sobota, 30 czerwca 2012

29. Pippin: Miles Davis, On the Corner

Ocena:  * * * 1/2

Dawno temu redaktor Azbest odgrażał się, że przyjdzie jeszcze dzień, kiedy każe nam pisać o jazzie. Jeśli myślicie, że w związku z dzisiejszą recenzją płyty Samego Milesa Davisa dzień ów nadszedł – mylicie się.
Chociaż w sumie diabli wiedzą, czym ten jazz naprawdę jest, jak go zdefiniować i ile ma oblicz. Diabli też wiedzą, jak nazwać muzykę przedstawioną na „On the Corner”. Jedno jest pewne – nie znajdziemy tu wiekopomnych trąbkowych melodii i ducha „Kind of Blue”, nie znajdziemy tu też spokoju i piękna „In a silent Way”. A co znajdziemy? Głównie rytm. Znaczy się bas i instrumenty perkusyjne – bębny, konga, kastaniety, marakasy i co tam sobie jeszcze chcecie. A gdzie w tym wszystkim Miles? Gdzieś tam jest, spaja całość koncepcyjnie, ale też nie żałuje swej trąbki, z tym, że jest ona schowana i dyskretna. Takoż za ścianą rytmu kryją się saksofony różnorakie, klarnety, gitary, pianina elektryczne bądź nie (a na nich też nie byle kto – Herbie Hancock i Chick Corea), a nawet sitar. Ale słychać je, i to konkretnie, dopiero wtedy, gdy spróbujemy zanurzyć się w dźwiękach, odkryć drugie tło.
Bo z przodu mamy uporczywy loop – niezależnie od tego, czy słowo to istniało w 1972. Tłusty bas Michaela Hendersona i całą armia perkusistów przybywa zaś z rejonów, gdzie spotkali się James Brown, Fela Kuti, Geroge Clinton i Sly Stone. Funk, drodzy słuchacze, i to taki wręcz korzenny, pierwotny, rodzący prawdziwy trans i hipnozę. Ciężko pisać o instrumentach solowych (najwięcej słychać je chyba w „One & one”), skoro ma się wrażenie, iż pełnią one wyłącznie rolę ornamentów, uzupełnień, na pewno zaś rolę niemelodyczną. Rytm jest wszystkim, rytm jest wszędzie i nie uciekniesz przed nim.
Fani funku będą wniebowzięci. Fani jazzu mogą być skonfundowani. A ja jestem prosty chłopak i jak nie ma melodii, to się gubię. Tak też zagubiłem się w tym gęstym rytmie, gdzie ciężko odróżnić utwory, a koniec płyty jest swoistym wytchnieniem. Niemniej przez chwilę naprawdę byłem Murzynem, a wędrówka przez ów dziki busz na pewno nieprędko zniknie z pamięci.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nie dzielę tej płyty na momenty. Jest jedną całością.
2. Najgorszy moment: Nie dzielę tej płyty na momenty. Jest jedną całością.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W tekstach nie znajdziemy. A klimat całości głęboko murzyński. Gdyby wszyscy Murzyni tak grali, na pewno bym się ich muzyki aż tak nie wystrzegał. Co ten rap z nimi porobił...
4. Skojarzenia muzyczne: Cztery nazwiska podane w tekście właściwym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Transowe tańce do rana przy ognisku w upalną noc.
6. Ciekawostka: Na tej płycie perkusistą nie jest już poprzedni bębniarz zespołu Milesa, kolega Ndugu. Wyleciał, bo zbyt długo zwlekał z naprawieniem uszkodzonego bębna.
7. Na dokładkę okładka: Bardziej funk miejski niż dzikoafrykański. Wesoła czarna imprezka, choć pan na pierwszym planie ma jakiś problem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz