takiej własnoręcznej, po obrzeżach cywilizacji, a nie po oklepanych zabytkach
z biurem podróży.
6. Ciekawostka: Poszukuję informacji, czy odbywały się w
Polsce koncerty pojedynczych wykonawców, gdzie bilety były droższe, niż na
koncerty Dead Can Dance.
7. Na dokładkę okładka: Umarłe słoneczniki? Ma to swój sens –
dla mnie na polu muzycznym nasi bohaterowie stosują taktykę spalonej ziemi.
Nikt raczej nie śmie zapuszczać się na tereny, po których oni przeszli, bo tam
nie ma już właściwie co zbierać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz