wtorek, 1 kwietnia 2014

73. Azbest

Praktycznie wzorcowe dokonanie amerykańskiego punku. W dodatku (co nie jest regułą) oprócz tej pomnikowości płyta broni się sama w sobie i mimo pokoleń epigonów na niej wyrosłych wciąż wyrasta ponad standardy. Nieco ponad pół godziny skrajnie energetycznego wyziewu słusznego gniewu. Na szczęście nie zapomniano o melodiach, a wręcz jest ich całkiem sporo (nawet jak na ówczesne standardy) – ale trudno się dziwić, że nasiąkli surfem – Pacyfik za oknem.
I choć muzyka jest udana to o wyjątkowości albumu zadecydowały teksty. Mimo swojego zaangażowania nie ograniczają się do steku wytartych frazesów czy schematycznych komunałów. Zjadliwe kopniaki są wymierzano na prawo i lewo – dostaje się tak zachodnim społeczeństwom jak i wschodnim komunistycznym totalitaryzmom. Wszyscy się ich bali – sarkazm, ironia i ryzykowny obrazoburczy humor aż buzują w tych piosenkach. Jeśli dodać, że wyśpiewywane jest to uroczo kozim głosem nietrudno zrozumieć, że słuchanie tego albumu wywołuje u mnie niewąską erekcję.

Kwestionariusz
1. Najlepszy moment:
Tak od początku do końca
2. Najgorszy moment: nowej płyty chyba się już nie doczekamy.
3. Analogia z innymi element kultury: Orwell oczywiście.
4. Skojarzenia muzyczne: To innych można porównywać do tej płoty.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wizualizowania sobie ostatecznego krachu systemu korporacji.
6. Ciekawostka: Podobało się nawet mojemu siostrzeńcowi (5,2192 roku – potwór w złudnie niewinnej postaci i fan Iron Maiden)
7. Na dokładkę okładka: Ok, można na coś ponarzekać – cóż to ma być?

2 komentarze: