Ocena: ***
Z Dead Can Dance od dawna mam
spory problem. W ich muzyce w pewnym momencie mojej edukacji muzycznej coś
mocno mnie zaniepokoiło. I niestety nie były to wątpliwości natury muzycznej. W
działaniach tego zespołu zacząłem wyczuwać pewnego rodzaju fałszerstwo. Za
powabną maską zacząłem zauważać coś czego wcześniej nie wyczuwałem. W tych
odwołaniach do muzyki dawnej czy też chyba bardziej w samej filozofii tej
formacji objawiła się niespodziewanie jakaś nadęta poza i sztuczność, która
pomimo szacunku nie pozwala na to, bym mógł się do tej muzyki zbliżyć. Bardzo
cenię „Spleen And Ideal” czy „Aion”, ale do Dead Can Dance niestety nie
potrafię zapałać żadnym uczuciem. Wyniosłej i dumnej kobiety nie można
pokochać. To znaczy można, ale ja tego nie chcę. Nowy, wydany po długiej pauzie
album nie zmienia tej sytuacji. To nie jest miłość, jak śpiewał Muniek.
Szesnaście lat, które minęły od
wydania poprzedniego albumu to w dzisiejszych czasach przepaść. Wielu nie
miałoby czego zbierać. Lisa Gerrard i Brendan Perry mogli sobie na to pozwolić.
Kredyt zaufania w społeczeństwie mają nieograniczony. Wrócili i nie zaprzeczyli
samym sobie. To spory sukces. Płyta zaczyna się bardzo fajnym „Children Of The
Sun”. Naprawdę mocne wejście godne klasycznych płyt. Denerwuje tylko troszkę
syntetyczność brzmienia odbijająca się na całym materiale. Później napięcie
niestety siada. To nadal królestwo umierającego słońca, ale wyprane ze swojej
wyjątkowości i niestety powtarzalne. Znać tutaj sprawdzone patenty i chwyty
eksploatowane od prawie trzydziestu lat. Zwiewny głos Gerrard, ojcowski wokal
Perry’ego, duża doza orientalizmów, nieco nawiązań do muzyki dawnej i etniczna
pulsacja sprawia, że wielbiciele będą zachwyceni, a ci, którzy nie dali się
wciągnąć po prostu z aprobatą kiwną głową. Ja kiwam, bo słucha się tego dobrze.
Z drugiej strony nie znajduję w tym materiale nic wyjątkowego. Pomimo szczerych
chęci nigdy nie było nam po drodze. Popatrzyłem, posłuchałem i spadam. Na mnie
już pora.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Children Of The Sun”.
2. Najgorszy moment: W pewnym momencie robi się nudno…
3. Analogia z innymi elementami kultury. Dawne
czasy, gotycyzm, wysokie zamki, smutni mężowie, powieść poetycka, sprawy
najwyższej wagi, honor. Honor? Tak, ale bez skojarzeń proszę.
4. Skojarzenia muzyczne: Mogę mieć milion zarzutów, ale
własnego stylu odmówić im nie można. Rozpoznawalność po kilku dźwiękach
gwarantowana.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: sytuacji
podniosłych i patetycznych, gdzie faluje morze, niebo jest pełne gwiazd, a
szczyty górskie przebijają niebiosa.
6. Ciekawostka. „Anastasis” to dla mnie taka
ciekawostka. I dowód, że można wrócić po długiej pauzie bez niszczenia własnej
legendy.
7. Na dokładkę okładka. Spadł grad, zniszczył
wszystkie plony. Maku nie będzie, kompotu nie będzie. Nadchodzi głód stulecia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz