Ocena: * * * ¼
Joni Mitchell jest jedną z kilku pieśniarek, które określano
mianem Dylana w spódnicy. Abstrahując od faktu, czy dostatecznie często nosiła
ona ów element garderoby, przydomek ów mam za całkiem słuszny. I to z naszej
perspektywy słuszny podwójnie – tak z powodu podobieństwa
stylistyczno-wizerunkowego natchnionej dziewczyny, śpiewającej własne poetyckie
teksty przy akompaniamencie takoż własnej gitary do osoby wielkiego barda, jak
również i poprzez fakt, że jakkolwiek Dylan jest w Polsce znany stosunkowo
powierzchownie, tak pani Mitchell znana jest głównie z nazwiska, dwóch-trzech
utworów i tego, że chyba dla amerykańskich słuchaczy była/jest kimś ważnym.
„Hejira” nagrana w roku 1976 to już jednak nieco późniejsza
i mniej Dyla... dobra, dość wycierania sobie pyska panem Bobem; zatem – mniej folkrockowa
twórczość. Joni zawsze miała inklinacje jazzowe i jazzrockowe i na tej płycie
wyraźnie skręca już w tę stronę. Nie wszakże w stronę wielominutowych
improwizacji i wszechobecnych partii instrumentów dętych, lecz ogólnie
rozumianego klimatu zadymionych i ciemnych jazzowych knajpek, a głównym tego
powodem, jest grający tu na bezprogowym basie Jaco Pastorius. Jego partie,
napędzające płytę (to taka metafora, żaden utwór tu bynajmniej nie pędzi) to
żwawe przebieranie po gryfie, pochody, którym i do funku niedaleko, nawet jakaś
samba się kłania. Na tym tle Joni Mitchell Mitchell niestety zawodzi. Z jednej
strony próbuje odejść od swojego dotychczasowego folkrocka, ale wyraźnie
trzymają ją dawne przyzwyczajenia. Jej gitarowe brzdąkanie gryzie się z
nastrojową sekcją rytmiczną, jest za mało dynamiczne, zbyt mało różnorodne – a podobnież na tej płycie po raz pierwszy
komponowała z myślą przede wszystkim o gitarze. Szkoda, że nie z myślą o melodiach,
bo tych tu wyraźnie brakuje. No i jeszcze głos – Joni śpiewa bardzo ładnie i
delikatnie, ale do tego basu potrzeba czegoś niższego i brudnego, takiej Billie
Holiday czy chociaż Nico. A tak otrzymujemy za dużo folku i za mało urozmaiceń,
jak na jazzową knajpę tudzież średnio dobrany skład osobowo-instrumentalny, jak
na folkową pieśniarkę. Ot, dysonans poznawczy.
Płyta jest całkiem ładna, ale nie przekonałem się do tej odsłony
twórczości Joni. Pozostanę przy „Blue” i „Court and Spark”.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: W „Amelii” jest chyba najwięcej śladów
magii. I jeszcze wers „Will you still love me, when I get back to Town” z „Blue
Motel Room”.
2. Najgorszy moment: Chórki w „Song for Sharon”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł płyty to
lekko zniekształcony wyraz hidżra, oznaczający symboliczną podróż Mahometa z
Mekki do Medyny. Podróż Joni, której owocem jest ta płyta, była nieco krótsza –
z Maine do Los Angeles. I to samochodem.
4. Skojarzenia muzyczne: Moim zdaniem główny riff do „Black
Crow” bezczelnie zerżnął zespół Perfect w swojej „Lokomotywie z ogłoszenia”.
Serio, posłuchajcie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Hidżra, ale jakaś taka
uboga. Z Borówna do Krzeszowa na przykład.
6. Ciekawostka: W „Furry sings the Blues” na harmonijce gra
Neil Young.
7. Na dokładkę okładka: Ona serio ma tu tylko trzydzieści
trzy lata?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz