****1/4
Chodzi po wodzie. Zostawia na niej piękne ślady. Finezyjny
zwierzak, choć brzydal. Podobnie jest z zespołem. Bo z jednej
strony srogo cisną w instrumenty, ale jest w tym naprawdę sporo
powietrza, finezji i luzu. Łatwo w tej noise'owej stylistyce
zatracić się w swojej zajebistości. Jesusowi nigdy się to nie
zdarzyło, dlatego po szacunek wsze czasy ma zapewniony.
Wydany w 1994 roku "Down" w pewien sposób wieńczy
klasyczny dorobek zespołu. W mojej głowie jest finałem trylogii,
która rozpoczęła się na "Goat" i była kontynuowana na
"Liar". Tutaj się dopełnia. Czym różną się te albumy?
Na "Down" zespół okiełznał nieco brzmienie i
fragmentami uspokoił kompozycje. Pomimo ciągłego szaleństwa jest
tu nieco więcej spokoju. A reszta to nadal świetne, skondensowane
kompozycje oparte na genialnej pracy bębniarza, basisty, gitarzysty
i wokalisty. No dobra, tak można napisać o każdym zespole. Jednak
zazwyczaj wszyscy ciągną w kierunku kondensacji soundu. Jesus robi
to inaczej. W ich muzyce widać wspaniałe prześwity, genialne luzy,
które sprawiają, że choć napierdalają równo, to jednak nie
przytłaczają słuchacza ścianą dźwięku. Jest genialna
przestrzeń, która niesie ich kawałki w nowy wymiar. Wiadomo, że w
zwycięzkiej drużynie nie należy nikogo typować, ale nie mogę nie
napisać kilku słów o Duane Denisonie. We wkładce wyraźnie stoi,
na tej płycie DD "play guitar pretty good". Sama prawda.
Koleś właściwie nie stosuje żadnych upiększaczy, zagęszczaczy,
czy innych zbędnych w takiej muzyce efektów. Wszystko co wychodzi z
jego palców wpada nam do ucha. Odkręcamy głośność we wzmaku na
pozycję 11 i jedziemy. Denison to z pewnością znalazłby się na
liście moich ulubionych wiosłowych. No ale wiadomo, że nic nie
ruszy bez silnika, którym jest sekcja. Znów wzorzec. Piękne partie
basu gruntowane bębnami. Zero zbędnych akrobacji i popisów. A
wisienką na torcie są bełkoczące wokalizy Davida Yow. Krzyczy,
mówi, wrzeszczy. A robi to tak, jak nikt inny na świecie.
Niby prosty ten noise, ale w sumie to wyróżnić się czymkolwiek
niezwykle trudno. Kilku formacjom jednak się udało. A Jesus Lizard
jest gdzieś w rejonach szczytu. A co? Może nie?
Kwestionariusz:
1.
Najlepszy moment: Ten album
tylko odrobinę ustępuje płytom "Goat" i "Liar".
I to chyba tylko tym, że tamte wydawnictwa są wcześniejsze.
2.
Najgorszy moment: Po tej płycie, choć nigdy wtop nie było,
ciśnienie lekko w ich dorobku siada.
3. Analogia
z innymi elementami kultury: Pierwsza
połowa lat 90. Amphetamine Reptile? Touch & Go? Wiele dobra tam
powstawało.
5. Pasuje
jako ścieżka dźwiękowa do: Studiowania zależności
dźwiękowych pomiędzy perkusją, basem, gitarą i głosem.
6.
Ciekawostka: Dostałem kiedyś
od kolesia cztery oryginały Jesus Lizard. A prócz tego jeszcze ze
dwadzieścia innych płyt z tamtych okolic... Coś w stylu cudu.
7. Na
dokładkę okładka: Pies
odwrócony. Odwrócony pies.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz