środa, 17 lipca 2013

58. pilot kameleon: Porcupine Tree, Lightbulb Sun


**1/2

Motto:
A jak się oblizują recenzenci! "Co za bajeczna rzecz! Paryż, Paryż - kultura! Jak to zrobione, jak wycyzelowane! Co za maestria (...)".

Wacław Berent, Próchno, s. 77, Wrocław 1998


Notatki na marginesie płyty Lightbulb Sun zespołu Porcupine Tree.

Raz na jakiś czas w branży muzycznej musi pojawić się pupilek publiczności oraz krytyków. Tak, obu tych grup jednocześnie. Najczęściej przyszywa się mu imię Midasa, który czego by się nie tknął, zamienia to w złoto. O kim mowa? Steve Wilson bez wątpienia jest taką osobą. Przez lata, czy to jako lider Porcupine Tree, czy też podczas prac w innych projektach czy też na własne konto dorobił się pozycji, jakiej pozazdrościć może mu wielu. I zrobił to na poletku o tyle niewdzięcznym, że na wskroś snobistycznym. Bo nie ma terenów muzycznych bardziej elitarnych i nasyconych znawcami niż kraina rocka progresywnego.
Prawdą jest jednak, że pośród neoprogresywnej konkurencji równych sobie nie miał. Bo kto niby miałby stanąć z nim w szranki? Clive Nolan? Nick Barrett? To i tak trzecia liga muzykantów... A Dream Theater? Ugh... Może tylko Fish i Marillion ze trzydzieści lat temu mogli przez krótki moment dzielić i rządzić. Na kazirodczym i chorym progresywnym dziedzińcu trudno od lat 80. w górę wskazać kogoś, kto mógłby niepodzielnie nad wszystkim zapanować. Po bogatej siódmej dekadzie prawdziwi włodarze tej stylistyki albo się przebranżowili, albo zaniechali procederu muzykowania. Pozostała pustka, która przez wiele lat pozwalała na to, by jakiś samozwańczy książę przez chwilę posiedział na tronie... Wakat aż się prosił o wypełnienie. No i pozytywistyczną pieczołowitością Steve Wilson zapracował sobie na to, by w końcu zostać niepodzielnym władcą.
Przyznam się, że dorobek Wilsona nie jest mi w całości znany. Były co prawda zakusy na to, by porwać się na ten ogrom, aczkolwiek kilka godzin poświęconych na zapoznawanie się z poślednią według mnie twórczością sprawiło, że odpuściłem. Pars pro toto musi wystarczyć. Znany materiał, w tym Lightbulb Sun, pretenduje do muzyki o poprawnym charakterze. Na plus Wilsonowi trzeba policzyć to, że próbuje odgrzebać space'owe czy też psychodeliczne elementy stylu, a raczej unika plastikowych historii charakterystycznych dla pogrobowców Marillion czy Yes. Odwoływanie się do szlachetniejszej tradycji, choć warte pochwały, nie jest jednak lekarstwem na me bóle. Jednym z podstawowych problemów w tej muzyce są moim zdaniem przede wszystkim kompozycje. Miałkie, rozwleczone, nie posiadające żadnych charakterystycznych wyróżników, bezwyrazowe. Obleczenie wszystkiego w jakiś koncept zapewnia może pewną spójność, ale jest to raczej spójność w nudzie, niż artystyczne działanie o pozytywnym wydźwięku. Również partie solowe, które wydawałoby się, że mają dla tej muzyki kluczowe znaczenie, są bezbarwne jak i cała reszta. Pojawiają się, trwają w nieskończoność, niezauważane znikają. Są również problemy z wokalem. Ten chłopięcy rozmarzony głos, marzenia w sercu, smutek na strunach głosowych... Dodajmy, że produkcja również do wybitnych nie należy. Mowa oczywiście o Lightbulb Sun, bo później bywało pod tym względem lepiej. Cały czas próbujemy dobić do poziomu poprawności i teoretycznej słuchalności. Droga na tron moim zdaniem nadal jest zamknięta. Okazuje się jednak, że tym razem to ja się mylę, bo większość publiki oraz ogrom krytyków pieje z zachwytów. Ba, gdzieś tu pod bokiem wyrasta cała grupa stylistycznych naśladowców Porcupine Tree czy też Wilsona. Ziarno przez niego posiane wyjątkową moc w sobie kryje.
Wyjdźmy jednak dalej, w czasy nam współczesne. Narracja nie będzie pełna jeśli nie wykroczę w dzień dzisiejszy. Kilka lat temu pojawiło się Grace For Drowning, a w tym roku na rynek trafił The Raven That Refused to Sing (And Other Stories). Produkcyjnie majstersztyki sygnowane jako solowe dzieła artysty. Oliwa kapie z głośników. Idźmy dalej. W czasie, kiedy Porcupine Tree tkwi w uśpieniu, solowe albumy Wilsona wbijają się na parnas przy równoczesnym aplauzie krytyki i fanów. Internety również przyjmują kolejne płody artysty w miarę ciepło. Wyjątkowo niepewny barometr w postaci portalu Rate Your Music również jest wyrozumiały. I po raz kolejny sam siebie pytam: Gdzie w tym wszystkim sens? Jak ktoś, kto milion razy odsłuchał klasyczne płyty King Crimson i Genesis, spał z Peterem Hammillem i przytulał Gentle Giant, zna scenę Canterbury, borykał się z dzikimi krautowymi wybrykami, nieobcy jest mu jazz czy nawet muzyka poważna może w sposób szczery wobec siebie powiedzieć: Tak, muzyka, jaką proponuje Wilson jest na takim samym poziomie. Wykwintna, ambitna, odwołuje się do wspaniałych wzorów, jest nadzwyczaj wysokich lotów, może nie nowatorska, ale bardzo wysmakowana, dodatkowo tworzona i grana przez muzyków inteligentnych, a nie zwykłych wyrobników, którzy mogą zagrać wszystko za 200 złotych. Moim zdaniem kompozycje nadal pozostają miałkie, wykorzystanie masy instrumentów, w tym saksofonu, nie daje żadnych pozytywnych efektów. Żadna próba urozmaicenia muzyki nie daje nic prócz kolejnego kleksa dźwiękowego. Zostaję z pustką w głowie. A weźmy pierwszą lepszą Mars Voltę (ortodoksi biorą pod uwagę tylko debiut), wyciągnijmy fragmenty Toola, posłuchajmy formacji Triclops! czy nawet Mastodon. Tam możemy odnaleźć podobne aspiracje, podobne inspiracje, ale filtrowane nieco inaczej. Najprawdopodobniej mentalnie inaczej. Trzeba się inspirować czymś wykraczającym poza teren stricte progresywny (mimo wielkiej pojemności, jest to getto wyjątkowo radykalnie odseparowane). Ta inność wspomnianych grup doprowadza do oryginalności, której doszukać się u Wilsona nie potrafię. Wydaje mi się, że zamknął się w zbiorze progresywnych elementów, który wykorzystany po raz kolejny nie może doprowadzić do budowy oryginalnej budowli. Powiew z zewnątrz jest jedynym ratunkiem. A tego Wilson nie potrafi zagwarantować.
No i co w związku z tym? Jak to możliwe, żeby przeciętniak tak ujął serca wyrafinowanej w gruncie rzeczy publiczności? Czyżby niedobór osobowości we współczesnej muzyce był aż tak wielki, że bez reszty odebrał rozum słuchaczom? A może ja pysznię się swoim oderwaniem nie wiedząc, że leżący obok mnie cekin jest prawdziwym skarbem? Bo należy dodać, że predyspozycje ku temu, by ta muzyka mi się podobała mam. Tylko dlaczego to nie działa?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Próba analizy.
2. Najgorszy moment: Publika zdycha, lecz klaszcze, jak śpiewał Maciej Maleńczuk.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Progresywny ogród rozkoszy.
4. Skojarzenia muzyczne: Progresywny ogród rozkoszy 2.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: próby zrozumienia gustu innego człowieka.
6. Ciekawostka: 1. Kiedyś, w dawniejszych czasach, ktoś mi powiedział, żebym posłuchał produkcji Wilsona. Usłyszałem zapewnienie, że bankowo mi podejdą. 2. Po mołdawsku Porcupine Tree znaczy "Daj Pan trzy". A ja nie dam...
7. Na dokładkę okładka: Był sobie chłopiec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz