**1/2
1986
- cóż to był za rok... Kometa Halleya ponownie pojawiła się na niebie. I
choć postęp cywilizacji sprawił, że trudniej ją było dostrzec, jak
zawsze wielu widziało w niej znak. Jedni pomyślny, inni złowróżbny. I
rzeczywiście sporo się wówczas działo.
Slayer wydał "Reign in Blood", Sonic Youth "EVOL". Bliżej nas
zadebiutowali (w pewnym sensie) Siekiera i Lech Janerka. A tymczasem w
Anglii...
Queen byli u
szczytu sławy. Zaledwie rok wcześniej zabłysnęli euforycznie przyjętym
koncertem na Live Aid. Powszechna jest opinia, że to oni tego dnia
najbardziej porwali publiczność. A trzeba pamiętać, że zgromadziła się
tam śmietanka ówczesnej muzyki pop. Daje to pojęcie o formie zespołu i
jego możliwościach. Tak jak i może nasuwać przypuszczenia odnośnie
zawartości kolejnego albumu. I faktycznie – archetypiczny stadionowy
pop-rock w zawodowym wydaniu.
Materiał różnorodny – znajdzie się i coś do pomachania głową („Princes
of the Universe”), coś ckliwego do ochłonięcia („One Year of Love”),
idealny podkład do wzniesienia zapalniczki („Friends Will Be Friends”)
itd. Oczywiście kompozycje są na tyle uproszczone by nawet najmniej
uważny słuchacz na stadionie nie miał okazji się pogubić. By dodać
płycie rockowego sznytu bogato okraszono ją nachalnymi i nieciekawymi
solówkami gitarowymi. A czy muszę wspominać o gładkiej i modnej
produkcji?
Jak można się
spodziewać, prawie trzy dekady później płyta nie za bardzo się broni.
Piosenki pomyślane jako podkład pod grę świateł i popisy wokalisty
słuchane w domowym zaciszu wydają się nie na miejscu. Oczywiście jest
porywający „One Vision” czy całkiem interesujący utwór tytułowy, ale nie
są w stanie usprawiedliwić słuchania całego albumu. W dodatku, pod
względem brzmienia płyta się brzydko zestarzała (zwłaszcza perkusja
kłuje w uszy) – plastik w międzyczasie wyszedł z mody.
1986
- cóż to był za rok... Kometa Halleya ponownie pojawiła się na niebie. I
choć postęp cywilizacji sprawił, że trudniej ją było dostrzec, jak
zawsze wielu widziało w niej znak. Jedni pomyślny, inni złowróżbny. I
rzeczywiście sporo się wówczas działo. Rozpadło się Black Flag, pojawił
się pierwszy wirus komputerowy, niefortunnie wystartował "Challenger".
Bliżej nas zastrzelono Olofa Palme i miała miejsce katastrofa w
Czarnobylu. No i swoją premierę miała dwunasta płyta Queen "A Kind of
Magic"...
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "One Vision"
2. Najgorszy moment: mimo dużej konkurencji bezkonkurencyjny pozostaje "Gimme the Prize"
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jakoś nie miałem jeszcze okazji wspomnieć o znakomicie przerobionym przez Laibach "One Vision".
4. Skojarzenia muzyczne: "Princes of the Universe" przywodzi mi na myśl dokonania Manowar.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zapewne golenie nóg, ale nie porwała mnie na tyle bym miał ochotę sprawdzać.
6. Ciekawostka:
Fanem Queen był Kurt Cobain. W swoim ostatnim dziele zacytował nawet
fragment "Gimme the Prize" ("It's better to burn out than to fade
away!").
7. Na dokładkę okładka: Żółte i pomarańczowe garniaki – eighties!.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz