Ocena: * * * * 1/4
Mitologizacja czasów własnej młodości jest zjawiskiem
częstym i całkowicie zrozumiałym. Bo to, wiecie, cały świat należał do nas, dziewczyny
były piękne, a trawa zielona. A jakie piosenki się wtedy grało! Właśnie, moje
uwielbienie dla mainstreamowego rocka pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych
ma pewnie nielichy związek z dorastaniem w owej magicznej epoce. Gdy miałem te
naście lat zespół Live nie był jakimś moim wielkim muzycznym bohaterem,
niemniej płyta „Throwing Copper” zdecydowanie cieszyła uszy. Zdawać by się
mogło – doskonały materiał do przeanalizowania na chłodno po latach, gdy czas
młodzieńczych emocji dawno minął.
I co? – pytacie. I nic z tego, dalej jest to świetna płyta,
z kilkoma iście uzależniającymi piosenkami. Może otwierający album, dość
tajemniczy i oniryczny „The Dam at Otter Creek” nie daje jeszcze o tym pojęcia,
ale już następujące po nim singlowe hity „Selling the Drama” i „I alone” to nie
tylko piękne świadectwo czasów, ale nadal świetne utwory. Melodyjne, pomysłowe,
ostrzejsze niż radiowy poprock, którym nie zainteresuje się zbuntowany rockowy
słuchacz (ale nie zapominajmy, co w owym czasie było hitem masowych publicznych
rozgłośni radiowych i telewizyjnych – choćby Soundgarden, proszę Państwa, to
były czasy). Nazywano zespół Live jakimś odpryskiem nurtu grunge – cóż,
podobieństw do Pearl Jam się nie wyprą, ale bardziej słychać tu styl zwany
przez Amerykanów college rockiem, z R.E.M. na czele, trochę też pobrzmiewają echa
o rok starszego debiutu młodszych kolegów z Counting Crows, innej ówczesnej udanej
amerykańskiej załogi. Właściwie nie ma tu słabego utworu, a Kowalczyk i spółka
czujnie operują dynamiką – od wściekłego „Stage” i wykrzyczanego refrenu „Waitress”
(tu nawet przeklinają, a fe!) przez utrzymany w średnim tempie „Top” aż po piękne
melodie w balladach „Lightning crashes” i „Pillar of Davidson”. W tej ostatniej
zresztą refren wyraźnie się rozkręca, a przeciągane sylaby, gdy Kowalczyk
śpiewa „shepheeeerd won’t leave me alone” potrafią ścisnąć za gardło. Nie
zabraknie i gitarowych popisów, jak w „Stage”, „T.B.D.” czy nieco rozkojarzonym
„White, Discussion”.
Może i zespół Live był tylko udanym produktem, który trafił
w swój czas, na chwilę zawojował listy przebojów i zestawienia bestsellerów
płytowych. Ale wiecie, byliśmy młodzi, dziewczyny były piękne...
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „No, Sir” w „Top”? Refren „Pillar of
Davidson”? Nie, niech będzie „heeeejijeeeej”, ultramelodyjny zaśpiew w refrenie
„Selling the Drama”.
2. Najgorszy moment: Najgorsze jest to, że niedługo minie
już dwadzieścia lat odkąd na okrągło słuchałem tej płyty.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Iris – wiadomo.
Grecka bogini tęczy.
4. Skojarzenia muzyczne: R.E.M. i terytoria pokrewne.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Lato 1994. Brazylia
wygrała Mundial, jagody pod szczytem Wielkiej Kopy obrodziły, a w Trutnovie kupiliśmy
z Tatą rower.
6. Ciekawostka: Otter Creek dało również nazwę lokalnemu
browarowi, producentowi na ten przykład piw: Middleberry Ale (2005-2006), A
Winter's Ale czy Mud Bock.
7. Na dokładkę okładka: „Sisters of Mercy”, obraz Petera
Howsona. Grupka osób o krok nad przepaścią. Płyta jednak aż tak desperacka nie
jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz