
Ocena: * * * *
Właśnie przypomniałem sobie fragment pewnej rozmowy z niejakim Żurkiem,
którą prowadziliśmy niedawno jedząc obiad (u mnie zupa fasolowa z koperkiem
oraz sałatka grecka) w restauracji „Poranna Rosa” we Wrocławiu w oczekiwaniu na
koncert. Rozmowa była luźna, a fragment ten miał prostą konkluzje, że groove w
utworach – upraszczając zbędne dywagacje o metrum i swingowaniu – kryje się w
akcentowaniu ich na „dwa” i „cztery”. Przykładem ilustrującym zjawisko został
Red Hot Chilli Peppers. Nie, żeby to było jakieś epickie odkrycie, ale wtedy właśnie
powróciłem na trop „Hejira” Joni Mitchell.
Rytm odgrywa tu niebagatelna rolę. Prawie
jak przeciwieństwo omawianego na naszych łamach „On The Corner”, gdzie rytm był
złowieszczy i atawistyczny to tu mamy do czynienia z łagodnym kołysaniem.
Subtelny puls utworów, jak najbardziej charakterystyczny dla tego albumu, nie
definiuje jego oryginalności w pełni. Na basach Bennet i Pastorious. Ich wpływ
na brzmienie utworów jest gigantyczny. Oprócz grania w sekcji rytmicznej cały
czas ubarwiają, „umelodyjniają” utwory wybijając się ponad statyczne wątki
gitarowe. Napalonych erotobasistów uprzedzę, że solówek nie ma. Na pierwszym miejscu
stoi tu melodyjność linii, „sound” i nienachalne ozdobniki. Z głosu Joni
Mitchell w 1976r. zniknęła już zupełnie folkowa maniera, która później stała
się sposobem na śpiewanie Tori Amos. Jej wokale są ciepłe i matowe niczym
sztruksy na udach. Intymność tego głosu nie jest jednowymiarowa i pozostawia
jednak cierpki posmak.
Wypadkową tych wszystkich cech jest wrażenie obcowania z
bardzo oryginalnie brzmiącym i niezwykle spójnym dziełem. Można dodać, że
spójnym również przez warstwę słowną zainspirowaną podróżą Mitchell z Maine do
Kaliforni oraz wydarzeniami i postaciami, które spotkała na swojej drodze. Mimo,
że „Hejira” nie zawiera w sobie wielkich hitów daje mnóstwo czystej satysfakcji
z słuchania. Jest płytą – opowieścią, która słowem i dźwiękiem przenosi mnie do
sceny kiedy zwijam się w kłębek na tylnim siedzeniu w ukołysaniu dźwięku
silnika samochodu.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Song for Sharon”, „Refugee of the Road”.
2. Najgorszy
moment: brak, no może ten klarnet, który pojawia się na sekundę jak
pamiętam.
3. Analogia z innymi element kultury: „Hidżra” to ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny, tutaj oczywiście
bardziej uniwersalnie.
4. Skojarzenia muzyczne: Riff z „Dam the Otter
Creek” zespołu Live to niemal plagiat z „A Strange Boy” Joni Mitchell.
5. Pasuje
jako ścieżka dźwiękowa do: Podróże, ale bardziej jako pasażer.
6.
Ciekawostka: „Furry Sings the Blues” to piosenka o spotkaniu Mitchell z
czarnoskórym bluesmanem Furry Lewisem, wówczas osiemdziesięciolatkiem. Lewis
był wkurzony faktem, że dziewczyna napisała o nim piosenkę. Zażądał kasy.
Oczywiście nie dostał. Gościnnie gra tutaj Neil Young na harmonijce ustnej.
7.
Na dokładkę okładka: wolę posłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz